– Kiedy ludzie przestali mu składać krwawe ofiary?
– Gdy przybył tu starzec Aron, nasz największy kapłan, który zmarł w powrotnej drodze do Dalekiego Kraju, dokładnie przed stu czterdziestu siedmiu laty. To on pierwszy zasiał w waszych Plemionach ziarno miłości do Boga Dobroci. Powoli, powolutku przestali składać ofiary Światowidowi, najpierw z ludzi, potem z cieląt, saren, zajęcy i kur, przestali odwiedzać Go, a nawet wymieniać Jego imię. W ten sposób zrodziło się Tabu: zakaz przechodzenia na drugi brzeg Rzeki, zakaz modlitw do Starych Bogów, zakaz nazywania Ich po imieniu, zakaz przechowywania w domach Ich wizerunków z gliny, drewna czy słomy. Tabu pomogło Starym Bogom zapomnieć, że mieli wyznawców. Pomogło im godnie i bez bólu umrzeć. Wszystkim, poza Światowidem. On jeden miał swoje Kamienne Drogi. Do innych prowadziły tylko polne lub leśne ścieżki. On jeden był gigantem, tamci byli maluczcy; więc poddali się bez walki i pomarli. On trwał. Kolejni kapłani, którzy przybywali do waszej Wioski i innych siedlisk ludzkich w głębi Puszczy, nakazywali Go zniszczyć. Ludzie z waszego Plemienia i z innych Plemion brali potężne, żelazne młoty, łomy i próbowali wypełnić nakazy “ludzi w długich sukniach”, jak nas tu nazywano. Bali się Go niszczyć, lecz próbowali, byli rozdarci lękiem między starymi a nowym Bogiem. Nauczyliśmy ich przecież, że nasz Bóg jest najpotężniejszy i najlepszy, choć nie znaliśmy waszych Bogów i niewiele mogliśmy o nich powiedzieć… Ale choć ludzie z twojego Plemienia i wszystkich Plemion wokół robili co mogli, by zniszczyć Światowida i choć było ich tak wielu, nie tylko nie udało się im Go unicestwić, lecz nie zrobili w Nim nawet małej, choćby najmniejszej rysy. Teraz widzisz, dlaczego pozostało nam jedynie Tabu. Tabu nie zrodziłoby się ani nie działałoby bez pomocy waszego szamana. Niektórzy z nas, kapłanów, bardzo nieliczni, umieją czasem czynić cuda, ale Tabu… Do utrzymania Tabu trzeba prawdziwego czarownika. Twoi prapradziadowie mieli i wy także wciąż macie szamana. Nikt od dawna nie chodzi na drugi brzeg Rzeki. Światowida pozostawiono samemu sobie…
Jon, wstrząśnięty, słuchał starego kapłana. Do tej pory żaden z dorosłych nie rozmawiał z nim tak szczerze o sprawach związanych z Tabu. Słowo,,Tabu” zamykało wszystkim usta, nikt nie starał się nawet dociec, co ono naprawdę oznacza. Przyjmowano do wierzenia: Tabu – zakaz, milczenie, klątwa. Tylko tyle. Nawet szaman, strażnik Tabu – milczał, wypełniając swą misję. Chłopiec po raz pierwszy usłyszał imię Boga z drugiej strony Rzeki i dowiedział się, że przez tysiące lat tysiące ludzi oddawało mu cześć. Skoro tak – musi On być potężnym Bogiem…
– Pewnie wolałbyś, żebym tam nie szedł – szepnął Jon. – Boisz się, że gdy pójdę jako Jego wyznawca, On stanie się znów mocniejszy. A ty chcesz wierzyć, że On w końcu zniknie, wraz z brakiem wiary. Ale ja nie jestem Jego wyznawcą. I nie będę. Ja Go nawet nie znam, mimo że mnie wezwał. A zresztą… kocham Boga Dobroci. Wiem, że jest to dobra obecność. Dziś znów ją czułem, widząc w Puszczy łanię, prowadzącą swoje małe. Za łanią skradał się wilk i chciał porwać koziołka. Nagle podniosły się opary z pobliskiego bagna i zasłoniły przed wilkiem całą rodzinę. Światowid pewnie chciałby, żeby ofiarować mu tę łanię i koziołki. Jak wilk. Bóg Dobroci ją ustrzegł. Strzeże też wilka, by nie zdechł z głodu.
– A gdyby Bóg nie ustrzegł łani, przestałbyś Go kochać? – spytał Isak.
– Och, On ma tyle spraw na głowie, tylu ludzi i tyle ich kłopotów! Nie zawsze ma czas, by wszystkim się zająć. Ja Go rozumiem – rzekł Jon, a stary kapłan uśmiechnął się na to wyjaśnienie, myśląc w duchu, o ile łatwiej być dwunastoletnim chłopcem niż starym człowiekiem.
– Isaku, jeśli pójdę Kamienną Drogą, to tylko po to, by dowiedzieć się, czego chce Ten, który mnie woła – zakończył Jon.
– Dobrze. Idź. Lepiej, żebyś to ty poszedł w tę Drogę, niż żeby On, zniecierpliwiony, wezwał kogoś słabszego. Ale nie śpiesz się. I zanim pójdziesz, przyjdź do świątyni…
– Chcesz mnie wyegzorcyzmować? – spytał chłopiec.
– Nie. Chcę cię pobłogosławić, żeby w Drodze, skoro już musisz nią iść, chronił cię nasz Bóg – powiedział Isak i pogłaskał Jona po jasnych włosach.
* * *
Jon nie śpieszył się na drugi brzeg Rzeki. Mijały kolejne pory roku: śnieg to sypał, to znowu topniał, liście drzew rodziły się w kolorze jasnej zieleni lub sfruwały spurpurowiałe, zaścielając ziemię. Gaja powoli zarzuciła zabawę lalkami i zaczęła towarzyszyć chłopcu w polowaniach, a dwa kasztanowe, dziecinne warkocze zamieniła w jeden, spleciony na karku. Niekiedy rozplatała włosy i gdy opadały burzliwą, połyskującą kaskadą, Jon czuł w sobie dziwne drżenie i pragnął ich dotknąć w inny sposób, niż robił to wcześniej, żartobliwie szarpiąc ją za warkocze – lecz wciąż nie wiedział, jaki miałby to być dotyk. Delikatniejszy, tak, ale nie tylko…
Do ślubu brakowało już tylko trzy lata – gdy Jon po raz trzeci przekroczył Rzekę w zakazanym miejscu. Tym razem zrobił to jednak jawnie, w jasny dzień, na oczach całego Plemienia. Skoro Plemię i tak wiedziało, że poczuł zew – skradanie się i oszukiwanie bliskich nie miało sensu. Starszy o parę lat Jon pojmował to lepiej niż dwunastoletni wyrostek.
Nie zamierzał iść do Światowida, chciał tylko poznać drogę ku Niemu. W tym celu potrzebował światła dnia, a nie mroku nocy, zniekształcającego wszelkie miary i potęgującego lęk. A zresztą, choć nikt o tym nie mówił – Tabu! – wszyscy w Plemieniu wiedzieli, że chłopiec usłyszał zew Bezimiennego, a nawet nadali mu przydomek. Nadawano go każdemu z młodych, gdy się zaręczył, lecz miano tym razem brzmiało szczególnie: Jon w Drodze. W ten sposób Plemię dało do zrozumienia, iż wie, że pewnego dnia chłopiec będzie musiał udać się na drugi brzeg, czy chce, czy nie. Nikt go nie potępiał, nikt się od niego nie odsuwał, lecz niekiedy w oczach rówieśników lub starszyzny Jon dostrzegał szczególny rodzaj zaciekawienia, połączonego z lękiem. Oczy jego rodziców wyrażały jedynie smutek i troskę, a Gaja…
Gaja niczego się nie domyślała. Była coraz piękniejszą dziewczynką, szczęśliwą, że pod opieką narzeczonego może poznawać tajniki Puszczy, wspinać się na wysokie drzewa i podpatrywać ptasie gniazda, przyjaźnić się z młodymi wilczkami, lisami, a nawet z niedźwiadkami. Okazało się bowiem, że Gaja nie rośnie na łowczynię – jak wszyscy się spodziewali, wnosząc to z jej zwinności i celności oka w strzelaniu z łuku – ale na przyjaciółkę zwierząt, nawet najdzikszych. Sobie tylko znanym sposobem dziewczynka odkrywała, kiedy niedźwiedzica zostawia małe w legowisku, idąc na łowy – i gnała tam wówczas, aby dokarmić niedźwiadki miodem, potarzać się z nimi w trawie, bawić się z nimi jak szczeniak ze szczeniakami. Raz niedźwiedzica przyłapała ją, zaryczała groźnie i wyciągnęła potężne łapy. Gaja musiała salwować się ucieczką na drzewo. I pewnie, gdyby nie była Gają, tkwiłaby tam całą noc, ale ponieważ wierzyła w naturalną szlachetność zwierząt – zeszła z drzewa i wróciła do Wioski. Dzikie zwierzę nic jej nie zrobiło: w zapachu jej ciała i włosów poczuło bowiem zapach swych małych, które całe, nietknięte, radośnie goniły dwunożną istotę.
Gaja patrzyła na Jona innymi oczami, nie wiedziała nawet, że nosi on miano Jona w Drodze. Gdy ujrzała, jak chłopiec przekracza Rzekę w zakazanym miejscu, natychmiast za nim ruszyła. Ale Tabu nie było niedźwiedzicą. Było czymś znacznie mocniejszym. W przeciwieństwie do narzeczonego, Gaja już w połowie Rzeki doznała skurczów w nogach i całe jej ciało zaczęło buntować się przeciw dalszemu marszowi. Straciła oddech, a w okolicy serca poczuła dojmujący ból. W dodatku szaman groził jej z oddali sękatym kijem, matka rozpaczliwie nawoływała, Jon zaś odwrócił się i krzyknął:
– Tabu! Tabu, Gajka!
To słowo sparaliżowało dziewczynkę: zatrzymała się pośrodku nurtu i bezsilnie patrzyła, jak narzeczony staje na kamieniach na drugim brzegu Rzeki.