– Tak. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem Jego wezwanie. Szaman mówi, że kto je usłyszy choćby raz, ten musi iść Gaju. Wolałbym nigdy nie trafić na Kamienną Drogę i nie zostać Jonem w Drodze. Chciałbym robić wyłącznie to, co robią inni mężczyźni z Plemienia: polować, uprawiać ziemię, dbać o dom, patrzeć, jak żona rodzi dzieci, wychowywać je, chodzić co tydzień do świątyni po błogosławieństwo na następny tydzień, niewiele różniący się od poprzedniego. Chciałbym. Ale gdybym wówczas nie popłynął na drugi brzeg Rzeki, tam skąd słychać Jego wezwanie, najpewniej nie byłabyś moją żoną.
I Gaja dopiero teraz pojęła, jak ścisły związek zachodzi między nią a niepojętym wezwaniem zza Rzeki, między nią a losem Jona i zrozumiała, że mąż płaci wysoką cenę za jej życie.
– Czy każdy może usłyszeć Jego wezwanie, jeśli znajdzie się na drugim brzegu? – spytała nagle. – Czy każdy mieszkaniec Wioski byłby zdolny złamać Tabu i popłynąć aż tam? Może najpierw był Jego wybór, a potem musieliśmy zostać mężem i żoną, abym mogła spłacić dług za moje życie?
Jon nie odpowiedział na pytania Gai, nie znał odpowiedzi. Ona zaś ciągnęła:
– Co TAM robisz, gdy znikasz z naszej Wioski? Pierwszy raz, gdy byłeś nieobecny aż trzy długie miesiące, pachniałeś po powrocie krwią. Zabiłeś kogoś?
– Chyba nie – odparł niepewnie jej mąż.
– Gdy powróciłeś drugi raz, wyczułam na tobie zapach innej kobiety. Ona nie pachniała tak jak dziewczęta z naszej Wioski. To nie był zapach ziemi i lasu, lecz zapach potu, krów, gnoju i myślę, że świat, w którym żyje ta kobieta, jest brzydszy od naszego. Czy ona jest ważniejsza dla ciebie niż ja, Jonie?
– Chyba nie – po raz drugi odparł Jon niepewnie. – Kocham ją, ale inaczej niż ciebie. Jest moją siostrą i jej ciało budzi we mnie litość, nie pożądanie.
– Trzeci raz pachniałeś ogniem i dymem, lecz nie był to zapach palącego się drewna, ciepły i dobry, lecz potworny i budzący grozę. Nie mówiłam ci, lecz gdy przytulałam się do ciebie, bardzo długo czułam ten upiorny zapach i bałam się.
– Stosy… – powiedział bezwiednie Jon. – To był zapach kobiety palonej żywcem na stosie.
– Kobiety palonej żywcem na stosie?! Jonie! Kto mógłby popełniać tak okrutne, nieludzkie czyny?! Czyżby tam, dokąd prowadzi twoja Droga, nie istniały prawa Dobrego Boga?!
Jon pokręcił głową i znów odparł niepewnie, z wysiłkiem przypominając sobie wydarzenia ostatniej Drogi:
– Stosy będą płonąć w imię Dobrego Boga, Gaju.
– To niemożliwe… – szepnęła ze zgrozą jego żona. – Bóg by tego nie chciał.
– …ale niektórzy jego słudzy tak.
– Tacy jak Ezra? – domyśliła się Gaja.
– Może tacy jak Ezra – przyznał Jon.
– Czemu więc każesz mi wieść naszego syna do niego i jemu oddać go w opiekę?
– Bo nasz syn nie ma lepszego wyboru: albo wybierze drogę walki z Ezrą, która może skończyć się stosem, albo odda się w jego opiekę, co mu zapewni bezpieczeństwo. Chcę, żeby mój syn był bezpieczny – wyszeptał Jon.
– Za to ty, Jonie, po śmierci starego szamana powinieneś zostać jego następcą – powiedziała w zamyśleniu jego żona.
– To nasz ostatni szaman, Gaju. Inni już nie będą potrzebni – rzekł Jon.
– Niemożliwe! Z jego odejściem zabraknie… nie wiem, jak to nazwać… zabraknie nam czegoś do całości. To tak jakbyś w Puszczy wyrąbał tak dużo drzew, aż przestałaby być Puszczą, stałaby się zwykłym, nędznym lasem – powiedziała Gaja.
– Puszcze też przestaną istnieć, ludzie przemienia je w zwykłe, nędzne lasy – zakończył ze spokojem Jon, patrząc przed siebie, w światy, do których jego Droga jeszcze go nie zawiodła lub nigdy nie zawiedzie.
Po tej rozmowie Gaja długo nie umiała się cieszyć małymi, zwykłymi rzeczami: wschodem i zachodem słońca, cudem narodzin małego źrebaka w zagrodzie, przygotowaniami przyrody do nadejścia zimy, pierwszymi płatkami śniegu, które pod światło wyglądały jak misterne klejnoty. Wiedza o Drodze, jaką przemierza świat, odebrała jej zdolność do rozjaśniającego dzień uśmiechu.
Tym razem Gaja zapragnęła osobiście odprowadzić Jona na drugi brzeg, ale on kategorycznie się temu sprzeciwił.
– Bezimienny jeszcze woła. Jeszcze wciąż może cię wezwać – powiedział i zmusił żonę do pozostania na bezpiecznym brzegu Rzeki.
Kamienna Droga, którą wędrował już tyle razy, nie dłużyła mu się ani nie niepokoiła go jak za pierwszym razem. Bez zdziwienia zauważył, że coraz więcej gładkich wcześniej, niemal wyszlifowanych głazów staje się matowymi, pełnymi odprysków i wgłębień. Posąg, choć wciąż potężny, nie wyglądał groźnie. A może Jon po prostu się z Nim oswoił? Stary Bóg nie wydawał się już tak monstrualny. Karlał. Jon, podobnie jak stary szaman, nie odczuwał z tego powodu żadnej satysfakcji. Jego uczucia były mieszaniną smutku, poczucia winy, pogodzenia się z nieuchronnością tego, co musi nadejść.
Wszystkie cztery pary oczu Bezimiennego były zamknięte, ale Jon wiedział, że jedna z nich uchyli wkrótce ciężkie, kamienne powieki. W jaki świat tym razem go powiodą? Światowid… Jon wiedział, że w jednym ze światów wciąż czeka na niego Chłopiec z soplem lodu zamiast serca; Chłopiec, którego – z jego udziałem – musnęło skrzydło płaszcza Królowej Śniegu; Chłopiec – ucieleśnienie nieszczęśliwego zła. Jon – może naiwnie? – wierzył, że zło jest wynikiem nieszczęścia. Nie dopuszczał myśli, że może być racją bytu, pełne satysfakcji, bez wątpliwości. Odruchowo dotknął skórzanego woreczka i wyczuł szelest ziela serdecznika niepospolitego. Wciąż tam czekało, coraz bardziej suche, szeleszczące, nie tracąc jednak mocy.
Wspinaczka na ramiona Boga była coraz łatwiejsza. Jon znajdował w bryle posągu coraz więcej szczerb, których wcześniej nie było, na których łatwo można było oprzeć stopę, podeprzeć się dłonią. Przypomniał sobie, jak trudna i groźna wydała mu się pierwsza wspinaczka. Ciało posągu było nieskazitelnie gładkie, lśniące – i ciepłe. Teraz z wolna ogarniał je chłód, który szedł od potężnych stóp i sięgał coraz wyżej i wyżej, mimo że kamień ciągle pulsował swym dziwnym, samoistnym życiem.
– Nie mam leku na twoją chorobę – szepnął Jon, przystając na wyszczerbionej dłoni i przykładając głowę do brzucha starego Boga. – Ale gdybym nawet miał, to ci go nie dam. Wezwałeś nie tę osobę. Tak mi przykro…
Z ramion Światowida rozciągał się widok na cztery Kamienne Drogi – wszystkie wydawały się teraz powoli kruszeć, a Puszcza wdzierała się pomiędzy gładkie niegdyś spoiny, porastała je jesienną, wszędobylską leśną trawą.
Bóg, bardzo wolno, z wyraźną niechęcią, uchylił następną z czterech par swych powiek. Ciemna głębia jego oczu wciąż wydawała się nieodgadniona. Ale jesienne deszcze spływały teraz po chropowatej, nierównej powierzchni – i na jednej z czterech twarzy posągu, tuż pod oczami, w małym zagłębieniu gromadziła się woda.
Wygląda jak łzy, ale przecież On nigdy nie płacze – pomyślał Jon. – Chyba że…?
Objął głowę rzeźby i spojrzał w ślad za wzrokiem starego Boga. Powietrze zaczęło drgać, ciemna, przedzimowa, gnijąca zieloność Puszczy rozmyła się, ustępując powoli miejsca zieleni tak świeżej jak wiosna… ZIELONE… ZIELONOŚĆ… ZIELEŃ…
* * *
…jakże zielone, ową świeżą wiosenną zielenią, były wysmukłe, wysokie palmy, które niósł tłum, weseląc się i śpiewając. Jon nie miał w dłoni pierzastej gałązki i było mu żal, że nie może przyłączyć się do wspólnej radości. Jednak najpierw musiał wypełnić swoją misję.
Jeszcze wczoraj sposobił się do wzięcia udziału w triumfalnym marszu do Stolicy, gdzie znajdowała się Świątynia Świątyń. Wiedział, że skoro świt wszyscy ruszą za Człowiekiem na Osiołku, wejdą z Nim do tego dumnego, wciąż ważnego, ba, najważniejszego (mimo że podbitego!) miasta i ogłoszą jego mieszkańcom, że oto przybył Król. Jon z góry cieszył się na myśl o zdumieniu i złości, jakie ogarną dostojników, gdy ujrzą, iż Król jest nędznie ubrany, ma bose stopy i wjeżdża nie w lektyce, lecz na ośle. Człowiek bowiem, po długich staraniach Uczniów, zgodził się wreszcie dowieść, że wielkość Królów nie powinna zasadzać się na bogactwie, lecz na ich sprawiedliwości. Nawet najnędzniejsza szata nie ujmie królewskości prawdziwemu Królowi – tak jak złoto, srebro i brylanty nie dodadzą wartości fałszywemu monarsze.