XIII
Problem, wyłuskany z otoczki fachowych terminów, był prosty. Jeśli Prothero nie mylił się i dalsze doświadczenia miały potwierdzić wcześniejsze, okazywało się możliwe wywołanie wybuchu jądrowego takie, żeby, przeniesiony z szybkością światła, nie tam wyzwolił niszczącą energię, gdzie go detonowano, ale w dowolnie wybranym punkcie globu. Przy następnym spotkaniu pokazał mi Donald ideowy schemat aparatury oraz wstępne obliczenia, z których wynikało, że – jeśli efekt pozostanie liniowy, przy wzroście mocy i odległości – nic nie stawia obojgu granic. Można by nawet Księżyc roztrzaskać, zgromadziwszy na Ziemi dostateczną ilość rozszczepialnego materiału i ogniskując na Księżycu, jako na celu, reakcję.
Były to fatalne dni, a może jeszcze gorsze były noce, podczas których obracałem w głowie całą sprawę na wszystkie strony. Prothero potrzebował jeszcze pewnego czasu, do zmontowania aparatury. Wziął się do tego McHill, my zaś z Donaldem zajęliśmy się teoretycznym opracowaniem danych, przy czym naturalnie szło tylko o czysto fenomenalistyczne ich ujęcie. Nie umawialiśmy się nawet, że będziemy to robić razem – współpraca ta sama z siebie jakoś wynikła. Musiałem, pierwszy raz w życiu, stosować przy obliczeniach pewne „minimum konspiracyjne”, więc niszczyć wszelkie notatki, kasować pamięć w maszynie cyfrowej i nie telefonować do niego nawet w sprawach obojętnych, gdyż nagły wzrost ilości naszych kontaktów też mógł wzbudzić niepożądane zainteresowanie. Obawiałem się trochę przenikliwości Baloyne’a i Rappaporta, lecz widywaliśmy się rzadziej. Yvor miał mnóstwo zajęć w związku ze zbliżającą się wizytą wpływowego senatora McMahona, człowieka wielkich zasług i przyjaciela Rusha, a Rappaporta w tym czasie zagarnęli informacjoniści.
Że zaś jako członek Rady, jeden z „wielkiej piątki”, ale „bez teki”, nie należałem nawet formalnie do żadnego zespołu i mogłem rozporządzać swoim czasem, długie nocne posiedzenia przy głównym komputerze nie zwracały uwagi, tym bardziej, że i poprzednio, choć z innych powodów, postępowałem podobnie. Okazało się, że McMahon przyjedzie wcześniej, niż Donald zakończy montaż aparatury. Nie chcąc składać żadnych specyfikowanych zamówień w administracji Projektu, pożyczał po prostu potrzebne urządzenia w innych zespołach, co też nieraz i dawniej się zdarzało. Musiał jednak wymyślić dla reszty swych ludzi inne zadanie, i to nie budzące wątpliwości w jego sensowność.
Dlaczego właściwie tak nam zależało na tym, aby przyspieszyć doświadczenia, trudno mi powiedzieć. O wszelkich dalszych konsekwencjach pozytywnego (a właściwie – negatywnego) wyniku prób w wielkiej skali nie mówiliśmy prawie, lecz wyznam, że w przed-sennych majaczeniach, szukając wyjścia, brałem nawet pod uwagę możliwość mianowania się dyktatorem planety lub sięgnięcia po taką władzę w duumviracie z Donaldem, rozumie się, dla powszechnego dobra. Skądinąd wiadomo, że do powszechnego dobra dążyli w dziejach nieomal wszyscy, a także, w co się takie dążenia obracały. Człowiek stojący u aparatury Donalda mógł w samej rzeczy zagrozić anihilacją wszystkim armiom i krajom. Koncepcji tej nie traktowałem jednak poważnie, nie z braku żyłki straceńczej: według mego osądu nie było już nic do stracenia – ale byłem całkiem pewien, że próba taka musi się zakończyć kataklizmem. Krok ów nie mógł sprowadzić na ziemię pokoju – i wyznaję owe rojenia, tylko by ukazać, jak przedstawiał się stan mego ducha.
Wypadki te – i dalsze – opisywano niezliczoną ilość razy w zniekształconych wersjach. Uczeni, którzy rozumieli nasze skrupuły albo jeszcze sprzyjali nam osobiście, jak choćby Baloyne, przedstawili sprawę tak, jak gdybyśmy działali zgodnie ze wskazaniami metodyki właściwej samemu Projektowi albo przynajmniej – ani myśląc o jakimś ukrywaniu rezultatów. Natomiast prasa brukowa, dzięki materiałom, jakich dostarczył „przyjaciel” nasz, Wilhelm Eeney, pasowała Donalda i mnie na zdrajców i agentów, np. w znanej serii reportaży Jacka Sleyera „The MAVO Conspiracy”. To, że ów szum nie zaprowadził nas, jako autorów bezecnej machinacji, przed karzący areopag właściwej komisji Kongresu, zawdzięczaliśmy przychylnym wersjom oficjalnym, zakulisowemu poparciu Rusha i temu wreszcie, że sprawa była, gdy doszła do wiadomości publicznej, już zdezaktualizowana.
Co prawda nie ominęły mnie nieprzyjemne rozmowy z poszczególnymi politykami, którym powtarzałem jedno i to samo: wszelkie współczesne antagonizmy mam za zjawiska przejściowe w takim samym sensie, w jakim przejściowe były państwa Aleksandra Wielkiego czy Napoleona. Każdy kryzys światowy można rozważać w terminach strategii dopóty, dopóki konsekwencją tego postępowania nie jest potencjalna zagłada nasza jako biologicznego gatunku. Gdy interes gatunku staje się jednym z członów równania, wybór musi być przesądzony automatycznie, i odwołania do ducha patriotyzmu amerykańskiego, demokracji czy też jakiekolwiek inne tracą wszelki sens. Kto stoi na innym stanowisku, nie jest dla mnie nikim innym, jak wirtualnym likwidatorem ludzkości. Przesilenie wewnątrz Projektu minęło, lecz przyjdą niechybnie inne. Rozwój technologii zakłóca równowagę naszego świata i nic nie uratuje nas, jeśli ze zrozumienia tego stanu rzeczy nie wyciągniemy praktycznych wniosków.
Zapowiadany senator pojawił się wreszcie ze świtą i został przyjęty z należytymi honorami, przy czym okazał się człowiekiem taktownym, nie wdawał się bowiem z nami w pogawędki znane jako „palavery” białego człowieka z dzikim. W obliczu nowego roku budżetowego Baloyne’owi zależało bardzo na możliwie najlepszym usposobieniu senatora do prac i osiągnięć Projektu, a że ufał zwłaszcza swoim własnym talentom dyplomatycznym, starał się okupować McMahona. Ten jednak wywinął mu się zręcznie i zaprosił mnie na pogawędkę. Jak później się zorientowałem, szło o to, że wśród wtajemniczonych Waszyngtonu uchodziłem już za „leadera opozycji” i senator pragnął się dowiedzieć, jakie jest moje „votum separatum”. O czym zresztą podczas obiadu ani myślałem. Baloyne, jako bystrzejszy w tym obszarze spraw i rozgrywek, wciąż chciał zaaplikować mi odpowiednie „nastawienia”, ale przedzielał nas senator, więc tylko sygnalizował ku mnie minami, które miały być znacząco wymowne, dyskretne i napominające jednocześnie. Poprzednio nie omieszkał bowiem udzielić mi instrukcji, co teraz chciał naprawić, i gdyśmy wstawali od stołu, przyszykował się do skoku w moją stronę, lecz McMahon ujął mnie kordialnie wpół i poprowadził do swego apartamentu.
Poczęstował mnie bardzo dobrym Martellem, który przywiózł chyba ze sobą, bo go w naszej hotelowej restauracji nie zauważyłem. Przekazał mi pozdrowienia od wspólnych znajomych, dowcipnie wyraził żal, że nie może sam korzystać z dzieł, które przyniosły mi sławę, i nagle, ale jakby od niechcenia, zapytał, czy kod został, czy też nie został odczytany. Tum go miał.
Rozmowa toczyła się w cztery oczy, bo całą świtę senatora oprowadzano tymczasem po tej części laboratoriów, którą nazywaliśmy „wystawową”.
– I tak, i nie – odpowiedziałem. – Czy może pan nawiązać kontakt z dwuletnim dzieckiem? Zapewne, jeśli się pan umyślnie do niego zwraca, ale co rozumie dziecko z pana przemówienia budżetowego w senacie?
– Nic – odparł. – Dlaczego więc powiedział pan „i tak, i nie”, jeśli jest tylko „nie”?
– Ponieważ coś jednak wiemy. Widział pan nasze „eksponaty”…
– Słyszałem o pana dowodzie. Udowodnił pan, że „list” jest opisem jakiegoś obiektu, prawda? Ten wasz Żabi Skrzek stanowi zatem cząstkę owego obiektu – czy tak nie jest?
– Senatorze – powiedziałem – proszę nie mieć do mnie żalu, jeżeli to, co powiem, nie zabrzmi dostatecznie jasno. Nie mam na to rady. To, co się laikowi wydaje najbardziej niezrozumiałe w naszej pracy – a właściwie w naszym niepowodzeniu dotychczasowym – sprowadza się do tego, że myśmy niby „kod” częściowo rozłamali, a potem utknęliśmy, podczas kiedy specjaliści od szyfrów twierdzą, że jeśli się taki szyfr rozłamie cząstkowo, to potem już robota musi iść jak po maśle. Prawda?