Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Moeller, fizyk i współpracownik Romneya, pokazując mi wyniki tych doświadczeń, posłużył się porównaniem Nadawców do śpiewaka, który potrafi tak zaśpiewać w trzymaną przed ustami szklankę, że pęknie ona pod wpływem powstającego rezonansu drgań głosowych. To, o czym śpiewa ów człowiek, nie ma zapewne żadnego powiązania z takim skutkiem śpiewu; i podobnie, krój, kolor, spoistość papieru, na jakim napisano do nas list, nie musi się żadnym konkretnym sposobem odnosić do jego treści. Ale równie dobrze może zachodzić taki związek informacji właściwej i jej materialnego nośnika, kiedy bowiem otrzymujemy niewielki, błękitny, przepojony subtelnymi perfumami liścik od kobiety, raczej nie spodziewamy się znaleźć w nim steku przekleństw albo schematu sieci kanalizacyjnej miasta. O tym, czy związek może zachodzić, jak i o tym, czy posiada on jakieś specjalne znaczenie, decyduje zazwyczaj kultura jako miejsce, w którym zachodzi nawiązanie łączności. Efekt Romneya-Moellera stanowił jedno z naszych największych osiągnięć, a zarazem, jak to zwykle działo się w Projekcie, jedną z najbardziej osobliwych tajemnic, które przysparzały badaczom bezsennych nocy. Liczba hipotez, co wytrysły na tym miejscu, nie ustępowała wcale ich odpowiednikom oplatającym, jak winorośl, substancję „wyprowadzoną” z właściwej informacji, to jest z treści gwiezdnego przesłania – jaką był Żabi Skrzek. Czy pomiędzy owym „śluzem nuklearnym” a „biosympatią” neutrinowego kodu zachodzi związek, a jeśli tak, co on znaczy – oto były pytania!

VIII

Inicjatorami wciągnięcia mnie do Projektu byli Baloyne, Bear i Prothero. Jak zorientowałem się w ciągu pierwszych tygodni, zadanie, jakie mi postawiono na początku, zwieńczone sukcesem, którego się spodziewano, nie stanowiło głównej przyczyny dokooptowania mnie do Rady Naukowej. Specjalistów, i to najlepszych, miał Projekt dosyć; sęk był w tym, że nie dysponował właściwymi, ponieważ takich na świecie nie było. Ja, który już tyle razy sprzeniewierzałem się czystości matematyki, przenosząc się z jednej dyscypliny do drugiej, w obszarze sporym, bo rozciągającym się od kosmogonii po etologię, nie tylko liznąłem przy tym różnorodnych wiadomości, nie to było najważniejsze, ale przywykłem w trakcie ponawianych przenosin do obrazoburczego postępowania.

Jako przybyszowi z zewnątrz, nie przywiązanemu serdecznie do świętych i uświęconych spraw terenu, w który wkraczałem, najłatwiej przychodziło mi kwestionowanie tego, na co innym, zasiedziałym w danej nauce, nie podnosiła się ręka. Toteż częściej niż budować zdarzało mi się burzyć zastany porządek, owoc kontynuowanych z zaparciem trudów. Właśnie takiego człowieka życzyli sobie kierownicy Projektu. Większość ludzi w jego zespołach – przyrodoznawcy zwłaszcza – gotowa była kontynuować dotychczasowe prace, nie bardzo zważając na to, czy będą się układały w jednolitą całość, odpowiadającą owemu molochowi informacyjnemu przybyłemu z gwiazd, który zrodził bezlik interesujących zagadnień szczegółowych i prowadził realnie – dałem tego przykłady – ku znacznym odkryciom.

Zarazem jednak czołówka, owa Wielka Czwórka, poczynała, może nie całkiem jasno jeszcze, pojmować, że rozpoczyna się już takie badanie drzew, spoza którego ginie, coraz trudniej uchwytny, obraz lasu; że rutyna, porządnie już wyważona i wcale sprawna w swym biegu systematycznych działań, może pochłonąć sam Projekt, rozpuścić go w morzu pojedynczych faktów i przyczynków, a tym samym utrącona zostanie szansa ogarnięcia tego, co zaszło. Ziemia otrzymała sygnał z gwiazd, wiadomość tak pełną treści, że wydziobanymi z niej okruszynami mogły się żywić niezłożone zespoły badawcze przez całe lata, a jednocześnie sama owa wiadomość rozpływała się w mgławicę, której niepojętość, przesłaniana mrowiem małych osiągnięć, stawała się coraz mniej drażniąca. Może działały po prostu obronne mechanizmy psychiczne, może nawyki ludzi wdrożonych do tego, aby docierać do prawidłowości zjawisk, a nie do zadawania pytań o przyczyny, które te właśnie, a nie inne prawidłowości wcieliły w świat.

Na takie pytania odpowiedzi miała tradycyjnie udzielać filozofia, religia, ale nie przyrodnicy – uczeni, którzy odcinają się od pokus pojmowania motywów stojących za kreacją. Ale tu było całkiem inaczej: dyskredytowana w historycznym rozwoju nauk empirycznych postawa odgadywacza motywów stawała się ostatnią, rokującą jeszcze nadzieję zwycięstwa. Zapewne, przypisywanie człekokształtnych motywów temu, co sprawiło własności atomów, nadal było objęte metodologicznym zakazem, lecz jakieś – niechby najodleglejsze – podobieństwo Nadawców kodu do jego odbiorców było czymś więcej niż myśl uspokajającą mrzonką, bo hipotezą, na której ostrzu ważyły się losy całego Projektu. I o tym byłem przekonany od pierwszej chwili, kiedy postawiłem nogę na terenie osiedla MAVO – że brak wszelkiego podobieństwa udaremni zrozumienie gwiazdowego przesłania.

Żadnemu z przypuszczeń o naturze wiadomości nie ufałem ani przez chwilę. Przetelegrafowany osobnik, plan „wielkiego mózgu”, plazmatycznej „maszyny informacyjnej”, syntetycznego „władcy”, który miał Ziemię opanować – wszystko to były zapożyczenia z tego ubogiego arsenału konceptów, jakimi dysponowała cywilizacja w jej obiegowej wersji technologicznej. Były te koncepcje odzwierciedleniem, podobnie jak tematy powieści fantastycznych, życia społecznego, i to przede wszystkim w jego amerykańskiej postaci, której eksport poza granice Stanów powiódł się w połowie stulecia. Były to albo modne nowinki, albo wyobrażenia zbudowane na zasadzie gry „my ich albo oni nas” – i nigdy płaskość fantazjowania, jego przykucie do Ziemi w wąskiej szczelinie historycznego czasu nie objawiały mi się jawniej, niż kiedy słyszałem o tych hipotezach, pozornie śmiałych, a w gruncie rzeczy zasmucająco naiwnych.

W czasie dyskusji u głównego informacjonisty Projektu, doktora Mackensie, kiedy udało mi się – wywracaniem takich pomysłów – rozdrażnić obecnych, jeden z młodszych współpracowników Mackensiego spytał, czym sygnał jest według mego zdania, bo z energii moich zaprzeczeń wynika, że muszę to wiedzieć.

– Może jest Objawieniem – odpowiedziałem. – Pismo Święte nie musi być wydrukowane na papierze i oprawione w płótno ze złotymi tłoczeniami. Może być też bryłą plazmatyczną… chociażby Żabiego Skrzeku.

Nie powiedziałem tego serio, lecz oni, którzy swoją ignorancję gotowi byli wymienić na cokolwiek, byle noszące pozór pewności, zaczęli naprawdę zastanawiać się nad moimi słowami. I zaraz też im się wszystko pięknie ułożyło: że to jest Słowo, które, staje się Ciałem… (chodziło o efekt „sprzyjania biogenezie”, zwany efektem Romneya-Moellera), że pobudki, które skłaniają kogoś, aby wspierał rozwój życia w skai galaktycznej, nie mogą być „pragmatyczne”, interesowne, techniczne… bo, aby tak postępować, należy uznać pierwej biogenezę – w całym Kosmosie – za zjawisko pożądane i dobre. Że to jest niejako akt „kosmicznej życzliwości”, który okazuje się – z tej strony oglądany – głoszeniem (ale sprawczym, czynnym, realnie skutkującym) „Dobrej Nowiny”, osobliwy tym, iż zdolna jest ona do samorealizacji – bez zwróconych ku niej chętnych uszu.

Opuściłem ich, tak rozgorączkowanych, że nie zauważyli tego nawet, i wróciłem do siebie. Jedyną rzeczą, której byłem pewny, stał się efekt Romneya-Moellera; gwiazdowy kod zwiększał prawdopodobieństwo kreacji życia. Biogeneza była zapewne i bez tego możliwa – tyle że w dłuższym czasie i w mniejszym bodaj procencie wypadków. Konstatacja ta miała w sobie coś krzepiącego – ponieważ istoty, które działały tak, doskonale pojmowałem.

Czy można, było sądzić, że ta czysto materialna, życiosprawcza strona sygnału jest całkowicie niezależna, totalnie odcięta od jego treści? To, by nie przedstawiał on żadnej w ogóle informacji „z sensem”, poza „protekcyjnym” swym stosunkiem do życia, było niemożliwe – dowód stanowił choćby Żabi Skrzek. A więc czyżby owa treść znajdowała się w pewnej równoległości do tego, co sprawiał jej nośnik? Zdawałem sobie sprawę z tego, na jak grząski wstępuję teren; koncepcja kodu jako przesłania, które także i swoją treścią miało „uszczęśliwić”, „czynić dobro” – nasuwała się już sama. Czy jednak – jak powiedziano pięknie u Woltera – kiedy padyszachowi wiozą zboże, kapitan troszczy się o to, jakie wygody mają myszy na statku?

25
{"b":"100354","o":1}