Gości ze świata zewnętrznego nazywało się u nas nie „Vipami” („Very important persons”), lecz „Femami”, od „Feeble Minded”. Przezwisko to ukuto nie tyle nawet dla powszechnego mniemania o słabości umysłowej wszystkich ważnych osób, lecz po prostu przez to, że borykaliśmy się z kłopotami, powstającymi, kiedy typowe dla Projektu zagadnienia trzeba było wykładać ludziom nie znającym fachowego języka nauki. Aby uprzystępnić im kwestię stosunku „życiosprawczej formy” gwiazdowego przesłania do jego „treści” – z której na razie wywiedliśmy tylko Pana Much – wymyśliłem następujące porównanie.
Powiedzmy, że zecer złoży na linotypie werset z metalowych czcionek. Werset ten ma określone znaczenie językowe. Ponadto zaś może być tak, że jeśli pociągnie się po metalowych literach odpowiednim elastycznym rylcem, zdolnym do drgań, powstanie dźwięk, który przypadkiem może mieć wartość akordu harmonicznego. Byłoby jednak zupełnie nieprawdopodobne, żeby tak powstające dźwięki ułożyły się – za sprawą najczystszego przypadku – w pierwsze takty Piątej Symfonii Beethovena. Gdyby tak się stało, sądzilibyśmy raczej, że owa muzyczność nie jest wywołana trafem, lecz ktoś umyślnie tak właśnie poskładał litery, wybierając właściwe ich rozmiary oraz odstępy między nimi. To, co jako „uboczna harmonia dźwięków” byłoby dla odlanego składu drukarskiego bardzo mało prawdopodobne, dla komunikatu, jaki przedstawia „gwiazdowy list”, stanowiło już nieprawdopodobieństwo równe niemożliwości.
Mówiąc innymi słowy: życiosprawczość tego komunikatu nie mogła być dziełem przypadku. Nadawca, musiał nadać rozmyślnie takie modulowane drgania neutrinowemu promieniowaniu, żeby przejawiło własność „wspierania biogenezy”. Otóż ta współobecność „formy” i „treści” nieubłaganie zdawała się domagać specjalnych wyjaśnień, a przypuszczenie najprostsze sugerowało, że skoro „forma” sprzyja życiu, to i treść winna być jakoś – podobnie – „dodatnia”. Jeżeli natomiast odrzucało się hipotezę takiej „wszechżyczliwości”, która przyłączyła do „życiosprawczego działania wprost” odpowiednią treść listu jako „sprzyjającą adresatom”, to było się niejako skazanym na ujęcie diametralne, wedle którego Nadawca „życzliwego” przez „życiosprawczość” przesłania dostarczał (diabolicznie) treści mogących przyprawić odbiorców o zgubę.
Jeżeli mówię, że „było się skazanym na interpretację diaboliczną”, to nie dlatego, jakoby właśnie takie było moje zdanie: notuję po prostu to, co rzeczywiście zachodziło w Projekcie. Uporczywość, przejawiana w hipotetyzowaniu, widnieje zresztą we wszystkich opublikowanych doniesieniach opowiadających historię MAVO. Zawsze była ta uporczywość dwubiegunowa: albo „list” miał stanowić akt „życzliwości opiekuńczej”, dzielenia się wiedzą instrumentalną, którą nasza cywilizacja ma za dobro najwyższe, albo też – akt zręcznie kamuflowanej agresji: gdyby to, co powstać ma przez materializację „listu”, dążyło do zawładnięcia Ziemią, ludzkością czy też do jej zniszczenia nawet. Zawsze przeciwstawiałem się takiej bezwładności domniemań. Nadawcy mogli np. być istotami racjonalnymi, które skorzystały z tego, że nadarzyła się „energetyczna okazja”: kiedyś uruchomiły „emisję biofilną”, a potem, pragnąc nawiązania łączności z rozumnymi mieszkańcami planet, ze zwykłej oszczędności, zamiast budować umyślne nadajniki, posłużyły się źródłem energii już pracującym i nałożyły na potok neutrinowy – pewien tekst, który z jego „życiosprawczym” charakterem nie musiał mieć nic wspólnego. Podobnie sens depeszy, jaką przesyłamy, nie stoi w żadnym stosunku jednoznacznym do własności fal elektromagnetycznych telegrafu bez drutu.
Jakkolwiek było to do pomyślenia, nie takie panowały u nas opinie. Powstały nawet hipotezy wielce wymyślne – że, na przykład, „list” działa „dwupoziomowo”. Sprawia życie, niby ogrodnik rzucający ziarno w ziemię; potem jednak przychodzi powtórnie, aby zbadać, czy wschodzący plon jest „właściwy”. „List” miał właśnie, na swym „drugim” poziomie, to znaczy treściowo, stanowić odpowiednik ogrodniczego sekatora – jako czynnik, co likwiduje „zdegenerowane psychozoiki”. Znaczyło to, że Nadawcy bez pardonu i litości chcą unicestwiać te cywilizacje, powstałe ewolucyjnie, które nie tak się rozwijają, „jak należy”, więc np. takie, które tworzą klasy „samopożerających się”, „destrukcyjnych” etc. Pilnowali wiać niejako początku i końca biogenezy, korzeni i korony ewolucyjnego drzewa. Treściowa strona listu miała obdarzać pewien typ odbiorcy rodzajem brzytwy, żeby nią sobie sam gardło poderżnął.
Fantazję tę odrzucałem. Obraz cywilizacji, która ma „zdegenerowane” czy „niedorozwinięte” takim niezwykłym sposobem unicestwiać, uznałem za jeszcze jedną projekcję – w zagadkę listu, jako „test asocjacyjny” – lęków właściwych naszej epoce, i za nic więcej. Efekt Romneya-Moellera świadczył jak gdyby o tym, że Nadawca ma egzystencję, jako życie, za rzecz „dobrą”. Ale na postawienie następnego kroku – na przypisanie „internacjonalnej dobroci” także informacyjnej „podszewce” kodu już się nie ważyłem, tak samo, jak na przydanie jej znaku ujemnego. Pomysły „czarne” wynikły ich twórcom mechanicznie, kiedy to, co nam wręczano listem, uznali za godne tylko podejrzliwości dary Danaów: instrument, ale taki, co Ziemię zniewoli, istota, ale mająca nami zawładnąć.
Wszystkie te koncepcje tłukły się między diabelstwem i anielstwem jak muchy między szybami. Próbowałem postawić się w sytuacji Nadawcy. Nie posłałbym niczego, co mogłoby zostać wykorzystane wbrew mym intencjom. Dostarczyć narzędzi jakichkolwiek, nie wiedząc komu, to tyle, co dzieciom granaty rozdawać. Co zatem przesłano? Plan idealnego społeczeństwa, wyposażony w „ryciny” przedstawiające źródła energetyczne dla tego społeczeństwa (w postaci Pana Much)? Ale taki plan to system uzależniony od własnych elementów, czyli od poszczególnych istot. Nie może istnieć jeden, optymalny dla wszystkich miejsc i czasów. Plan taki musi uwzględniać też osobniczą biologię – a nie wierzyłem w to, by człowiek przedstawiał pod tym względem jakąś stałą kosmiczną…
Zrazu nie wydawało się, żeby „list” mógł stanowić komunikat będący fragmentem „międzyplanetarnej rozmowy”, któryśmy całkiem przypadkowo podsłuchali. Nie godziło się to bowiem z trwałą powtarzalnością emisji; rozmowa nie na tym polega przecież, żeby jeden partner w kółko, całymi latami, powtarzał wciąż jedno i to samo od początku. Lecz tu znów wchodziła w grę skala czasowa; komunikat, w niezmiennej postaci, spływał na Ziemię od dwu co najmniej lat – to było pewne. Może „rozmawiały” z sobą urządzenia automatyczne i aparatura jednej strony wysyłała swoją wypowiedź dopóty, dopóki nie otrzymała hasła, że wypowiedź została odebrana? W takim wypadku powtórki trwać mogły i tysiąc lat, jeśli tylko rozmawiające cywilizacje były dostatecznie od siebie oddalone. Nie wiedzieliśmy nic o tym, czy na „emisję życiosprawczą” nie można nakładać rozmaitych treści – to było a priori całkiem prawdopodobne.
Mimo to wersja „rozmowy podsłuchanej” wyglądała bardzo nieprawdopodobnie. Jeśli „pytania” dzieli od uzyskiwanych „odpowiedzi” czas rzędu stuleci, trudno nazwać taką wymianę informacji „rozmową”. Należało się spodziewać raczej tego, że każda ze „stron” będzie przekazywała drugiej istotne wiadomości o sobie. Winniśmy więc byli odbierać nie jedną emisję, ale co najmniej dwie. Tak jednak nie było. „Eter” neutrinowy, o ile wskazywały na to urządzenia astrofizyków, był doskonale pusty – poza owym jednym pasmem przesyłowym. Było to bodaj najtwardsze jądro zagadkowego orzecha. Najprostsze wytłumaczenie powiadało, że nie ma ani rozmowy, ani dwu cywilizacji, lecz jest jedna tylko, nadająca izotropowy sygnał. Przy takiej konstatacji należało od nowa wracać do łamania sobie głowy nad podwójnością owego sygnału… da capo al fine.
Zapewne – list mógł zawierać coś stosunkowo prostego. Mógł na przykład być tylko schematem maszyny do nawiązywania łączności z Nadawcami. Był wtedy „planem nadajnika” – na „elementach” typu Żabiego Skrzeku. My, jak małe dziecko, głowiące się nad schematem radioaparatu, nie zdołaliśmy złożyć niczego więcej oprócz paru najprymitywniejszych śrubek. Mogła to być „ucieleśniona” teoria psychokosmogoniczna, wyjawiająca, jak powstaje, jak jest rozmieszczone i jak funkcjonuje rozumne życie w Metagalaktyce. Kiedy się odrzucało „manichejskie” uprzedzenia jako sugestie podszeptujące, że Nadawca koniecznie musi życzyć nam albo źle, albo dobrze (albo „dobrze i źle” naraz, np., kiedy by wedle swych kryteriów był dla nas intencjonalnie „dobry”, a wedle maszyn „zły”) – odgadywanie płodziło coraz swobodniej pomysły podobne do wymienionych i stawało się grzęzawiskiem, nie mniejszym od owego profesjonalnego zawężenia, które empiryków Projektu uwięziło w złotych klatkach ich sensacyjnych odkryć. Sądzili, niektórzy przynajmniej, że badaniem Pana Much można będzie wreszcie dojść do sedna; tajemnicy Nadawców – jak po nitce do kłębka. Uważałem, że to jest wtórna racjonalizacja: ponieważ nie mieli nic nad Pana Much, trzymali się go kurczowo w swym dociekaniu. Przyznałbym im słuszność, gdyby szło o problem przyrodoznawczy – lecz mieliśmy inny przed sobą; z analizy chemicznej atramentu, jakim napisano do nas list, nigdy się nie wywiedzie umysłowych cech piszącego.