– Stagnacji cywilizacyjnej?
– Nie, po prostu – opóźnienia rozwoju fizyki.
Rappaport zarzucił mi „freudyzm nieświadomy”. Jako wychowanek rodziny purytańskiej – powiedział – rzutuję w świat własne uprzedzenia. Nie wyzwoliłem się w gruncie rzeczy z widzenia wszystkiego w kategoriach Upadku i Zbawienia. Skoro mam Ziemian za upadłych bez reszty, przenoszę Zbawienie w Galaktykę. Klątwa moja strąca do piekła ludzi – nie tyka jednak Nadawców, ci pozostają doskonale dobrzy i bezwinni. Ale to właśnie mój błąd. Z myślą o nich trzeba pierwej wprowadzić pojęcie „progu solidarności”. Wszelka myśl porusza się w kierunku coraz to bardziej uniwersalnych generalizacji; czyni tak poprawnie, ponieważ Kosmos przystaje na owo postępowanie: ten, kto właściwym sposobem generalizuje, może opanowywać zjawiska w rosnącym zasięgu.
Świadomość ewolucyjna, czyli zrozumienie tego, że duch wynika z procesów homeostatycznej „wspinaczki” pod prąd entropijny, pozwala objąć solidarnością – to ewolucyjne drzewo, które zrodziło istotę rozumną. Lecz nie można ogarnąć solidarnością całego drzewa ewolucji, ponieważ koniecznie musi się istota „wyższa” – żywić „niższymi”. Granicę solidarności trzeba gdzieś przeprowadzić. Na Ziemi nikt nigdy nie umieszczał jej poniżej rozwidlenia, w którym rośliny odstrychnięte są od zwierząt. W praktyce instrumentalnej nie można zresztą uznać za objętych solidarnością – na przykład owadów. Gdybyśmy wiedzieli, że z jakichś powodów sygnalizacji z Kosmosem koniecznie wymaga zagłady ziemskich mrówek, na pewno uznalibyśmy, że „warto” poświęcić mrówki. Otóż my, na naszym szczeblu rozwoju, możemy być dla Kogoś – mrówkami. Poziom solidarności niekoniecznie musi obejmować – ze stanowiska owych istot – takie planetarne pełzaki jak my. A może dysponują po temu racjonalizacjami. Może wiedzą, że zgodnie z galaktyczną statystyką ziemski typ psychozoika jest z góry zdany na niełaskę technoewolucji, tak więc niczym horrendalnym nie będzie dodatkowe zagrożenie naszej egzystencji, skoro i tak „nic najprawdopodobniej z nas nie będzie”.
Przedstawiam tu treść owego nocnego czuwania w wigilię eksperymentu, ale nie chronologiczny zapis rozmowy, bo jej aż tak dokładnie nie pamiętam i nie wiem, kiedy Rappaport opowiedział mi jedno ze swych europejskich przejść – to, które zacytowałem poprzednio. Stało się to chyba wtedy, gdy zamknęliśmy już sprawę generałów, a jeszcze nie poczęli szukać sprężyny nadciągającego epilogu. Teraz powiedziałem mu tak mniej więcej:
– Doktorze Rappaport, jest pan jeszcze bardziej niepoprawny ode mnie. Zrobił pan z Nadawców „wyższą rasę”, która solidaryzuje się tylko z „wyższymi formami” Galaktyki. Po co więc starają się upowszechniać biogenezę? Po co mają rozsiewać życie, jeśli mogliby prowadzić politykę ekspansji i kolonizacji planet? Nie możemy po prostu obaj wykroczyć rozumowaniem poza pojęcia, jakie są nam dostępne. Być może, pan ma rację w tym, że dlatego lokalizuję przyczyny naszej klęski na Ziemi, ponieważ tak mnie wychowano jako dziecko. Tyle, że zamiast „ludzkiej winy” dostrzegam proces stochastyczny, który wpędził nas w zaułek bez wyjścia. Pan, uciekinier z kraju zabitych, zbyt mocno czuł zawsze własną bezwinę w obliczu zagłady i przez to umiejscawia pan źródła katastrofy gdzie indziej: w środowisku Nadawców. Nie myśmy o tym sami zadecydowali – oni zrobili to za nas. Tak się kończy każda próba transcendencji. Potrzeba nam czasu, którego nie będziemy już mieć.
Zawsze powtarzałem, że gdyby znalazł się rząd dostatecznie rozumny, aby pragnął całą ludzkość wyciągnąć z tego dołu, a nie tylko swoich, może byśmy z niego w końcu wyleźli. Ale środki federalnego budżetu były zawsze w pogotowiu tylko dla badacza „nowych broni”. Kiedy mówiłem politykom, że należy uruchomić „crash program” antropologiczny, budować maszyny do modelowania procesów socjoewolucyjnych, za takie pieniądze, jakie się poświęca na badanie rakiet i antyrakiet, uśmiechali się i wzruszali ramionami. Nikt nie traktował tego poważnie i mogę najwyżej odczuć tę gorzką satysfakcję, że miałem słuszność. Należało zbadać człowieka najpierw, w tym tkwiła cała priorytetowość. Nie zbadaliśmy go, to, co o nim wiemy, nie wystarcza, powiedzmy sobie wreszcie, że tak jest. Ignoramus et ignorabimus, ponieważ nie mamy już czasu.
Poczciwy Rappaport nie próbował już replikować. Odprowadził mnie – pijanego – do pokoju.
Nim rozstaliśmy się, powiedział: „Niech się pan niepotrzebnie nie martwi, panie Hogarth. Bez pana wszystko poszłoby tak samo źle”.
XIV
Donald zaplanował doświadczenia na cały tydzień z góry, po cztery dziennie. To było maksimum możliwości, jakie dawała prowizorycznie zbudowana aparatura. Po każdym eksperymencie częściowo ulegała zniszczeniu i trzeba było brać się do napraw. Postępowały wolno, bo przychodziło pracować w kombinezonach ochronnych – na materiale skażonym radioaktywnie. Wystartowaliśmy po „stypie”, to znaczy on właściwie, ja byłem tylko świadkiem. Wiedzieliśmy już, że ludzie Ghost Voice czy też Kontrprojektu przybędą do nas za osiem dni. Donald miał zacząć rankiem, bo chciał, żeby jego ludzie, zajęci dalej badaniem pozorującym, które im narzucił, kamuflowali huk nie uniknionych eksplozji swoją kanonadą, ale mając wszystko gotowe późnym wieczorem (a więc wtedy, gdy w ośrodku obliczeniowym preparowałem niezliczone warianty globalnego końca), pośpieszył się.
W gruncie rzeczy było już wszystko jedno kiedy Eeney, a za nim – nasi wielcy protektorzy dowiedzą się o wszystkim. Pogrążony w ciężkim śnie po odejściu Rappaporta, kilkakrotnie budziłem się i zrywałem z wrażeniem, że słyszę łoskot detonacji, ale było to złudzenie. Beton gmachów obliczono ongiś nie na takie eksplozje. O czwartej nad ranem, czując się jak Łazarz, zwlokłem obolałe kości z łóżka i – nie mogąc – już usiedzieć w pokoju – zdecydowałem się, przekreśliwszy resztkę „konspiracyjnych” zastrzeżeń, pójść do laboratorium. Nie umówiliśmy się tak, ale nie mogłem po prostu uwierzyć w to, że Prothero, mając wszystko gotowe, uda się spokojnie na spoczynek Nie omyliłem się: wytrzymałość jego nerwów też miała granice.
Oblałem twarz zimną wodą i wyszedłem. Mijając u końca korytarza drzwi Eeneya, dostrzegłem światło i mimo woli ściszyłem krok. Uświadomiwszy sobie bezsensowność tego postępku, z krzywym uśmiechem, który rozciągnął mi jakby wygarbowaną sztywną skórę twarzy, tak obca mi się wydawała, zbiegłem na dół schodami nie wzywając windy.
Nigdy dotąd nie opuszczałem hotelu o tej porze; parter był wygaszony, obijałem się o rozstawione fotele, była pełnia, lecz betonowy kloc przed wejściem nie dopuszczał światła. Za to ulica wyglądała niesamowicie, może zresztą tak mi się wydało. Na gmachu administracji płonęły rubinowe światła ostrzegawcze dla samolotów, poza tym – tylko nieliczne lampy nad skrzyżowaniami. Gmach fizycznego zespołu był ciemny i pozornie wymarły, ale przebiegłszy znaną na pamięć drogę, przez uchylone drzwi trafiłem do głównej hali. Od razu zorientowałem się, że już po wszystkim, bo znaki alarmowe, płonące czerwono podczas pracy inwertorów, były ciemne. W hali panował ledwie półmrok, olbrzymi pierścień inwertora czynił ją podobną do maszynowni fabrycznej czy okrętowej; na pulpitach sterujących jeszcze błyskały światełka sygnalizacji, ale przy komorze nie znalazłem nikogo. Wiedziałem, gdzie szukać Donalda; wąskim przejściem między uzwojeniami wielotonowych elektromagnesów dostałem się do małej przestrzeni wewnętrznej – mieścił się tam rodzaj maleńkiego pokoiku, klitki, w której Prothero trzymał wszystkie protokoły, filmy, notatki – i rzeczywiście ujrzałem światło. Poderwał się. na mój widok. Był z nim McHill. Bez żadnych wstępów podał mi zabazgrane kartki.
Nie zdawałem sobie sprawy z własnego stanu i zorientowałem się w nim dopiero, kiedy znaków, doskonale mi przecież znanych, nie mogłem zidentyfikować – patrzałem głupkowato na słupki cyfr usiłując zebrać myśli. Kiedy znaczenie współrzędnych poczwórnej serii prób doszło wreszcie do mojej świadomości, poczułem, że mam miękkie kolana.