Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tego wieczoru, kiedyśmy szli dolinką między zboczami wydm, w czerwonym świetle zachodu, a ja obserwowałem projekcję naszych cieni na piasku, którego ziarna – jak na obrazach impresjonistów – zdawały się wydzielać liliowy brzask, jakby mikroskopijnych płomyków gazu, Prothero zaczął mi mówić o swoich pracach nad „zimnymi” reakcjami jądrowymi Żabiego Skrzeku. Słuchałem raczej z uprzejmości i zdziwiłem się, kiedy powiedział, że nasza sytuacja przypomina mu tę z projektu Manhattan.

– Jeśli nawet lawinową reakcję da się w Żabim Skrzeku wyzwalać na wielką skalę – zauważyłem – i tak moc bomb wodorowych jest nieograniczona technicznie, więc nie grozi nam chyba nic z tej strony.

Wtedy schował fajkę. Był to ważny znak. Poszukał w kieszeni rolki filmu i dał mi ją, rozwiniętą; za źródło światła posłużył czerwono obrzmiały dysk słońca. Orientuję się w mikrofizyce na tyle, że rozpoznałem serię zdjęć treków z małej komory pęcherzykowej. Donald bez pośpiechu, stojąc tuż przy mnie, pokazał mi kilka miejsc osobliwych. W samym środku komory znajdowała się malutka, jak koniec szpilki, grudka Żabiego Skrzeku, a gwiazda rozpryśniętego jądra, rozkrzyżowana w torach jego odłamków, widniała obok – jakiś milimetr poza obrębem śluzowej kropelki. Nie widziałem w tym nic szczególnego – lecz nastąpiły objaśnienia i dalsze zdjęcia. Zachodziło coś niemożliwego: nawet kiedy kropelka otoczona była ze wszystkich stron ołowianą łupiną, gwiazdki pękających atomów pojawiały się w komorze – na zewnątrz tego pancerzyka!

– Reakcja jest zdalna – wnioskował Prothero. – Energia znika w jednym miejscu, razem z rozlatującym się atomem, który pojawia się w innym miejscu. Widziałeś kiedy, jak sztukmistrz chowa jajko do kieszeni, a wyjmuje z ust? To jest to samo.

– Ależ to trick! – jeszcze wciąż nie mogłem, nie chciałem zrozumieć. – Atomy, w trakcie rozpadu, przeskakują przez osłonę? – spytałem.

– Nie. Po prostu znikają w jednym miejscu i pojawiają się w innym.

– Toż to jest sprzeczne z zasadą zachowania!

– Niekoniecznie, bo robią to bardzo szybko – tu wlata, tam wylata, uważasz. Bilans pozostaje nie zamieniony. A wiesz, co je transportuje tym cudownym sposobem? Pole neutrinowe. I to modulowane oryginalną emisją – jak gdyby „boski wiatr”.

Wiedziałem, że taki efekt jest niemożliwy, ale ufałem Donaldowi. Jeżeli ktoś zna się na naszej półkuli na jądrowych reakcjach, to właśnie on. Spytałem o zasięg tego efektu. Widać, chociaż jeszcze sobie tego nie uświadamiałem, już budziły się złe myśli.

– Nie wiem, jaki MOŻE być. W każdym razie nie jest mniejszy od średnicy mojej komory – dwa i pół cala. Robiłem to też w Wilsonie – dziesięć cali.

– Możesz kontrolować reakcję? To znaczy – określać docelowe miejsce tych „przenosin”?

– Z największą dokładnością. Cel wyznaczany jest fazowo – tam gdzie pole osiąga maksimum.

Próbowałem pojąć, jaki to jest rodzaj działania. Jądra rozpadały się w Żabim Skrzeku, a treki rozpadu wyskakiwały równocześnie poza nim. Donald twierdził, że zjawisko leży poza zasięgiem naszej fizyki – z jej stanowiska jest zakazane. Efekty kwantowe w takiej skali makroskopowej nie są dozwolone – w obrębie naszych teorii. Pomału rozwiązał mu się język. Na trop wpadł przypadkowo, ze swoim współpracownikiem McHillem, kiedy spróbował – na oślep właściwie – powtórzyć, za Romneyem, ale w fizykalnym wariancie, doświadczenia tamtego. Działał na Żabi Skrzek promieniowaniem emisji. Nie miał pojęcia, czy coś z tego wyniknie. Wynikło. Było to tuż przed jego wyjazdem do Waszyngtonu. Pod jego tygodniową nieobecność McHill budował według wspólnego planu większą aparaturę, która miała pozwolić na przenoszenie i ogniskowanie reakcji w promieniu kilku metrów.

Kilku metrów. Myślałem, że się przesłyszałem. Donald, z wyrazem twarzy człowieka, który dowiedział się, że ma raka, i fenomenalnie panuje nad sobą, zauważył, że nic w zasadzie nie udaremnia zbudowania takiej aparatury, która pozwoliłaby spotęgować efekt miliony razy – w mocy i w zasięgu.

Spytałem, kto o tym wie. Nie powiedział nic nikomu, nawet Radzie Naukowej. Wyjaśnił mi swoje motywy. Miał do Baloyne’a pełne zaufanie, ale nie chciał go stawiać w ciężkiej sytuacji, bo Yvor był tym spośród nas, który bezpośrednio odpowiadał za całość prac przed administracją. Skoro tak było, nie mógł już powiedzieć tego nikomu innemu z członków Rady. Za swojego McHilla ręczył. Spytałem, do jakiej granicy. Popatrzył na mnie, potem wzruszył ramionami. Był zbyt rozsądny, aby nie wiedzieć, że rozpoczyna się gra o stawkę tak wysoką, iż nie można już ręczyć za nikogo. Choć było raczej chłodno, spociłem się podczas dalszej rozmowy jak mysz. Donald wyjawił mi, po co był w Waszyngtonie. Napisał w sprawie Projektu memoriał i złożył go, nie mówiąc o tym nikomu, na ręce Rusha, a teraz poleciał po odpowiedź; Rush wezwał go. Przedkładał tam administracji, jak szkodliwa jest tajność naszych prac. Wyłożył, że gdybyśmy nawet zyskali wiedzę zwiększającą nasz potencjał militarny, spowoduje to tylko wzrost globalny zagrożenia. Stan obecny oparty jest na pełnej równowadze i bez względu na to, na czyją stronę przechyli się szala, jeśli tylko ruch, jakim ona się przechyli, będzie zbyt gwałtowny, może to doprowadzić do desperackich kroków strony przeciwnej. Równowaga utrzymuje się dzięki temu, że każdy krok jednej strony druga paruje. Tak biegnie wyścig zbrojeń i posunięć politycznych. Aczkolwiek miałem trochę za złe Donaldowi, że nawet ze mną się nie porozumiał, nie dałem tego po sobie znać, spytałem tylko, jaką dostał odpowiedź. Mogłem się zresztą łatwo jej domyślić.

– Mówiłem z generałem. Oświadczył mi, że zdają sobie doskonale sprawę z tego, co napisałem, ale musimy działać jak dotąd, bo nie wiadomo, czy druga strona nie prowadzi dokładnie takich samych prac, jak my więci ewentualnym odkryciem nie naruszymy równowagi, ale przeciwnie, przywrócimy ją. Wpakowałem się w porządną kabałę! – zakończył.

Zapewniłem go, wbrew lepszej wiedzy, że odłożą ten jego memoriał ad acta, ale to go nie uspokoiło.

– Pisałem to – powiedział – kiedy nie miałem w zanadrzu nic, zupełnie nic. A kiedy memoriał leżał już u Rusha, wpadłem na trop tego efektu. Myślałem o tym nawet, żeby ten nieszczęsny dokument wycofać, ale to by dopiero wydało się im podejrzane! No, wyobraź sobie, jak będą mi teraz patrzyli na palce!

Wspomniał o „przyjacielu” naszym, Wilhelmie Eeneyu. I ja nie wątpiłem, że musiał już otrzymać odpowiednie instrukcje. Spytałem Donalda, czy nie sądzi, że doświadczenia należy przerwać, a samą aparaturę po prostu rozmontować albo i zniszczyć. Niestety, wiedziałem, co mi odpowie.

– Nie można zakrywać raz zrobionych odkryć. Poza tym jest McHill. Posłucha mnie, dopóki jest w tym ze mną i pracujemy razem, ale nie wiem, co zrobi, jeślibym zdecydował się na to, co mówisz. Gdybym zresztą mógł nawet i wtedy być go pewnym, nic to nie da prócz pewnej zwłoki. Biofizycy ułożyli już plan na przyszły rok. Widziałem brulion. Chcą robić coś podobnego do tego, co robiłem. Mają komory, mają dobrych nukleoników – jak Pickering – mają inwertor, chcą analizować efekty mikrodetonacji w monomolekularnych warstwach Żabiego Skrzeku, w drugim kwartale. Aparatura jest automatyczna. Będą robili parę tysięcy zdjęć dziennie i efekt sam wlezie im w oczy.

– W przyszłym roku – powiedziałem.

– W przyszłym roku – powtórzył.

Nie bardzo było wiadomo, co można jeszcze do tego dodać. Wracaliśmy w milczeniu wśród wydm, które ledwo oświetlał rąbek czerwonego słońca, osuwającego się za horyzont. Pamiętam, że idąc widziałem otoczenie z taką wyrazistością i wydawało mi się tak piękne, jakbym miał wnet umrzeć. Zanim jeszcze rozstaliśmy się, chciałem zapytać Donalda, czemu mnie właśnie wybrał na powiernika, ale nie zrobiłem tego. Naprawdę nic już nie było do powiedzenia.

34
{"b":"100354","o":1}