Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W głowie huczało mu echo straconych szans. Powinien zabić Bourne'a, gdy ten po raz pierwszy znalazł się w zasięgu jego wzroku, ale wówczas miał plan, sensowny plan, skrupulatnie ułożony, by wywrzeć – tak wtedy uważał! – najokrutniejszą z zemst. Powinien zabić Bourne'a w ładowni samolotu lecącego do Paryża. Przecież chciał to zrobić, tak jak teraz.

Łatwo było powiedzieć sobie, że przeszkodziła mu Annaka Vadas, ale prawda była inna, miał sposobność to zrobić, zanim pojawiła się scenie, to on sam postanowił nie wywierać zemsty.

Dlaczego? Nie miał zielonego pojęcia.

Jego myśli, zwykle spokojne jak tafla jeziora, błądziły wśród wspomnień, jakby teraźniejszość była nie do zniesienia. Przypomniał sobie norę, w którym trzymał go wietnamski przemytnik broni, i krótkie chwile na swobodzie, zanim przygarnął go Richard Wick, misjonarz. Pamiętał dom Wicka i poczucie wolności, które z wolna tracił, wraz z okropnościami, jakie niósł czas Czerwonych Khmerów.

Najgorsze – wciąż próbował o tym zapomnieć – że początkowo pociągała go ich filozofia. Jak na ironię, ruch założyła grupka młodych kambodżańskich radykałów wykształconych w Paryżu, a jego etos oparty był na francuskim nihilizmie. "Przeszłość umarła! Zniszczyć wszystko, by stworzyć nową przyszłość!" – to była mantra Czerwonych Khmerów, powtarzana tak długo, póki nie stłamsiła wszystkich innych punktów widzenia i poglądów.

Trudno się dziwić, że ich światopogląd początkowo przyciągał Chana – w końcu sam był niedobrowolnym uchodźcą, porzuconym i zmargi- nalizowanym, wyrzutkiem z przypadku, nie z wyboru. Dla Chana przeszłość istotnie była martwa – jak w jego powracającym koszmarze. Ale jeśli nauczył się od nich niszczenia, to tylko dlatego, że najpierw oni zniszczyli jego.

Nie chcieli uwierzyć w jego opowieść, jak został porzucony. Powoli wyssali z niego energię życiową, pozwalając mu się wykrwawiać dzień po dniu. Chcieli, jak powiedział jeden z nich, całkowicie opróżnić jego umysł, pozostawiając czystą kartę, na której zamierzali zapisać radykalną wersję przyszłości, jaka czekała ich wszystkich. Wykrwawiają go, oznajmił z uśmiechem jego rozmówca, dla jego własnego dobra, by oczyścić go z toksyn przeszłości. Każdego dnia odczytywał mu ich manifest, po czym recytował imiona i nazwiska tych, którzy sprzeciwiali się rebelianckiemu reżimowi i zostali zgładzeni. Większość z nich była Chanowi obca. Kilku jednak znał, choćby z widzenia – głównie mnichów i chłopców w swoim wieku. Niektórzy z tych chłopców dokuczali mu, obciążając jego dziecięce barki brzemieniem wyrzutka.

Po jakimś czasie w programie dnia pojawił się nowy element. Po odczytaniu fragmentu manifestu Chan musiał go powtórzyć. Robił to z coraz większym przekonaniem.

Któregoś dnia, po obowiązkowej recytacji i powtarzaniu, jego rozmówca odczytał listę nowych ofiar rewolucji. Zamykał ją Richard Wick, misjonarz, który go przygarnął, zamierzając przywrócić cywilizacji i Bogu. Nie sposób wyrazić wszystkich emocji, jakie wywołała w Chanie ta wiadomość, ale dominujące było poczucie oderwania. Znikło ostatnie ogniwo łączące go ze światem zewnętrznym. Był sam jak palec. We względnej intymności latryny począł szlochać, sam nie wiedząc czemu. Jeśli kiedykolwiek kogoś nienawidził, to człowieka, który wykorzystał go, po czym porzucił emocjonalnie. Teraz zaś, nie wiedzieć czemu, opłakiwał jego śmierć.

Tego samego dnia wyprowadzono go z betonowego bunkra, w którym przebywał od chwili wzięcia w niewolę. Mimo że z nisko wiszących chmur lał się deszcz, on mrużył oczy w świetle dnia. Minęło wiele czasu i zaczęła się pora deszczowa.

Leżąc więc na klatce schodowej, zdał sobie sprawę, że dorastając, nigdy nie kierował sam własnym życiem. Najbardziej deprymujące było to, że działo się tak nadal. Żył w złudzeniu, że jest wolnym strzelcem, wiele trudu kosztowało go zdobycie pozycji w biznesie, który – jak naiwnie wierzył – jest rajem dla wolnych strzelców. Teraz zrozumiał, że z chwilą, gdy wziął pierwsze zlecenie od Spalki, ten manipulował nim, a teraz posunął się najdalej.

Jeśli ma się kiedykolwiek wyzwolić z okowów, musi coś zrobić ze Stiepanem Spalka. Wiedział, że go poniosło podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, i teraz tego żałował. Chwilowym atakiem gniewu, tak dla niego niezwykłym, osiągnął tylko tyle, że Spalko będzie się mieć na baczności. Zdał sobie sprawę, że gdy Bourne usiadł obok niego na ławce w parku w Alexandrii, jego dotychczasowy lodowaty spokój zniknął, a w świadomości pojawiły się emocje, których nie potrafił ani nazwać, ani tym bardziej zrozumieć. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że już nie wie, czego chce od Jasona Bourne'a.

Usiadł i rozejrzał się. Był pewien, że coś usłyszał. Wstał i położył dłoń na poręczy. Napiął mięśnie, gotowy do walki. O, znowu. Odwrócił głowę. Co to za dźwięk? Gdzie go już słyszał?

Serce zaczęło bić szybciej, podeszło do gardła. Dźwięk rozbrzmiewał już w całej klatce schodowej, odbijając się echem w jego głowie, bo to on wołał:

– Lee- Lee! Lee- Lee!

Ale Lee- Lee nie mogła mu odpowiedzieć. Lee- Lee nie żyła.

Rozdział 19

Podziemne wejście do klasztoru skryło się w cieniu najgłębszej szczeliny w północnej ścianie wąwozu. W świetle zachodzącego słońca widać było, z szczelina jest w istocie jaskinią, wiekami temu służyła mnichom, którzy wybrali to miejsce na swój dobrze strzeżony dom. Może byli to mnisi- wojownicy, bo rozbudowane fortyfikacje świadczyły, że rozegrano tu wiele bitew i przelano niemało krwi.

Ekipa cicho podążyła śladem słońca, kryjąc się w przejściu. Spalko i Zina nie mieli już czasu na intymne rozmowy. Nie dawali po sobie poznać, co między nimi zaszło, mimo iż było to pamiętne zdarzenie. Nastąpiła zmiana w sferze lojalności i władzy – a potajemność i milczenie tylko potęgowały efekt. Jakby Spalko wrzucił kamyk do cichego jeziora i patrzył na rozchodzące się fale burzące spokój wody i żyjących w niej stworzeń.

Zostawiwszy za sobą skąpane w słońcu głazy, zanurzyli się w cień. Włączyli latarki. Spalce i Zinie towarzyszyło dwóch mężczyzn – trzeciego zabrano do odrzutowca czekającego na lotnisku Kazantzakisa, gdzie dyżurował chirurg. Mieli lekkie nylonowe plecaki wypełnione różnymi przyrządami, od puszek z gazem łzawiącym po motki szpagatu. Spalko nie wiedział, co ich czeka, a nie zwykł pozwalać sobie na ryzyko.

Pierwsi szli mężczyźni z odbezpieczonymi półautomatycznymi pistoletami zwisającymi na szerokich pasach przewieszonych przez ramię. Przejście zwęziło się tak, że musieli iść gęsiego. Wkrótce niebo znikło zakryte skalną ścianą i znaleźli się w jaskini. Była wilgotna, zatęchła i wypełniona odorem rozkładu.

– Cuchnie jak z otwartego grobu – zauważył jeden z mężczyzn.

– Patrzcie! – krzyknął drugi. – Kości!

Przystanęli, oświetlając wyschnięty szkielet jakiegoś gryzonia, ale niecałe sto metrów dalej napotkali kość udową znacznie większego ssaka. Zina przykucnęła i ujęła kość w dłoń.

– Zostaw! – ostrzegł ją jeden z nich. Dotykanie ludzkich kości przynosi pecha.

– Co ty mówisz? Archeolodzy ciągle to robią – roześmiała się Zina. – Poza tym to wcale nie musi być człowiek. – Mimo wszystko rzuciła kość na ziemię.

Pięć minut później stanęli nad czymś, co bez wątpienia było ludzką czaszką. W świetle latarek z oczodołów wpatrywała się w nich ciemność.

– Jak myślisz, co mogło go zabić? – spytała Zina.

– Pewnie wychłodzenie – odparł Spalko. – Albo pragnienie.

– Biedak.

Szli dalej, coraz bardziej zagłębiając się w skałę, na której zbudowano klasztor. Im dalej, tym więcej było kości, teraz już tylko ludzkich i w większości złamanych lub pękniętych.

– Nie sądzę, żeby tych ludzi zabiło zimno czy pragnienie – odezwała się Zina.

– A co? – spytał jeden z mężczyzn. Nikt jednak nie znał odpowiedzi. Spalko szybko przywołał ich do porządku. Wedle jego obliczeń niemal osiągnęli punkt pod blankami klasztoru. Tymczasem światła latarek wydobyły z mroku zaskakującą formację skalną.

– Jaskinia się rozwidla – oznajmił jeden z mężczyzn, świecąc latarką najpierw w lewą, potem w prawą odnogę.

– Jaskinie się nie rozwidlają- zauważył Spalko. Wyszedł przed pozom stałych i wetknął głowę w lewą odnogę. – Ślepa uliczka – oznajmił. Prze sunął ręką po krawędziach wylotów korytarzy. – To robota ludzi. Stara, może jeszcze z czasów budowy klasztoru. – Wszedł w prawą odnogę, jego głos odbijał się w niej dziwnym echem. – Ta prowadzi dalej, ale jest kręta.

Kiedy wrócił, miał nietęgą minę.

– To wcale nie jest przejście – orzekł. – Nic dziwnego, że Molnar wybrał to miejsce na kryjówkę doktora Schiffera. Sądzę, że wchodzimy do labiryntu.

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

– Jak znajdziemy drogę powrotną? – chciała wiedzieć Zina.

– Nie wiadomo, co tam jest, ale… – Spalko wyjął mały przedmiot, nie większy niż pudełko do kart. Z uśmiechem zademonstrował im, jak działa. – GPS. Właśnie zaznaczyłem punkt, z którego wyruszamy. – Skinął głową. – Idziemy.

Już po chwili zrozumieli, że błądzą. Nie minęło pięć minut, a znaleźli się w punkcie wyjścia. – Co się stało? – zapytała Zina. Spalko zmarszczył brwi.

– GPS tu nie działa.

Potrząsnęła głową.

– Czemu?

– Najwyraźniej jakiś minerał blokuje sygnał z satelity. – Nie mógł im przecież powiedzieć, że nie wie, dlaczego GPS nie działa w labiryncie. Otworzył plecak i wyjął szpagat. – Postąpimy jak Tezeusz. Idąc, będzie my odwijać sznurek.

Zina spoglądała na motek z powątpiewaniem.

– A jeśli sznurka zabraknie?

– Tezeuszowi się to nie przytrafiło – odrzekł Spalko. – A my jesteśmy prawie za murami klasztoru, więc miejmy nadzieję, że nam też nie.

Doktor Felix Schiffer się nudził. Od wielu dni, odkąd jego protektorzy najpierw pod osłoną nocy przewieźli go samolotem na Kretę, potem zaś regularnie przenosili z miejsca na miejsce, tylko wykonywał polecenia. Nigdzie nie przebywali dłużej niż trzy dni. Podobał mu się dom w Ira- klionie, ale i on w końcu mu się znudził. Doktor nie miał nic do roboty. Odmówili przyniesienia mu gazety, nie pozwolili włączyć radia… Telewizora w ogóle nie było, ale zakładał, że i tak nie pozwoliliby mu go oglądać. Ale i tak, pomyślał smętnie, było to lepsze niż zapleśniała kupa kamieni, gdzie mógł spać jedynie na połówce, a ogrzewać się tylko przy ogniu. Jedynym umeblowaniem były ciężkie skrzynie i kredensy, choć strażnicy przynieśli składane krzesła, łóżka polowe i pościel. Nie było kanalizacji, wygódkę urządzili na dziedzińcu i jej smród czuć było w całym klasztorze. Budynek był ponury i zawilgocony, nawet w pełnym słońcu – a co dopiero po zmroku. Nie było nawet światła, żeby czytać – choć i tak nie miał nic do czytania.

52
{"b":"97655","o":1}