Tęsknił za swobodą. Gdyby był wierzący, modliłby się o wyzwolenie. Tyle dni minęło od czasu, gdy widział się z Laszló Molnarem i rozmawiał z Aleksem Conklinem! Kiedy pytał o nich strażników, przywoływali najświętsze dla nich słowo: bezpieczeństwo; wszelkie kontakty były po prostu niebezpieczne. Zapewniali go solennie, że wkrótce dołączy do przyjaciela i swego dobroczyńcy. Kiedy jednak pytał o termin, wzruszali tylko ramionami i wracali do niekończącej się gry w karty. Wyczuwał, że również są znudzeni – przynajmniej ci, którzy akurat nie pełnili warty.
Strażników było siedmiu. Początkowo więcej, ale reszta została w Ira- klionie. Z tego, co zdołał się dowiedzieć, wnioskował, że powinni już się tu zjawić. W związku z tym nie grano dziś w karty – wszyscy członkowie drużyny wyszli na patrol. W powietrzu wyczuwało się napięcie.
Schiffer był dość wysokim mężczyzną o przenikliwym spojrzeniu niebieskich oczu, orlim nosie i szpakowatych włosach. Zanim został zwerbowany przez Agencję Projektów i częściej pokazywał się w miejscach publicznych, zdarzało się, że brano go za Burta Bacharacha. Ponieważ niezbyt dobrze radził sobie w kontaktach z ludźmi, nigdy nie wiedział, jak na to zareagować. Mamrotał coś niewyraźnie i odwracał się na pięcie, a jego oczywiste zakłopotanie tylko utwierdzało ludzi w błędnym mniemaniu.
Wstał i wolno podszedł do okna, lecz nim tam dotarł, zatrzymał go jeden ze strażników.
– Względy bezpieczeństwa – szepnął, choć starał się nie okazywać napięcia.
– Bezpieczeństwo! Bezpieczeństwo! Zamęczycie mnie tym słowem! – zawołał Schiffer.
Na nic się to jednak zdało. Zagoniono go z powrotem na krzesło, z dala od okien i drzwi. Zadrżał w wilgotnym półmroku.
– Brakuje mi mojego laboratorium i pracy! – oznajmił, patrząc w ciemne oczy najemnika. – Czuję się jak w więzieniu, rozumiesz?
Przywódca grupy, Sean Keegan, widząc, że jego autorytet jest zagrożony, podszedł do Schiffera.
– Proszę usiąść, doktorze.
– Ale ja…
– To dla pańskiego dobra – wyjaśnił Keegan, czarnowłosy i czarnooki Irlandczyk o grubo ciosanych rysach wyrażających ponurą determinację. Przypominał zadziornych uliczników. – Zostaliśmy wynajęci, by pana chronić, i podchodzimy do tego bardzo poważnie.
Schiffer posłusznie usiadł.
– Czy ktoś może mi przynajmniej powiedzieć, co się dzieje?
Przez chwilę Keegan patrzył na niego w milczeniu. Wreszcie przykucnął obok krzesła i stłumionym głosem wyjaśnił:
– Nie chciałem o tym mówić, ale sądzę, że lepiej, aby pan się dowiedział.
– O czym? – spytał Schiffer ze zmartwiałą twarzą. – Co się stało?
– Alex Conklin nie żyje.
– O Boże, nie. – Schiffer otarł czoło, nagle pokryte potem.
– Również od Laszló Molnara od dwóch dni nie mamy wiadomości.
– Chryste!
– Spokojnie, doktorze. Możliwe, że Molnar nie utrzymuje z nami kontaktów przez wzgląd na bezpieczeństwo. – Keegan spojrzał mu prosto w oczy. – Chociaż z drugiej strony ludzie, których zostawiliśmy w Iraklionie, jeszcze się nie pokazali.
– Tego się domyśliłem – odparł Schiffer. – Sądzi pan, że przytrafiło im się coś… złego?
– Muszę zakładać najgorsze.
Po twarzy Schiffera zaczęły spływać strużki lśniącego potu.
– Czyli Spalko mógł się dowiedzieć, gdzie jestem… i jest tu, na Krecie.
Keegan zachował kamienną twarz.
– Tak właśnie myślimy.
Ze strachu Schiffer zrobił się agresywny.
– I co macie zamiar z tym zrobić?
– Obsadziliśmy mury ludźmi z pistoletami maszynowymi, ale wątpię, by Spalko był na tyle głupi, żeby atakować na otwartym terenie. – Keegan potrząsnął głową. – Jeśli tu jest, jeśli po pana idzie, doktorze, nie będzie miał wyboru. – Wstał, przewieszając pistolet maszynowy przez ramię. – Będzie musiał przejść przez labirynt.
Wędrując przez labirynt ze swą drużyną, Spalko z każdym mijanym zakrętem stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Labirynt był jedyną logiczną drogą ataku na klasztor – czyli równie dobrze mogli właśnie wchodzić w pułapkę.
Spojrzał na trzymany w dłoni motek szpagatu. Odwinął już dwie trzecie sznurka. Najpewniej znajdowali się już pod klasztorem. Ciągnący się za nimi ślad upewniał go, że nie chodzą w kółko. Wierzył, że wybiera właściwą drogę.
– Boję się zasadzki. Zostań z tyłu – szepnął do Ziny. Poklepał jej plecak. – Wiesz, co robić, jeśli wpadniemy w kłopoty.
Zina kiwnęła głową. Mężczyźni ruszyli przed siebie na ugiętych kolanach. Ledwie znikli za zakrętem, gdy usłyszała strzały z pistoletu maszynowego. Szybko otworzyła plecak, wyciągnęła pojemnik z gazem łzawiącym i ruszyła ich śladem, wyznaczonym przez rozwinięty sznurek.
Poczuła zapach kordytu, zanim minęła drugi zakręt. Wyjrzała zza występu skały i zobaczyła jednego ze swych towarzyszy leżącego na ziemi w kałuży krwi. Spalko i drugi mężczyzna zostali wzięci w krzyżowy ogień.
Pociągnęła za zawleczkę pojemnika i przerzuciła go nad głową Spalki. Puszka uderzyła o ziemię, z sykiem potoczyła się w lewo. Spalko klepnął towarzysza w plecy i wycofali się przed rozprzestrzeniającym się gazem.
Usłyszeli kaszel i odgłos torsji. W tym czasie założyli maski przeciwgazowe, szykując się do przypuszczenia drugiego ataku. Spalko rzucił kolejny pojemnik z gazem w prawo, przerywając ogień skierowany na nich z drugiej strony. Niestety, trzy kule zdążyły wcześniej dosięgnąć drugiego z jego ludzi, trafiając w klatkę piersiową i szyję. Padł na ziemię, tocząc z ust krwawą pianę.
Spalko i Zina uciekli, on w prawo, ona w lewo, po drodze zabijając po dwóch obezwładnionych najemników strzałami z pistoletów maszynowych. Oboje jednocześnie zobaczyli schody i ruszyli w ich kierunku.
Sean Keegan pociągnął Feliksa Schiffera, krzyknąwszy do swoich ludzi na murach, aby porzucili stanowiska i wrócili na dziedziniec klasztoru, dokąd wlókł teraz przerażonego doktora.
Zaczął działać, gdy tylko poczuł zapach gazu łzawiącego dobywający się z labiryntu. Kilka chwil później usłyszał strzały z broni maszynowej, po których zaległa martwa cisza. Wbiegli dwaj jego ludzie, a on posłał ich kamiennymi schodami w dół, w ślad za resztą, która miała zastawić pułapkę na Spalkę.
Keegan, zanim stał się najemnikiem, przez wiele lat pracował dla IRA i dobrze sobie radził w sytuacjach, gdy przeciwnik ma przewagę liczebną i ogniową. Prawdę powiedziawszy, delektował się nimi, traktując je jak wyzwanie.
Teraz jednak wnętrze klasztoru wypełniły kłęby dymu, zza których zaczęły dobiegać strzały z broni maszynowej. Ludzie Keegana nie mieli szansy – zginęli, zanim zdołali choćby zobaczyć swoich zabójców.
Keegan też nie miał ochoty ich zobaczyć. Wlokąc za sobą doktora Schiffera, przedzierał się przez labirynt ciemnych, dusznych cel w poszukiwaniu wyjścia.
Zgodnie z planem Spalko i Zina rozdzielili się po wydostaniu z gęstej chmury wywołanej przez wybuch bomby dymnej, którą rzucili na podłogę u szczytu schodów. Spalko metodycznie przeszukiwał pomieszczenia, Zina zaś szukała wyjścia.
To Spalko pierwszy zobaczył Schiffera i Keegana i krzyknął do nich, ale Keegan odpowiedział mu tylko strzałami, zmuszając do ukrycia się za ciężką drewnianą skrzynią.
– Nie masz szans wydostać się stąd żywy! – krzyknął Spalko. – Nie chodzi mi o ciebie. Chcę Schiffera.
– To jedno i to samo! – odkrzyknął Keegan. – Dano mi zadanie, które mam zamiar wykonać.
– W jakim celu? Twój pracodawca, Laszló Molnar, nie żyje. Janos Vadas też.
– Nie wierzę ci – powiedział Keegan. Schifferem wstrząsnęło łkanie i Keegan uciszył go.
– A jak cię znalazłem? – ciągnął Spalko. – Wydusiłem to z Molnara. Daj spokój. Przecież zdajesz sobie sprawę, że tylko on wiedział, gdzie jesteście.
Cisza.
– Wszyscy nie żyją – oznajmił Spalko, posuwając się o pół kroku do przodu. – Kto ci teraz zapłaci? Oddaj mi Schiffera, a ja ci wypłacę, ile ci się należy… i premię! No i jak?
Keegan już miał odpowiedzieć, gdy Zina, zaszedłszy go od tyłu, wpakowała mu kulę w tył głowy.
Ochlapany krwią doktor Schiffer zaskomlał jak zbity pies. Pozbawiony ostatniego z obrońców, zobaczył, jak zbliża się do niego Stiepan Spalko. Odwrócił się i pobiegł prosto w ramiona Ziny.
– Nie masz dokąd uciekać, Feliksie – odezwał się Spalko. – Rozumiesz to, prawda?
Schiffer szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Zinę. Zaczął coś bełkotać, a ona przyłożyła dłoń do jego zroszonego potem czoła, odgarniając z niego włosy, jakby był chorym dzieckiem w gorączce.
– Kiedyś byłeś mój – oznajmił Spalko, przekręcając ciało Keegana. – I znowu jesteś mój. – Wyjął z jego plecaka dwa przedmioty ze stali chirurgicznej, szkła i tytanu.
– O Boże! – wyrwało się Schifferowi.
Zina uśmiechnęła się do niego i ucałowała go w oba policzki, jakby byli przyjaciółmi witającymi się po długiej rozłące. Doktor wybuchnął płaczem.
– Tak się to składa, prawda, Feliksie? – drwił Spalko, zadowolony z efektu, jaki na swoim wynalazcy wywarł rozpylacz NX 20. – A w ten sposób należy je złożyć, prawda, Feliksie? – Po złożeniu NX 20 był nie większy od automatu zwisającego z ramienia Spalki. – Teraz, kiedy mam odpowiedni ładunek, nauczysz mnie, jak tego używać.
– Nie – zaprotestował Schiffer drżącym głosem. – Nie, nie, nie!
– O nic się nie martw – szepnęła Zina, kiedy Spalko chwycił doktora za kark, powodując kolejny spazm przerażenia. – Jesteś w dobrych rękach.
Schody nie miały wielu stopni, jednak zejście po nich było dla Bourne'a bardziej bolesne, niż tego oczekiwał. Z każdym krokiem obolałe żebra sprawiały mu rwący ból. Potrzebował gorącej kąpieli i snu – a nie mógł sobie jeszcze pozwolić ani na jedno, ani na drugie.
Kiedy wrócili do mieszkania, pokazał Annace ślady na stołku do fortepianu. Zaklęła cicho. Wspólnymi siłami przesunęli stołek pod lampę, a Bourne wspiął się na niego.
– Rozumiesz?
Pokręciła głową.
– Nie mam zielonego pojęcia, co się tutaj stało. Podszedł do sekretarzyka i napisał na kartce: Masz drabinę? Popatrzyła na niego dziwnie, ale kiwnęła głową. Przynieś ją, napisał.
Kiedy wróciła z drabiną do salonu, wspiął się na tyle wysoko, by zajrzeć do płytkiej misy z mlecznego szkła. Znalazł w niej to, czego szukał. Ostrożnie sięgnął ręką i ujął w palce maleńki przedmiot. Zszedł z drabiny i pokazał jej go na wyciągniętej dłoni.