Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przez kilka miesięcy zaoszczędzę trochę pieniędzy i jeżeli wiza nadal nie nadejdzie, wrócę do Pekinu. Tam przynajmniej będę mogła dostać pracę w innej szkole z sierocińcem. Tam będę mogła czekać w spokoju i w towarzystwie przyjaciół. Jeśli GaoLing zdobędzie dla mnie wizę, wrócę do Hongkongu. Jeśli nie, cóż, zostanę i będę nauczycielką. Jeszcze tego dnia przeprowadziłam się do tańszego mieszkania, pokoju, który dzieliłam z dwiema kobietami. Jedna z nich chrapała, druga była chora. Spałyśmy na zmianę w jednym łóżku, chrapiąca rano, ja po południu, a chora po mnie. Jedna spała, a dwie wychodziły do miasta, szukając pracy, którą można wziąć do domu: reperowałyśmy buty, obszywały szale, wyplatały koszyki, wyszywały kołnierze, malowały miseczki, robiłyśmy wszystko, żeby zarobić parę dolarów. Tak żyłam przez miesiąc. Chora dziewczyna nie przestawała kaszleć, więc wyniosłam się ze wspólnego pokoju.

– Szczęście, że nie dostała pani gruźlicy jak ta druga dziewczyna – powiedział mi później sprzedawca melonów. – Teraz obie kaszlą krwią.

Gruźlica? – pomyślałam. Symulowałam tę chorobę, żeby uciec Japończykom. Czy teraz uda mi się uciec przed chorobą?

Zamieszkałam z panią z Szanghaju, która kiedyś była bardzo, bardzo bogata. Dzieliłyśmy mały, duszny pokoik nad pralnią, w której gotowałyśmy bieliznę, zanurzając ją i wyciągając z kotłów długimi kijami. Kobieta krzyczała na mnie, kiedy ją ochlapywałam, nawet jeśli nie było w tym mojej winy. Jej mąż był ważnym oficerem w Kuomintangu. Jedna dziewczyna z pralni powiedziała mi, że zamknęli go w więzieniu za kolaborację z Japończykami w czasie wojny.

– Skąd więc w niej tyle wyniosłości? – mówiła dziewczyna. – Przecież wszyscy patrzą na nią z góry.

Wyniosła dama wymagała, abym w nocy nie wydawała żadnego dźwięku – nie wolno mi było kaszleć, kichać ani puszczać gazów. Musiałam chodzić bezszelestnie, udając, ze mam buty uszyte z obłoków. Często płakała, a potem żaliła się Bogini Miłosierdzia, jak straszną karą jest dla niej towarzystwo tej osoby, mając na myśli mnie. Powiedziałam sobie, trzeba zaczekać, może zmienisz o niej zdanie, tak jak o Siostrze Yu. Jednak zdania nie zmieniłam.

Nie mogąc dłużej wytrzymać z tą okropną kobietą, z radością przeprowadziłam się do pewnej starszej damy, która była głucha. Za dodatkowe pieniądze pomagałam jej przez całą noc gotować orzeszki. Rano sprzedawałyśmy ludziom, którzy zjadali je na śniadanie z kleikiem ryżowym. Gorące popołudnie przesypiałyśmy. To było wygodne życie: orzeszki i spanie. Lecz pewnego dnia zjawiło się dwoje ludzi, twierdząc, że są krewnymi głuchej pani: “Przyjechaliśmy, weź nas do siebie". Staruszka nie wiedziała, kim są, więc wyjaśnili nieco zawiłe pokrewieństwo. Przyznała, że może istotnie są rodziną. Przed opuszczeniem jej domu przeliczyłam pieniądze i stwierdziłam, że mam na najtańszy bilet kolejowy do Pekinu.

Znów poszłam na stację. I podobnie jak przedtem, dowiedziałam się, że wartość pieniędzy znowu spadła, a ceny biletów wzrosły prawie dwukrotnie. Przypominałam owada, który biegnie po ścianie w górę, uciekając przed wodą, której poziom podnosi się jeszcze szybciej.

Tym razem musiałam obmyślić lepszy plan odmiany własnej sytuacji, mojego siąing. Po angielsku i chińsku to słowo brzmi prawie tak samo. Na rogu każdej ulicy było słychać głosy ludzi przybyłych z wielu różnych miejsc, którzy mówili: “Moja sytuacja wygląda tak. A tak mogę poprawić swoją sytuację". Zdałam sobie sprawę, że przyjechałam do miejsca, w którym wszyscy wierzą, że mogą zmienić swoją sytuację, odmienić los, nie będąc skazanym na wciąż te same warunki życia. Istniało wiele sposobów takiej zmiany. Człowiek musiał tylko być sprytny, chciwy albo mieć koneksje.

Naturalnie, sprytu mi nie brakowało, a gdybym była chciwa, sprzedałabym kość wróżebną. Jednak znów postanowiłam tego nie robić. Przecież nie cierpiałam nędzy i nie straciłam szacunku dla rodziny.

Jeśli idzie o koneksje, to po śmierci panny Grutoff została mi tylko GaoLing. A z GaoLing nie mogłam mieć pożytku. Nie wiedziała, jak sobie radzić. Gdybym to ja pierwsza pojechała do Ameryki, wykorzystałabym całą siłę mojego charakteru, by zdobyć wizę w ciągu najwyżej kilku tygodni. I nie miałabym takich kłopotów, jakie nękały mnie teraz tylko dlatego, że GaoLing nie wiedziała, co robić. Na tym polegał problem: GaoLing była silna, ale nie zawsze potrafiła spożytkować te siły we właściwy sposób. Wciąż była rozpieszczoną ulubienicą Matki. W sierocińcu przez te wszystkie lata również miała lekkie życie. Pomagałam jej, tak samo jak Siostra Yu, więc GaoLing nigdy sama nie musiała myśleć. Jeśli zmieniał się kierunek nurtu rzeki, nie przyszłoby jej do głowy płynąć pod prąd. Wiedziała, jak osiągnąć cel, ale tylko wtedy, gdy ktoś jej pomógł.

Do rana następnego dnia ułożyłam nowy plan. Za moje skromne pieniądze kupiłam biały fartuszek oraz spodnie z majie. Brytyjczycy przepadali za takimi służącymi – skromnymi, gustownie ubranymi i czystymi. Tak znalazłam pracę u angielskiej damy i jej wiekowej matki. Panie nosiły nazwisko Flowers.

Miały dom w Yictoria Peak. Był mniejszy od innych budynków w okolicy, bardziej przypominał domek letniskowy. Do frontowych drzwi prowadziła wąska i kręta dróżka, obsadzona paprociami. Obie angielskie damy zajmowały górę, a ja zamieszkałam w pokoiku w suterenie.

Panna Patsy, córka, miała siedemdziesiąt lat i urodziła się w Hongkongu. Jej matka musiała mieć co najmniej dziewięćdziesiąt i nosiła imię Ina. Mąż pani Iny zarobił dużo pieniędzy na wożeniu towarów z Indii i Chin do Anglii. We wspomnieniach panna Patsy nazywała go panem Flowersem, mimo że był jej ojcem. Moim zdaniem, nazwisko rodziny Flowersów musiało pochodzić od kwiatów, z których sporządzano opium*. Dawno temu był to główny towar, jaki przewoziły statki handlowe między Hongkongiem a Indiami, i w ten sposób wielu Chińczyków wpadło w nałóg.

Panna Patsy od urodzenia mieszkała w Hongkongu, więc umiała mówić po kantońsku tak dobrze jak miejscowi. Była to szczególna mowa. Kiedy pierwszy raz przyszłam do ich domu, zaczęła mówić do mnie w tym dialekcie. Nie rozumiałam go z wyjątkiem słów, których brzmienie przypomniało trochę dialekt mandaryński. Później zaczęła dodawać odrobinę angielskiego, który trochę znałam jeszcze ze szkoły w sierocińcu. Ale panna Patsy mówiła po angielsku jak Brytyjka i z początku bardzo trudno było mi ją zrozumieć.

Słowa pani Iny także trudno było zrozumieć. Z jej ust ulatywały dźwięki ciche i grudkowate, jak owsianka, którą co dzień jadła. Była tak stara, że przypominała dziecko. Brudziła majtki i na mokro, i na śmierdząco. Wiem o tym, bo musiałam ją myć. Panna Patsy mówiła do mnie: “Pani Ina musi umyć ręce". Wtedy podnosiłam panią Inę z kanapy, łóżka albo krzesła w jadalni. Na szczęście była drobna jak dziecko. Złościła się też jak dziecko. Krzyczała: “Nie, nie, nie, nie!", kiedy szłam z nią do łazienki, wolniutko, noga za nogą, tak że wyglądałyśmy jak dwa sklejone skorupami żółwie. Krzyczała jeszcze, kiedy ją myłam: “Nie, nie, nie, nie", ponieważ nie lubiła dotyku wody, zwłaszcza gdy zmoczyło się jej głowę. Trzy albo cztery razy dziennie musiałam ją przebierać i prać jej majtki i inne części garderoby. Panna Patsy nie chciała, żeby jej mamusia nosiła pieluchy, ponieważ byłaby to ogromna zniewaga. Musiałam więc codziennie myć i prać mnóstwo rzeczy. Na szczęście panna Patsy była bardzo miła i uprzejma. Gdy pani Ina wpadała w gniew, wystarczyło, by panna Patsy wesołym głosem wypowiedziała tylko dwa słowa: “Goście idą!". Wówczas pani Ina natychmiast porzucała wszystko, siadała, prostując przygięte plecy i składając dłonie na kolanach. Tak ją nauczono, kiedy była małą dziewczynką. Przy gościach należało być damą, nawet gdyby trzeba było udawać.

W domu miały jeszcze papugę, dużego szarego ptaka imieniem Kuku – tak jak robi kukułka w zegarze. Z początku sądziłam, że panna Patsy woła na niego ku – ku, używając chińskiego słowa “płakać", bo papuga rzeczywiście czasem wydawała płaczliwe dźwięki “Ku! Ku! Ku!" – jak gdyby była śmiertelnie ranna. A czasami śmiała się jak obłąkana kobieta, długo i głośno. Ptak potrafił naśladować każdy dźwięk – głos mężczyzny, kobiety, małpy, dziecka. Pewnego dnia usłyszałam gwizdek czajnika. Przybiegłam szybko, ale czajnikiem okazał się Kuku, kołyszący się na swojej gałęzi i wyciągający szyję z radości, że udało mu się mnie oszukać. Innym razem usłyszałam wołanie dziewczynki, która błagała po chińsku: “Baba! Baba! Nie bij mnie! Proszę, nie bij!", a potem krzyczała tak przeraźliwie, że skóra omal nie odpadła mi od ciała.

Panna Patsy powiedziała:

– Kuku był już zły, kiedy na dziesiąte urodziny kupił mi go pan Flowers. I przez sześćdziesiąt lat nauczył się tylko tego, czego chciał, jak wielu mężczyzn.

Panna Patsy kochała ptaka jak syna, lecz pani Ina zawsze mówiła, że ta papuga to diabeł. Kiedy tylko usłyszała śmiech ptaka, człapała do klatki, groziła mu palcem i mówiła coś w rodzaju: “Och, cii, zamknij się". Czasem zdążyła tylko wznieść palec, ale zanim się odezwała, papuga ubiegała ją, mówiąc głosem pani Iny: “Och, cii". Pani Ina stała stropiona przed klatką. Wa! Czyżby już to powiedziała? Widziałam te myśli na jej twarzy. Przekrzywiała głowę to w jedną, to w drugą stronę, jak gdyby dwie połowy jej umysłu toczyły ze sobą walkę. Czasami powolutku szła na koniec pokoju, potem odwracała się i równie powoli zbliżała do klatki, unosiła palec i mówiła: “Och, cii!". A ptak powtarzał za nią. Później przekrzykiwali się: “Zamknij się! Zamknij się!". Pewnego dnia pani Ina podeszła do papugi i zanim zdążyła się odezwać, Kuku zawołał wesołym głosem panny Patsy: “Goście idą!". Pani Ina od razu usiadła na najbliżej stojącym krześle, z rękawa wyciągnęła koronkową chustkę, skrzyżowała ręce na podołku, zamknęła usta i czekała, utkwiwszy błękitne oczy w drzwiach.

Tak właśnie nauczyłam się mówić po angielsku. Doszłam do wniosku, że skoro ptak mówi dobrze po angielsku, to ja też potrafię. Musiałam wymawiać słowa bardzo wyraźnie, bo w przeciwnym wypadku pani Ina nie słuchała moich instrukcji. Panna Patsy mówiła do matki, używając prostych słów, więc łatwo nauczyłam się kilku nowych zwrotów: “Proszę wstać, usiąść, podano obiad, czas na herbatę, okropna pogoda, prawda?".

58
{"b":"94968","o":1}