– Przepraszamy. Mamy rezerwację.
Sala jadalna huczała od rozmów setki rozradowanych ludzi. Dzieci bębniły pałeczkami w filiżanki i szklanki z wodą. Kelner, który przyprowadził Ruth i Arta do stolika, musiał przekrzykiwać szczęk przynoszonych i odnoszonych talerzy. Idąc za nim, Ruth czuła mieszające się ze sobą aromaty kilkudziesięciu różnych przystawek. Przynajmniej czekało ich dziś dobre jedzenie.
Ruth wybrała Fountain Court, ponieważ była to jedna z niewielu restauracji, gdzie matka nie miała zastrzeżeń do podawanych dań, zachowania kelnerów ani czystości naczyń. Pierwotnie Ruth zarezerwowała dwa stoliki, przy których miała zasiąść jej rodzina i przyjaciele oraz dziewczynki i rodzice Arta przyjeżdżający z New Jersey. Nie liczyła natomiast byłej żony Arta, Miriam, jej męża Stephe – na i ich dwóch synów, Andy'ego i Beauregarda. Miriam dzwoniła do Arta z prośbą tydzień wcześniej.
Gdy Ruth dowiedziała się, co to za prośba, wzdrygnęła się.
– Nie ma miejsca na cztery dodatkowe osoby.
– Znasz Miriam – odrzekł Art. – Nie przyjmuje do wiadomości odmowy. Poza tym to jedyna okazja, żeby moi staruszkowie zobaczyli się z nią przed wyjazdem do Carmel.
– To gdzie będą siedzieć? Przy innym stoliku?
– Zawsze można wcisnąć więcej krzeseł – odparł Art. – Przecież to tylko kolacja.
Dla Ruth ten szczególny wieczór był czymś więcej niż “tylko kolacją". Było to chińskie Święto Dziękczynienia, a ona pierwszy raz miała być gospodynią zjazdu. Długo rozmyślała nad oprawą uroczystości, nad jej znaczeniem, nad znaczeniem rodziny, składającej się nie tylko z krewnych, ale także z ludzi, których wspólna przeszłość połączyła na długie lata i których obecność w życiu Ruth była bardzo ważna. Chciała podziękować wszystkim uczestnikom uroczystości za to, że bardzo zmienili jej obraz rodziny. Osoba Miriam mogłaby jej przypomnieć, że przeszłość nie zawsze jest dobra, a przyszłość bywa niepewna. Gdyby to jednak powiedziała, Art uznałby ją za małostkową, a Fia i Dory pomyślałyby, że jest po prostu złośliwa.
Nie sprzeciwiając się więcej, Ruth w ostatniej chwili zmieniła rezerwację. Zadzwoniła do restauracji, by poinformować o innej liczbie biesiadników. Poprawiła plan rozmieszczenia osób przy stole. Zamówiła więcej dań dla dwojga dorosłych i dwójki dzieci, którzy niespecjalnie gustują w chińskiej kuchni. Podejrzewała, że wybrzydzanie na nieznane jedzenie Fia i Dory odziedziczyły po matce.
Pierwsi w restauracji zjawili się rodzice Arta.
– Arlene, Marty – przywitała ich Ruth. Ucałowała oboje w policzki. Arlene uściskała syna, a Marty trącił go lekko w bark i szczękę.
– Nokaut – rzekł Art, dopełniając tradycyjnego powitania ojca z synem.
Kamenowie byli ubrani z nienaganną elegancją i wyróżniali się na tle tłumu swobodnie odzianych klientów restauracji. Ruth miała na sobie indonezyjską batikową bluzkę oraz marszczoną spódnicę. Uświadomiła sobie, że Miriam ubiera się – tak jak Kamenowie – w markowe rzeczy, które trzeba oddawać do pralni chemicznej i prasowania. Miriam uwielbiała rodziców Arta, a oni uwielbiali ją, wobec Ruth natomiast nigdy nie zdobywali się na podobną serdeczność. Mimo że zaczęła się spotykać z Artem dopiero pod koniec jego sprawy rozwodowej, Marty i Arlene prawdopodobnie uważali ją za intruza, przez którego Art i Miriam nie mogli się pogodzić. Ruth wyczuwała, iż Kamenowie mają nadzieję, że jest tylko epizodem w życiu ich syna. Nigdy nie wiedzieli, jak ją komuś przedstawiać.
– To Art, a to, hm… Ruth – mówili.
Naturalnie, byli dla niej bardzo mili. Na urodziny dawali jej piękne prezenty, jedwabną apaszkę, buteleczkę Chanel 5, lakierowaną tacę do podawania herbaty, ale nie dostała od nich nic, co mogłaby dzielić z Artem albo przekazać kiedyś jego córkom – ani innym dzieciom, ponieważ Ruth nie mogła już dać Kamenom nowych wnuków. Za to Miriam miała na zawsze pozostać matką wnuczek Kame – nów, strażniczką dziedzictwa Fii i Dory. Marty i Arlene dali jej już rodzinne srebra i porcelanę, a także mezuzę całowaną przez pięć pokoleń Kamenów, od kiedy rodzina zamieszkała na Ukrainie.
– Miriam! Stephen! – wykrzyknęła Ruth z wymuszonym entuzjazmem. Podała im rękę, a Miriam uścisnęła przelotnie Ruth, po czym pomachała do siedzącego po drugiej stronie stołu Arta. – Cieszę się, że mogliście przyjść – powiedziała zmieszana Ruth. – Andy, Beauregard – zwróciła się do chłopców. – Jak się macie?
Młodszy, który miał cztery lata, pisnął:
– Teraz mam na imię Boomer.
– Strasznie nam miło, że nas zaprosiliście – rozpływała się w zachwytach Miriam. – Mam nadzieję, że nie sprawiamy kłopotu.
– Ależ żadnego.
Na widok Arlene i Marty'ego Miriam rozpostarła ramiona i ruszyła ich uściskać. Była ubrana w bordowo – oliwkowy kostium z okrągłym plisowanym kołnierzem. Miedziane włosy miała obcięte krótko, na pazia. Patrząc na nią, Ruth nie mogła mieć wątpliwości, skąd wzięła się nazwa tej fryzury. Miriam do złudzenia przypominała pazia z renesansowego obrazu.
Zjawił się kuzyn Ruth, Billy – którego nazywano teraz Billem – wraz z drugą żoną, Dawn, i ich czworgiem dzieci w wieku od dziewięciu do siedemnastu lat. Ruth i Billy utonęli we wzajemnych objęciach. Kuzyn grzmotnął Ruth w plecy, jakby była jego kumplem. Kiedyś był strasznym chudzielcem i znęcał się nad nią, ale później się okazało, że był to przejaw zdolności przywódczych, które wykorzystał w dorosłym życiu. Dziś Bili miał firmę biotechnologiczną, a sukces w widoczny sposób odbił się na jego figurze.
– Boże, jak dobrze znowu cię widzieć – powiedział i perspektywa kolacji od razu wydała się Ruth przyjemniejsza.
Sally, zawsze dusza towarzystwa, już od wejścia wykrzykiwała imiona gości i piszczała, a za jej plecami sunęli mąż i dwaj synowie. Była inżynierem lotnictwa i bez przerwy podróżowała jako ekspert świadczący usługi firmom prawniczym, ale tylko tym, które pozywały kompanie lotnicze. Badała zapisy i miejsca katastrof lotniczych, głównie małych samolotów. Zawsze rozgadana, wesoła i otwarta, nigdy nie bała się nowych przygód ani kontaktów. Jej mąż, George, był skrzypkiem w orkiestrze symfonicznej San Francisco i zwykle milczał, ale chętnie się odzywał, gdy Sally podsuwała mu temat.
– George, opowiedz im o tym psie, co wybiegł na scenę w Stern Grove, obsikał mikrofon i zrobił zwarcie w całym nagłośnieniu.
Wówczas George powtarzał słowo w słowo to, co przed chwilą powiedziała Sally.
Ruth dostrzegła Wendy i Joego rozglądających się w tłumie. Za nimi zjawił się Gideon, jak zwykle elegancko ubrany i wymuskany, z bukietem drogich egzotycznych kwiatów w ręku. Gdy Wendy odwróciła się i ujrzała go, uśmiechnęła się z udawaną radością, a on odwzajemnił się równie sztucznym entuzjazmem. Kiedyś nazwała go “gwiazdojebcą z nadwerężonymi mięśniami szyi, który rozmawiając z tobą, cały czas się rozgląda w poszukiwaniu ważniejszych osób". Gideon nie pozostał dłużny, stwierdzając, że Wendy to “wulgarna dziewczyna, która nie ma pojęcia o tym, że raczenie słuchaczy drastycznymi szczegółami problemów menstruacyjnych przy stole nie jest w zbyt dobrym tonie". Ruth zastanawiała się, czy zaprosić tylko jedno z nich, ale w przypływie głupiej nadziei uznała, że będą musieli jakoś się ze sobą ułożyć, nawet gdyby jej miało to sprawić przykrość.
Zauważywszy Ruth, Wendy pomachała do niej obiema rękami, a potem razem z Joem ruszyli między stolikami slalomem. Gideon trzymał się w bezpiecznej odległości za nimi.
– Znaleźliśmy miejsce parkingowe przed samym wejściem! – triumfowała Wendy. Pokazała swój amulet – plastikowego anioła z tarczą parkometru. – Mówię ci, za każdym razem działa! – Dała kiedyś taki sam Ruth, która umieściła go na desce rozdzielczej, ale dostawała same mandaty.
– Cześć, skarbie – rzekł Gideon z typową dla siebie powściągliwością. – Promieniejesz radością. Czy może pocisz się ze zdenerwowania?
Ruth powiedziała mu wcześniej przez telefon, że na przyjęcie wprosiła się Miriam. Całując Gideona w policzki, poinformowała go szeptem, gdzie siedzi była żona Arta. Już wcześniej zadeklarował się, że będzie szpiegiem i doniesie jej o wszystkich okropnościach, jakie będzie wygadywała Miriam.
Do Ruth podszedł Art.
– Jak sobie radzisz?
– Gdzie Fia i Dory?
– Poszły zobaczyć jakąś płytę w Green Apple.
– Puściłeś je same?
– To na tej samej ulicy, poza tym powiedziały, że wrócą za dziesięć minut.
– A więc gdzie są?
– Prawdopodobnie zostały porwane.
– To nie jest śmieszne. – Matka zawsze powtarzała, że mówienie takich rzeczy sprowadza nieszczęście.
Jak na komendę w drzwiach stanęła LuLing, której filigranowa sylwetka przy tęższej GaoLing wydawała się jeszcze drobniejsza. Kilka sekund później do restauracji wszedł wuj Edmund. Ruth czasem się zastanawiała, czy tak właśnie wyglądałby dziś jej ojciec – wysoki i barczysty, z gęstą czupryną siwych włosów, o szerokich i zamaszystych ruchach. Wuj Edmund z upodobaniem psuł puentę każdego dowcipu, pocieszał przestraszone dzieci i udzielał wskazówek, w które akcje należy inwestować. LuLing często mówiła, że bracia w ogóle nie byli do siebie podobni, bo ojciec Ruth był znacznie przystojniejszy, mądrzejszy i bardziej szczery. Jego jedyną wadą była nadmierna ufność, a także fakt, że gdy zbyt mocno skupiał się na jednej rzeczy, bywał roztargniony, zupełnie jak Ruth. LuLing wiele razy opowiadała o okolicznościach jego śmierci, by przestrzec Ruth, kiedy nie zwracała uwagi na matkę.
– Twój tatuś widział światło zielone, myślał, auto się zatrzyma. Bach! Ciągnęło go jedno, dwa skrzyżowania, i nie chciało zatrzymać.
Mówiła, że ojciec zginął przez klątwę, tę samą, która miała być powodem wypadku Ruth. Ponieważ temat klątwy często powracał, kiedy LuLing była z niej niezadowolona, w dzieciństwie Ruth sądziła, że klątwa i śmierć ojca mają jakiś związek z nią. Miała koszmarne sny o masakrowaniu ludzi w pozbawionym hamulców samochodzie. Zanim wyruszyła w drogę, zawsze kilka razy sprawdzała działanie hamulców.
Mimo że dzieliła je cała przestrzeń sali, Ruth zobaczyła, że LuLing promienieje macierzyńską miłością. Poczuła ukłucie w sercu, ciesząc się i smucąc jednocześnie na jej widok. Dlaczego jej stosunki z matką nie mogą zawsze tak się układać? Ile jeszcze takich uroczystości spędzą wspólnie?