Литмир - Электронная Библиотека

Teresa westchnęła.

– Dzięki Bogu choć za to.

Jack nie był tak wdzięczny. Strach wrócił. Postanowił, że w nocy musi znaleźć drogę ucieczki. Ranek stanie się jego apokalipsą.

Popołudnie przechodziło w wieczór. Teresa i Richard zasnęli. Ogień zgasł. Wraz z mrokiem nadszedł chłód. Jack ze wszystkich sił starał się znaleźć sposób ucieczki, ale nie mógł nic zdziałać, dopóki nie uwolni się od rury.

Około siódmej oboje zaczęli kaszleć przez sen. Na początku bardziej przypominało to chrząkanie niż kaszel, lecz wraz z upływem czasu ataki stawały się dłuższe i gwałtowniejsze. Objawy znacząco szybko nasilały się. Zaczął się domyślać, że zagrał rolę nosiciela. Zarazili się od niego, tak jak przypuszczał Richard. Gdyby rzeczywiście był chory, nie mogli się ustrzec zarażenia, choćby w czasie długiej jazdy samochodem. Wtedy objawy wystąpiły ze szczególnym nasileniem. Za każdym kichnięciem czy kaszlnięciem rozsiewał miliony zarazków w małej przestrzeni samochodu.

Nie mógł jednak być pewny. Równie mocno jak choroby obawiał się porannego spotkania z Black Kings. Miał więc poważniejsze zmartwienia niż samopoczucie swoich oprawców.

Szarpnął bezskutecznie rękoma, jednak wywołał tylko hałas i bardziej obtarł nadgarstki.

– Zamknij się tam! – usłyszał od rozzłoszczonego, przebudzonego rumorem Richarda. Zapalił lampę na stoliku i wtedy napadł go gwałtowny atak kaszlu.

– Co się stało? – zapytała słabym głosem Teresa.

– To zwierzę się szarpie – odrzekł Richard. – Boże, muszę się napić wody. – Usiadł na tapczanie, odczekał parę sekund i wstał. – Słabo mi. Chyba mam gorączkę.

Chwiejnym krokiem przeszedł do kuchni i nalał wody do szklanki. Kiedy ją napełniał, Jack zastanowił się, czy nie kopnąć go w nogi. Uznał, że mogłoby to tylko doprowadzić do kolejnego ciosu w głowę, i zrezygnował.

– Muszę do łazienki – poprosił.

– Zamknij się.

– Minęło już dużo czasu – upomniał się Jack. – Przecież nie proszę o spacer po podwórku. Ale jeśli nie pójdę, zrobi się tu nieprzyjemnie.

Richard pokręcił głową z rezygnacją. Wypił kilka łyków wody i zawołał Teresę, mówiąc, że jej pomoc będzie niezbędna. Wziął rewolwer ze stołu.

Jack usłyszał, jak odbezpieczał broń. Ograniczyło to możliwości działania.

Teresa pojawiła się z kluczem. Jack zauważył, że jej oczy płoną; miała gorączkę. Schyliła się i otworzyła jedną z bransoletek kajdanek, jak to czyniła wcześniej. Nie powiedziała ani słowa. Cofnęła się, gdy wstawał. I tym razem kuchnia zatańczyła mu przed oczami. Czyżby malował to artysta na odlocie, pomyślał cynicznie. Był słaby z głodu, niedospania, braku płynów. Teresa zamknęła kajdanki.

Richard, z rewolwerem gotowym do strzału, maszerował tuż za Jackiem, który nie mógł na to nic poradzić. Kiedy wszedł do łazienki, spróbował zamknąć za sobą drzwi.

– Przykro mi, lecz straciłeś ten przywilej – powiedziała Teresa, wsuwając stopę między drzwi a futrynę.

Jack spojrzał na jedno, potem na drugie. Nie było sensu się spierać. Wszedł do łazienki, odwrócił się i ulżył swym cierpieniom. Gdy skończył, stanął przy umywalce.

– Chyba mogę przemyć twarz?

– Jeśli musisz – odpowiedziała Teresa. Nagle i ją opanował atak kaszlu. Nie było wątpliwości, że stan jej gardła także się pogarsza.

Stojąc przy umywalce, znalazł się poza zasięgiem wzroku Teresy. Po puszczeniu wody błyskawicznie wyjął lekarstwo i zażył kolejną tabletkę rymantadyny. W pośpiechu omal nie wypadła mu z ręki fiolka, zdołał ją jednak w porę złapać i schować do kieszeni.

Spojrzał w lustro i cofnął się. Wyglądał znacznie gorzej niż rano. Zawdzięczał to między innymi zranionemu czołu. Rana była potężna i jeżeli nie miała zostawić po sobie blizny, powinny zostać założone szwy. Zaśmiał się w myślach. Też sobie wybrał chwilę, by myśleć o własnej urodzie.

Podróż do miejsca chwilowego internowania przeszła bez incydentów. Kilka razy miał już coś zrobić, ale za każdym razem odwaga go opuszczała. Rozczarowany swoją postawą i podłamany, został znowu. przykuty do rury. Miał nieprzyjemne przeczucie, że zaprzepaścił ostatnią nadzieję na wymknięcie się z pułapki.

– Chcesz zupy? – Teresa zapytała Richarda.

– Nie jestem głodny. Potrzebna mi tylko aspiryna. Czuję się, jakby przejechała po mnie ciężarówka.

– Też nie jestem głodna – przyznała Teresa. – Tu jest bardziej niż zimno. Jestem pewna, że mam gorączkę. Sądzisz, że powinniśmy się tym martwić?

– Oczywiście zaraziliśmy się od Jacka. Podejrzewam, że on jest bardziej odporny. W każdym razie myślę, że jutro po wizycie Twina będziemy musieli pojechać do lekarza. Kto zresztą wie, może wystarczy nam mocny sen.

– Zażyję dwie aspiryny – stwierdziła Teresa.

Po zażyciu proszków wrócili do pokoju. Richard spędził kilka minut na rozpalaniu ognia w kominku. Teresa ułożyła się wygodnie na kanapie. Wkrótce zrobił to samo Richard. Oboje wydawali się wyczerpani.

Jack nie miał wątpliwości, że oboje zarazili się śmiertelną grypą. Nie wiedział, co w tej sytuacji nakazywała mu etyka lekarska. Problem polegał na tym, że miał rymantadynę, która z pewnością mogłaby powstrzymać rozwój choroby. Dręczyły go wątpliwości, czy powinien powiedzieć o swojej chorobie i kazać im zażyć lek, który uratowałby pewnie ich życie, mimo że oni zdecydowali się go zabić i byli odpowiedzialni za śmierć wielu innych niewinnych ofiar. Czy mając to w pamięci, był im winny współczucie? Czy przysięga lekarska winna wziąć górę?

Walka dobra ze złem okazała się niezwykle trudna. A jeżeli podzieli się z nimi rymantadyną, a oni mu ją zabiorą? W końcu nie dbali o to, jak on umrze, jeśli tylko sami nie będą musieli zabijać.

Westchnął. Nie potrafił podjąć decyzji. Ale niepodejmowanie decyzji było również decyzją. Jack zrozumiał, że stanął na rozwidleniu dróg.

Przed dziewiątą wieczorem oddechy Teresy i Richarda stały się ciężkie, rwane atakami kaszlu. Teresa była w gorszej kondycji niż Richard. O dziesiątej kaszel ją obudził. Jęknęła. Mamrotała pod nosem, wołała brata.

– Co się stało? – zapytał sennie Richard.

– Czuję się jeszcze gorzej. Potrzebuję wody i aspiryny.

Richard, słaby i zaspany, wstał i poszedł do kuchni. Kopnął Jacka, aby usunął mu się z drogi. Nie potrzebując więcej zachęty, Jack przesunął się w bok na tyle, na ile pozwoliły mu kajdanki i rura. Richard napełnił szklankę i poczłapał z powrotem do pokoju.

Teresa uniosła się, aby połknąć tabletkę i popić wodą, a Richard pomagał jej, podtrzymując szklankę. Kiedy wypiła, odepchnęła naczynie i wytarła usta. Jej ręka drżała.

– Nie sądzisz, że powinniśmy pojechać do miasta? Fatalnie się czuję – zapytała brata.

– Musimy poczekać na Twina. Zresztą jestem w takim stanie, że nie mógłbym prowadzić.

– Masz rację – odpowiedziała i opadła na plecy. – Ja też nie byłabym w stanie siąść za kierownicą. Ten kaszel. Trudno złapać oddech.

– Postaraj się zasnąć. Zostawię tu resztę wody. – Postawił szklankę na podłodze.

– Dziękuję.

Wrócił na swoją kanapę. Owinął się szczelnie kocem i głośno westchnął.

Czas uciekał, a oddechy Teresy i Richarda z każdą chwilą stawały się coraz płytsze, coraz bardziej rwane. O dziesiątej trzydzieści Jack słyszał, że Teresa oddycha już tylko siłą woli. Nawet z oddali doskonale widział, że jej usta pociemniały. Zdumiał się, że śpi. Aspiryna bez wątpienia zbiła gorączkę.

Pomimo wątpliwości zdecydował się w końcu coś powiedzieć. Zawołał do Richarda, że Teresa wygląda fatalnie i źle oddycha.

– Zamknij się! – mruknął tamten pomiędzy napadami kaszlu.

Zamilkł. Po półgodzinie zdawało mu się, że usłyszał słabe odgłosy jakby zachłyśnięć, zakończone rzężeniem. Jeżeli się nie mylił, oznaczało to, że Teresa wpadła w ostrą niewydolność oddechową.

– Richard! – zawołał pomimo wcześniejszych ostrzeżeń.

– Z Teresą jest bardzo źle!

Nie było odpowiedzi.

– Richard! – krzyknął głośniej.

– Czego? – usłyszał słaby głos.

– Zdaje się, że twoja siostra powinna się znaleźć na intensywnej terapii.

Znowu bez odpowiedzi.

– Ostrzegam cię. Jestem w końcu lekarzem i wiem, co mówię. Jeśli nie zrobisz czegoś, to popełnisz być może ostatni błąd w życiu.

Jack poruszył jakąś wrażliwą strunę, bo Richard zwlókł się z kanapy i powiedział:

– Błąd? To ty popełniłeś błąd, przywlekając ze sobą to choróbsko. – Zaczął gorączkowo szukać rewolweru, lecz nie pamiętał, gdzie go położył po ostatniej bytności Jacka w toalecie. Trwało to kilka sekund. Nagle stanął, złapał się za głowę i jęknął. Zaczął narzekać na ból. Zanim dotarł do kanapy, upadł na podłogę.

Jack odetchnął z ulgą. Nie spodziewał się, że tak zdenerwuje Richarda. Wolał nie wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby broń trafiła do ręki chorego.

Uznał, że nie zostało mu nic innego, jak biernie się przyglądać. Miał być świadkiem żniwa, które zbierze śmiertelny wirus grypy. Dostrzegając gwałtowne pogorszenie stanu zdrowia Teresy i Richarda, przypomniał sobie opowieści o chorych na hiszpankę w 1918 roku. Chorzy wsiadali z lekkimi objawami do metra w Brooklynie, a do Manhattanu dojeżdżali już jako trupy. Wtedy uważał opowieści za przesadzone. Teraz, obserwując Teresę i Richarda, już tak nie myślał. Postępująca błyskawicznie choroba stała się namacalnym dowodem niszczycielskiej siły wirusa.

O pierwszej w nocy oddech Richarda stał się tak samo urywany jak Teresy. Ona była sina i oddychała resztką sił. O czwartej nad ranem zsiniała też skóra Richarda. Teresa już nie żyła. O szóstej Richard wydał z siebie kilka nieartykułowanych dźwięków i przestał oddychać.

91
{"b":"94324","o":1}