Литмир - Электронная Библиотека

– Nie mam nic przeciwko batom, jeśli dostaje się je od przyzwoitej drużyny – odparł Jack. – Ale przegrać ze zgrają takich panienek to wstyd.

– Uuuuu! – zabuczeli zawodnicy z drużyny Warrena. Odpowiedź Jacka została przyjęta z uznaniem.

Warren podszedł pewnym krokiem do Jacka i szturchając go w pierś wskazującym palcem, złożył propozycję.

– Panienki? Powiem ci coś. Moja piątka rozwali każdą piątkę, jaką uda ci się sklecić. Teraz, zaraz! Zbierz chętnych i gramy.

Jack rozejrzał się wokół siebie. Wszyscy obecni spoglądali w ich kierunku. Zastanowił się nad wyzwaniem, szukając plusów i minusów. Przede wszystkim potrzebował wysiłku, więc chciał zagrać i wiedział, że ma teraz taką możliwość.

Z drugiej jednak strony rozumiał, że wybierając czterech graczy, rozzłości tych, których pominie. Przez ostatnie miesiące starał się usilnie, aby ci ludzie go zaakceptowali. Rozpatrzywszy sprawę ze wszystkich stron, Jack zdecydował, że gra nie jest warta świeczki.

– Raczej pobiegam w parku – odpowiedział Warrenowi.

Warren uznał, że to najlepsza odpowiedź, jaką mógł otrzymać. Odmowę Jacka przyjął jako obawę przed kolejną porażką. Ukłonił się w odpowiedzi na okrzyki radości swojej drużyny. Przybił piątkę z jednym z kolegów i dumnym krokiem wrócił na boisko.

– Gramy! – zawołał.

Jack uśmiechnął się w duchu, myśląc o tym, jak wiele o zasadach rządzących daną społecznością można się dowiedzieć na boisku sportowym. Zaczął się nawet zastanawiać, czy jakiś psycholog próbował zbadać ten aspekt sprawy z akademickiego punktu widzenia. Pomyślał, że mogłoby to być wielce owocne.

Wyszedł przez furtkę poza ogrodzenie boiska i zaczął biec. Pobiegł na wschód. Przed sobą, na końcu długiego bloku dostrzegł ciemny kontur poszarpanych skał i bezlistnych drzew. Zdawał sobie sprawę, że za kilka minut znajdzie się poza zgiełkiem miasta, wbiegnie do wnętrza Central Park. Uwielbiał tam biegać.

Reginald miał twardy orzech do zgryzienia. Dostrzegł doktora grającego w kosza i zdecydował się zaczekać w wozie. Miał nadzieję, że Jack odłączy się wkrótce od graczy i pójdzie coś wypić do pobliskiego baru.

Gdy zobaczył Jacka schodzącego z boiska i ubierającego bluzę, sięgnął pod gazetę i odbezpieczył broń. Wtedy usłyszał wyzwanie Warrena i uznał, że przyjdzie mu przeczekać jeszcze jedną grę.

Mylił się. Ku jego radości, chwilę później Jack opuścił plac gry. Jednak nie skierował się na zachód w stronę sklepów i baru, jak wcześniej przypuszczał Reginald. Wręcz przeciwnie, pobiegł na wschód.

Klnąc pod nosem, Reginald musiał zawrócić. Pisk hamulców i ostry dźwięk klaksonu taksówki rozzłościły go. Ledwie powstrzymał się od złapania za pistolet. Taksówkarzem był jeden z tych Azjatów, któremu chętnie zrobiłby niespodziankę z krótkiej serii.

Rozczarowanie Reginalda zamieniło się szybko w zadowolenie, gdy zrozumiał, dokąd zmierza Jack. Kiedy on biegł przez zachodnią część Central Park, Reginald szybko znalazł dogodne miejsce do zaparkowania. Wyskakując z samochodu, złapał za broń owiniętą w gazetę. Ściskając w dłoni pakunek także ruszył w głąb parku, sprytnie ukrywając się wśród biegających i ćwiczących, których było wielu.

West Drive prowadziła prosto na wschód. Obok wejścia, wokół odsłoniętych skał, półkolem wznosiły się kamienne schody. Nieliczne latarnie parkowe oświetlały drogę, która dalej ginęła w mroku.

Reginald pobiegł schodami, na których sekundę wcześniej widział Jacka. Był zadowolony. Nie mógł uwierzyć w swój fart. Właściwie pogoń za ofiarą w ciemnym, pustym właściwie parku, czyniła robotę niemal zbyt prostą.

Dla Jacka w tej chwili mrok pustoszejącego parku był raczej powodem do zadowolenia niż zmartwień czy obaw, jak w piątkowy wieczór, kiedy przejeżdżał tędy rowerem. Pocieszało go to, że choć jego wyobraźnia wciąż podsuwała mu nieprzyjemne obrazy, to przecież podobnie działo się z innymi ludźmi. Stanowczo wierzył, że jeżeli Black Kings będą chcieli go dopaść, to zrobią to w mieszkaniu albo w jego pobliżu.

Teren stał się zaskakująco pagórkowaty i skalisty. Tę część parku nazywano Wielkim Wzgórzem, i miało to uzasadnienie. Biegł wyasfaltowaną ścieżką wijącą się w tunelu z gałęzi bezlistnych jeszcze drzew rosnących dookoła. Światło z parkowych latarni oświetlało drzewa, wywołując pełne grozy obrazy. Można było odnieść wrażenie, że park pokryty jest utkaną przez ogromne pająki gigantyczną pajęczyną.

Gdy poczuł zadyszkę, zwolnił i zaczął się rozluźniać. Z dala od świateł i zgiełku miasta mógł spokojnie wszystko przemyśleć. Zastanowił się przede wszystkim nad tym, czy jego krucjata nie została wywołana nienawiścią do AmeriCare, jak sugerowali Chet i Bingham. Z obecnej perspektywy musiał się zgodzić, że to było możliwe. Koniec końców, hipoteza o celowym roznoszeniu zarazków czterech chorób była niewiarygodna, jeśli nie wręcz niedorzeczna. Może to on swoim postępowaniem wywołał u pracowników szpitala taką wrogą postawę. Bingham przecież zwrócił mu uwagę, że potrafi być nieznośny w stosunkach z innymi.

Pogrążony w myślach, zwrócił nagle uwagę na niepokojący nowy odgłos, wyraźnie współgrający z odgłosem jego kroków. Dźwięk był metaliczny, jakby podkuł swoje koszykarskie buty blachami. Zaniepokojony, przyspieszył kroku. Metaliczny odgłos wyrwany został na moment ze wspólnego rytmu, ale już po chwili zsynchronizował się z rytmem Jacka.

Jack spróbował obejrzeć się za siebie. Gdy to zrobił, ujrzał postać biegnącą w jego stronę. Akurat w chwili, gdy spoglądał za siebie, postać mignęła w świetle latarni. Jack od razu spostrzegł, że biegacz nie ma na sobie sportowego stroju. Miał natomiast czarną skórzaną kurtkę, a w ręku połyskującą broń!

Serce Jacka gwałtownie przyspieszyło. Poczuł nagły przypływ adrenaliny i popędził przed siebie. Usłyszał tylko, że goniący stara się dorównać mu kroku.

Biegnąc, musiał się szybko zastanowić, którędy najprędzej wydostanie się z parku. Jeśli znajdzie się między ludźmi w ruchu ulicznym, może mieć szansę. Uznał, że najłatwiej będzie mu umknąć przez zarośla rozciągające się po prawej stronie ścieżki. Nie wiedział jednak, jak daleko jest miasto. Możliwe, że tylko trzydzieści metrów, ale możliwe również, że nawet sto.

Czując, że prześladowca siedzi mu na karku, Jack nagle skoczył w prawo i zanurzył się w gęstwinie. Pomiędzy drzewami i krzewami było znacznie ciemniej niż na drodze. Właściwie nie widział, dokąd biegnie. Nagle potknął się o coś wystającego z ziemi. Opanowała go kompletna panika, kiedy znalazł się na trawie i próbował na czworakach wydostać się z gęstwiny krzewów.

Teren stał się jakby równiejszy i pozbawiony poszycia, które utrudniało mu poruszanie się. Przyspieszył. Teraz musiał radzić sobie jedynie z liśćmi leżącymi między ciasno rosnącymi drzewami.

Dobiegł do potężnego dębu. Schował się za nimi i oparł o pień. Ciężko oddychał. Nasłuchując, starał się powstrzymać zadyszkę. Dochodził do niego tylko monotonny odgłos ruchu ulicznego przypominający szum wodospadu. Jedynymi głośniejszymi akcentami w nocnej harmonii były pojedyncze klaksony lub syreny.

Jack przez kilka minut stał za grubym pniem dębu. Nie słysząc żadnych kroków, oderwał się od drzewa i ruszył na zachód. Teraz szedł tak wolno i cicho, jak to było możliwe, ostrożnie przesuwając stopy po trawie, by nie szeleścić liśćmi. Serce waliło mu jak oszalałe.

Niespodziewanie nadepnął na coś miękkiego i ku jego przerażeniu to coś eksplodowało przed nim. Przez ułamek sekundy nie miał najmniejszego pojęcia, co się dzieje. Z ziemi wstała jak wyrwana śmierci z objęć, chwiejąc się na nogach, jakaś zakutana w szmaty postać. Zakręciła się wokół własnej osi niczym tańczący derwisz i waląc w powietrzu ramionami jak cepem, wrzeszczała raz za razem: "Sukinsyn, sukinsyn!"

Nagle podniosła się druga postać, równie szalona jak pierwsza.

– Nie dostaniesz naszego wózka! – zawołał pierwszy.

– Prędzej cię załatwię – dodał drugi.

Jack zdołał tylko zrobić krok w tył, kiedy pierwsza z postaci rzuciła się na niego, smagając odorem stęchlizny i odrażającym oddechem. Jack starał się odepchnąć napastnika od siebie, ale mężczyźnie udało się pociągnąć paznokciami po jego twarzy.

Jack spróbował pozbyć się cuchnącego włóczęgi. Zanim mu się to udało, ciszę nocną rozerwał huk wystrzału. Jack poczuł pod palcami ciepłą ciecz i jednocześnie wyczuł, jak włóczęga najpierw zesztywniał, a po chwili osunął się na trawę, ciągle trzymając Jacka w objęciach.

Lament drugiego z włóczęgów wywołał z ciemności kolejny strzał. Jęk rozpaczy ucichł, jak ucięty nożem.

Jack odwrócił się i popędził w przeciwną stronę. Raz jeszcze pognał na złamanie karku, nie bacząc na ciemności i przeszkody pod nogami. Niespodziewanie grunt umknął mu spod nóg i Jack potykając się, zbiegał w dół zbocza, ledwie utrzymując równowagę. Zatrzymał się dopiero, kiedy wpadł w gęstwinę krzewów i jakichś pnączy. Przedzierał się przez zarośla z taką determinacją, że gdy nagle wypadł na ścieżkę, stracił równowagę i wywrócił się jak długi. Przed sobą dostrzegł blade światło, granitowe schody. Podniósł się ciężko i ruszył w ich stronę. Gdy tam dotarł, zaczął biec po dwa stopnie. Był już blisko ostatniego, kiedy usłyszał pojedynczy strzał. Kula zrykoszetowała o skałę na prawo od niego i zniknęła w ciemnościach.

Schylając się i klucząc, dotarł do końca schodów i wszedł na taras. W centrum znajdowała się pusta, wyłączona na zimę fontanna. Trzy strony tarasu zamykały arkady. Pośrodku przeciwległego szeregu kolumn zaczynały się schody prowadzące na kolejny poziom.

Jack usłyszał charakterystyczny metaliczny stukot butów swego prześladowcy, który właśnie wbiegł na pierwsze stopnie. Wiedział, że nie ma czasu na dalszą ucieczkę schodami. Wbiegł więc pomiędzy kolumny arkad. W arkadach panowały całkowite ciemności, więc posuwał się przed siebie po omacku.

Odgłos kroków na pierwszych schodach nagle ucichł.

Jack wiedział, że bandyta dotarał na taras. Zaczął coraz szybciej brnąć w ciemnościach w stronę kolejnych schodów. Ku swemu przerażeniu zderzył się z metalowym pojemnikiem na śmieci. Hałas bezbłędnie wskazał miejsce, w którym się ukrył. Niemal natychmiast rozległ się strzał. Kula wpadła między arkady i twardo odbiła się od granitowej skały. Jack padł plackiem i założył ręce na głowę.

61
{"b":"94324","o":1}