Литмир - Электронная Библиотека

– Byłam pewna, że więcej się nie zobaczymy – odpowiedziała na przywitanie.

– Niech pani nigdy nie wierzy we wszystko, co mówią -poradził Jack.

W tej chwili wrócił Richard, najwyraźniej oszołomiony.

– To była Nancy Wiggens – oznajmił. – Ona pobierała próbkę i badała ją. Rano zadzwoniła, że jest chora.

Doktor Zimmerman przeczytała notatkę, którą trzymała w ręku.

– Wiggens jest jedną z pacjentek, do których wezwali mnie na izbę przyjęć – oświadczyła. – Najwidoczniej cierpi na jakąś gwałtownie rozwijającą się infekcję.

– Och, nie! – jęknął Richard.

– O co tu chodzi? – zapytała zniecierpliwiona Mary Zimmerman.

– Doktor Stapleton poinformował mnie właśnie, że jeden z naszych zmarłych pacjentów miał gorączkę Gór Skalistych. Nancy zajmowała się badaniem jego próbek.

– Ale nie tu, w laboratorium – wtrącił Richard. – Jestem wyczulony na sprawy bezpieczeństwa. Po stwierdzeniu dżumy nalegałem, aby wszystkie przypadki chorób zakaźnych były badane w bioseptycznej pracowni. Jeżeli zaraziła się tym, to od pacjenta.

– Mało prawdopodobne – zauważył Jack. – Pozostaje jedynie stwierdzić, czy szpital nie jest wylęgarnią robactwa.

– Doktorze Stapleton, pańskie uwagi są niesmaczne i niewłaściwe – zaprotestowała doktor Zimmerman.

– Jest o wiele gorzej – wtrącił Martin. – Tuż przed pani przyjściem sugerował, że mogę mieć coś wspólnego z tymi chorobami.

– To nieprawda – poprawił go Jack. – Stwierdziłem jedynie, że musimy się zastanowić nad tym, czy ktoś nie roznosi tych chorób rozmyślnie, gdyż szansa, że pojawiły się przypadkiem, nie istnieje. Tylko to ma w obecnej sytuacji sens. Ludzie, co wam się porobiło?

– Tego rodzaju pomysły są wynikiem paranoi – odpowiedziała Mary Zimmerman. – I szczerze powiedziawszy, nie mam czasu na bzdury. Muszę iść do izby przyjęć. Poza panną Wiggens jeszcze dwóch naszych pracowników ma podobnie ostre dolegliwości. Żegnam pana, panie Stapleton.

– Chwileczkę! – zawołał Jack. – Proszę mi pozwolić zgadnąć, gdzie pracowały chore osoby. Chodzi o pielęgniarki albo o dział zaopatrzenia?

Doktor Zimmerman była już przy drzwiach. Zatrzymała się jednak i spojrzała na Jacka zaskoczona.

– Skąd pan to wie?

– Zaczynam dostrzegać prawidłowości. Nie potrafię teraz tego wytłumaczyć, ale tak się rzeczy mają. Pielęgniarka, choć to godne pożałowania, jest w zrozumiały sposób narażona. Lecz pracownicy działu zaopatrzenia?

– Niech pan posłucha, panie Stapleton – odpowiedziała doktor Zimmerman. – Możliwe, że raz jeszcze jesteśmy pańskimi dłużnikami za to, że ostrzegł nas pan przed kolejną groźną chorobą. Od tej jednak chwili przejmujemy odpowiedzialność na siebie i nie potrzebujemy pańskich paranoicznych iluzji. Życzę panu miłego dnia.

– Zaraz, zaraz! – tym razem Martin zawołał za wychodzącą. – Pójdę z panią do izby przyjęć. Jeżeli to choroba wywołana riketsjami, chcę osobiście dopilnować, aby próbki pobrano z zachowaniem wszelkiej ostrożności.

Złapał kitel wiszący na haczyku za drzwiami i wybiegł za oddalającą się doktor Zimmerman.

Jack pokręcił głową z niedowierzaniem. Każda kolejna wizyta w tym szpitalu była dziwna. Ostatnio pogonili jego, tym razem sami uciekli.

– Naprawdę wierzy pan, że te choroby mogą być roznoszone umyślnie? – zapytał Richard.

Jack wzruszył ramionami.

– Prawdę powiedziawszy, nie wiem, co myśleć. Jednak takie zachowanie wskazuje, że mają coś do ukrycia, a już na pewno ta dwójka, która wyszła stąd przed chwilą. Proszę mi powiedzieć, czy doktor Cheveau jest człowiekiem bystrym? Zdaje się, że dość nagle i niespodziewanie rozzłościł się na mnie.

– W kontaktach ze mną zawsze był dżentelmenem – oświadczył Richard.

Jack wstał.

– W takim razie to musi być moja wina. Nasze stosunki zapewne nie poprawią się po dzisiejszej wizycie. Takie już jest to życie. W każdym razie mam nadzieję, że z Nancy wszystko będzie w porządku.

– I ja także mam taką nadzieję – odparł Richard.

Jack opuścił laboratorium, zastanawiając się, co robić dalej. Pomyślał o tym, by zajrzeć do izby przyjęć i zobaczyć trzech chorych lub złożyć kolejną wizytę w dziale zaopatrzenia. Wybrał ostatecznie izbę przyjęć. Pomimo że Zimmerman i Cheveau tam właśnie poszli, uważał, że kolejna kłótnia jest mało prawdopodobna, biorąc pod uwagę rozmiary izby i panujące w niej poruszenie.

Gdy tylko wszedł do izby przyjęć, natychmiast zauważył oznaki paniki. Charles Kelley z niepokojem rozprawiał o sytuacji z kilkoma osobami z administracji szpitala. Wejściem prowadzącym z podjazdu dla karetek przebiegł Clint Abelard i zniknął w głównym korytarzu.

Jack podszedł do jednej z pielęgniarek zajętej pracą za kontuarem. Przedstawił się i zapytał, czy powodem zamieszania są trzy chore z personelu szpitalnego.

– Najwyraźniej tak – odpowiedziała pielęgniarka. – Zastanawiają się, jak najlepiej je odizolować.

– Mają diagnozę?

– Słyszałam, że podejrzewają gorączkę Gór Skalistych.

– Dość niebezpieczne – zauważył Jack.

– Bardzo. Jedną z pacjentek jest pielęgniarka.

Kątem oka dostrzegł zbliżającego się Kelleya. Szybko odwrócił głowę w drugą stronę. Kelley podszedł do kontuaru i poprosił pielęgniarkę o telefon.

Jack opuścił zatłoczoną izbę przyjęć. Chciał pójść do działu zaopatrzenia, lecz w końcu rozmyślił się. Spodziewając się kolejnego spotkania z Kelleyem, uznał, że lepiej będzie wrócić do biura. Niczego nie dokonał, przynajmniej jednak opuszczał szpital z własnej woli.

– O rety! Gdzieś ty był? – przywitał go podekscytowany Chet.

– W General – przyznał się Jack. Zaczął porządkować papiery na biurku.

– Musisz być sobą, jak widzę; nie było jednak żadnych szalonych telefonów z góry.

– Byłem grzeczny – odparł Jack. – No, stosunkowo grzeczny. W szpitalu popłoch. Mają kolejną epidemię. Tym razem gorączka Gór Skalistych. Dasz wiarę?

– Nieprawdopodobne! – wykrzyknął Chet.

– Dokładnie tak myślę – zgodził się Jack. Opowiedział Chetowi o wizycie w szpitalu i sugestiach poczynionych w rozmowie z kierownikiem tamtejszego laboratorium, że trzy różne choroby przenoszone przez owady, pojawiające się w odstępie kilku dni nie mogą być naturalnym przypadkiem.

– Założę się, że to go musiało nieźle poruszyć.

– Ach, był oburzony, ale wtedy pojawiły się dalsze trzy ofiary choroby, i zapomniał o mnie.

– Dziwię się, że znowu cię nie wyrzucili. Po co się tak narażasz?

– Ponieważ podejrzewam, że źle się dzieje w państwie duńskim – odpowiedział Jack. – No, ale dość o mnie. Jak poszło z twoim przypadkiem?

Chet zaśmiał się krótko i szyderczo.

– I pomyśleć, że lubiłem zastrzelonych. Ten w każdym razie wywołał burzę. Trzy z pięciu kul trafiły go w plecy.

– To musi przyprawiać departament policji o ból głowy -skonstatował Jack.

– Mnie również. Ach, zapomniałbym. Dzwoniła Colleen. Zaprasza nas obu do siebie do pracy, gdy skończymy tutaj. Dzisiaj. Posłuchaj, potrzebują naszej opinii w sprawie jakiejś reklamówki. Co ty na to?

– Idź – odpowiedział Jack. – Muszę się zająć tymi przypadkami. Jestem tak spóźniony, że aż mnie to przeraża.

– Zapraszają nas obu. Colleen specjalnie to podkreśliła. Właściwie powiedziała, że zależy im na tobie, bo już okazałeś się pomocny. Chodź, może zabawimy się trochę. Chcą nam pokazać fragmenty telewizyjnych reklamówek.

– I uważasz, że to będzie zabawne?

– No dobra – przyznał się Chet. – Mam ukryty powód. Lubię spędzać czas z Colleen. Ale chcą, żebyśmy przyszli obaj. Pomóż mi.

– Niech będzie – zgodził się Jack. – Daję jednak słowo, że nie wiem, do czego będę ci tam potrzebny.

41
{"b":"94324","o":1}