Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przez cały czas niepohamowany śmiech wstrząsa naszym rolls-royce'em 1947, zatrzymującym się przy wszystkich przyjemnościach, jakie pojawiają się po drodze. W każdym razie było tak aż do dzisiejszego ranka, kiedy po trzech dniach i trzech nocach szaleństw awaria zatrzymuje nas w warsztacie w Perigord. Jesteśmy nie ogoleni, w wymiętoszonych ubraniach, i wreszcie każde z nas zaczyna odczuwać zmęczenie. Mechanik, któremu zapewne nie zdarza się to zbyt często, zaaferowany pochyla się nad silnikiem rollsa. Siedzimy w słońcu od pół godziny, kiedy zatrzymuje się koło nas policjant na motocyklu. Przygląda się nam przez dłuższą chwilę. Podejrzewa nas o coś, ale nie bardzo wie, o co. Boi się z nami zadrzeć. Nie ma ochoty dostać po głowie, biedny mały gliniarz. Jego celem jest spokojna emerytura. A choć nasz nieświeży wygląd może się wydawać dwuznaczny, forsa'aż kapie ze wszystkiego, co mamy. Przyglądam mu się. To krępy facet z wąsami, kask potęguje jego głupawy wygląd.

W samochodzie kokaina jest wszędzie, nawet na siedzeniach, leżą porozrzucane kawałki haszu i poniewierają się zwinięte w rurki banknoty służące do wąchania rządków. Bagażnik wypełniony jest majteczkami najróżniejszych rodzajów i rozmiarów, od nieskazitelnych do niezbyt czystych. Jeśli tam zajrzy, będzie z pewnością miał do nas parę pytań, ale brak mu śmiałości.

W momencie odjazdu Koka podchodzi do niego.

– W moich stronach gliniarze nie są tacy przystojni, wie pan? "Gliniarz" nie bardzo mu się podoba, ale nie może powstrzymać rumieńca. Koka wsiada do samochodu i przed zamknięciem drzwi bardzo wysoko podciąga spódniczkę na udach, co godnego przedstawiciela bezpieczeństwa publicznego doprowadza do stanu głębokiego poruszenia. Jacky chichocze, po czym wybucha głośnym śmiechem. Koka posyła gliniarzowi całusa i krzyczy:

– Powiem panu coś: mundur zawsze mnie podniecał.

Zatrzaskuje drzwiczki i ostro rusza wywracając Jacky'ego, który właśnie naciągnął na głowę wielkie majtki zdobyte w czasie zawodów i który, jak go znam, zaraz zacznie obrzucać gliniarza wyzwiskami. Czas już wracać do Afryki. Tam będziemy mniej rzucać się w oczy.

***

Podczas naszego pobytu tam naszym rollsem zaopiekuje się Koka. Przed zakończeniem tej wycieczki czynię zadość jej pragnieniu, bym przerżnął ją na masce rollsa, to jej ulubiony sposób. Wolałaby zrobić to na autostradzie, ale ja wybieram mały zagajnik nieco na uboczu. Tu dosiadam jej, uczepionej Nike z Samotraki, z kolanami opartymi na zderzaku, w pozycji całkowicie bezwstydnej, ze spódnicą zakasaną nad biodra. Jacky czeka nieco dalej.

I po ostatnim pocałunku rozstajemy się na lotnisku, gdzie czeka już samolot, którym wrócimy do naszego konwoju.

***

Nie ma to jak proste przyjemności, żeby wrócić do formy. Moja choroba jest już tylko wspomnieniem, podobnie jak śmierć Peyruse'a. Hiszpania ogarnięta jest falą chłodów, kiedy przyjeżdżamy, wracając do Colorado, do konwoju i do kłopotów.

W ogródkach widać połacie śniegu. Dom zajmowany przez moich ludzi pogrążony jest w ciszy. Szyby są powybijane, okiennice pourywane, nie ma już drzwi wejściowych. Za nami, co sił w krótkich nóżkach, biegnie Tia Zohra i wrzeszczy.

– Zohra, uspokój się. Wytłumacz, o co ci chodzi, po hiszpańsku, a nie po arabsku.

– O! Twoi ludzie, o! to są bandyci. Nie chcę ich tu więcej widzieć, nigdy.

– Co zrobili?

– Wszystko poniszczyli, to prawdziwe nieszczęście.

– Uspokój się. Za wszystko zapłacę.

– Przerżnęli moje dziewczyny.

– No to co, przecież i tak nie były dziewicami…

– Tak, ale nie zapłacili…

Dosyś już mam tych wrzasków. Idę zobaczyć, co się dzieje. Pracownicy zgromadzeni są w salonie. One i Two siedzą, okutani po nos, przy małym ognisku zapalonym na podłodze. Okiennice, drzwi i meble, starannie porąbane na deszczułki, wyznaczają ich terytorium. Na suficie ogromna plama sadzy przyciemnia nieco widok. Na podłodze, po wszystkich kątach, prawdziwe pobojowisko butelek. Prawie wszyscy moi ludzie są tutaj, i to w paskudnym stanie. Albana znowu zapomniał o nakazach religii. Leży z rozrzuconymi rękami, okulary mu się przekrzywiły, oparty o ścianę. Indianin nawet nie zuważył, że wszedłem. Śpiewa półgłosem z butelką ściśniętą między kolanami. Capone, który stoi na nogach, choć nieco się słania, pozdrawia mnie rozczulonym uśmiechem. Jos uporczywie usiłuje pozapinać guziki koszuli, pijany i zaniepokojony moim przybyciem. Nawet Chotard przyłączył się do nich. Wpada do pokoju, nieco zbyt kurczowo trzymając swoją walizeczkę. Staje przede mną z błędnymi oczami.

– Charlie. Wszystko w porządku.

Jos z trudnością potwierdza, że wszystko obyło się bez problemów.

Nie mogę mieć do nich pretensji. Oni też postanowili się zabawić. Sam jestem znany z wywracania wszystkiego do góry nogami i wandalizm zawsze mi się podobał. Poza tym wezmę ich mocno w garść dopiero w Afryce.

Moje rozbawienie rozwściecza Tię Zohrę, która znów zaczyna wrzeszczeć. Two wstaje. W ręku trzyma maczetę. Podnosi rękę. Jacky blokuje mu ramię w ostatniej chwili.

– Two! Zwariowałeś!

Oba czarnuchy nie wyglądają najtrzeźwiej. Czapki mają przekrzywione, a ich oczy są czerwone od przepalenia. Two szczerzy zęby.

– Trzeba ją uspokoić, szefie.

Dobrze wiem, co rozumieją przez "uspokoić". W ich kraju żadna kobieta nie podniesie głosu na mężczyznę z tego prostego powodu, że mają wycięte łechtaczki, czyli są bezpłciowe. Nie sądzę, by Tia Zohra zgodziła się na taką operację.

– Zobaczymy, zobaczymy. Siadaj. Dlaczego rozpaliliście ognisko?

– Och! Jest bardzo zimno, szefie.

Jak im wytłumaczyć? U nich rozpala się ogień w domu, kiedy jest zimno. Wskazują na stos deszczułek, wszystko, co pozostało po meblach.

– Stara na nas wrzeszczała, bo zabraliśmy drewno. Ale ogień z węgla zabija, jeśli się oddycha, szefie.

Odsyłam Tię Zohrę do domu, zapewniając, że za niecałą godzinę ją odwiedzę i zapłacę wszystko, co jestem winien. Z Jackym robimy obchód domu, a za nami łazi Capone, bez przerwy powtarzając, że cieszy się, że mnie widzi.

W jednym z pokoi znajduję Jeana-Paula i Olmera, naszych zawodowców. Ledwo zaczynają swoją litanię wyrzutów, każę im się zamknąć. Wallid leży w wannie, w ubraniu, co jest obrzydliwym widokiem. W kuchni natykam się na Samuela Grapowitza. Siedzi na krześle, przed nim na podłodze stoi pusta butelka, opiera głowę o ścianę przedstawiając uosobienie rozpaczy.

– Samuelu Grapowitz. Wszystko dobrze?

– Tak.

– Co ci się stało?

– Nic.

– Przecież widzę, że coś jest.

– Nie.

– Powiesz mi wreszcie?

– O mało nie straciłem małego, Charlie.

– Jak to?

– Poważnie!

I opowiada mi łzawym głosem. W Barcelonie zaraził się straszliwym syfilisem. Miejscowy lekarz w końcu wyleczył go za pomocą cewników i czternastu zastrzyków, robionych ogromnymi szklanymi strzykawkami. Samo wspomnienie przeraża go. Przez jego ciało przebiega długi dreszcz. Samuel Grapowitz to miły facet, ma mnóstwo zalet i jest prawdziwym geniuszem szwindla, co budzi we mnie szacunek, ale czasem jest trochę zbyt miękki i trudno nim kierować. Bardzo łagodnie pocieszam go.

– Jest już po wszystkim. Wyzdrowiałeś. Wszystko w porządku.

Podnosi głowę i mój wzrok spotyka się ze spojrzeniem pełnym głębokiej rozpaczy.

– Wszyscy pierdolili, Charlie, Jos, Capone, wszyscy. Każdy miał jakąś w łóżku, a niektórzy nawet dwie. Hałasowali przez całą noc. A ja… Ja… Nawet jednej nie mogłem przerżnąć.

Uciszam jego łkanie, obiecując mu Afrykanki już niedługo, i przysięgam mu, że sprowadzę dla niego dziewczyny już w Colomb-Bechar, po czym posyłam go spać. Kiedy wychodzę ż kuchni, zderzam się z Caponem.

– Ten Żyd zwariował, Charlie. Wiesz, o czym mówi bez przerwy?

– Tak, wiem. Samuel Grapowitz jest bardzo sentymentalny, nie trzeba na to zwracać uwagi. Idź spać. Rano wcześnie wyjeżdżamy.

Wpadam do salonu i krzyczę do wszystkich, żeby kładli się spać. Reakcja jest zbyt niemrawa na mój gust. Podnoszę z ziemi butelkę i rzucam nią w Albanę. To skłania ich do pośpiechu.

***

Tia Zohra przygotowała mi kawę i rachunek. Suma, którą tam wypisała, wystarczyłaby na wybudowanie nowego domu i zakup żywności na miesiąc dla wszystkich lokatorek. Daję jej jedną czwartą i jest zachwycona.

O piątej rano budzę wszystkich za pomocą węża ogrodowego, oblewając śpiących lodowatą wodą. Nie pozostawiam im czasu na wytarcie się ani na wypicie kawy. Rozkazuję, aby ciężarówki ruszyły za dziesięć minut. Silniki zaczynają się rozgrzewać.

Natychmiast wraca dawny rytm pracy. Jedziemy do Alicante. Potrzebujemy jednego dnia i jednej nocy, żeby tam dojechać, akurat na czas, żeby załadować się na prom.

Bary przy szosie otwarte są całą noc, i są pełne. Kraj, który właśnie odzyskał wolność, to piękna rzecz. Ludzie są szczęśliwi, mogąc mówić co chcą, i mogąc opowiadać głupstwa, jeśli mają na to ochotę. Długo powstrzymywany ogromny wybuch śmiechu rozbrzmiewa we wszystkich kawiarniach Hiszpanii. Ucisk tyranów to prawdziwa zbrodnia. Często przejeżdżam przez kraje rządzone przez dyktatorów i władza, jaką posiada taki bandyta na tronie, zawsze doprowadzała mnie do wściekłości. Dyktator działa bez ryzyka. Masy ludowe to debile. Łatwo jest nadużywać władzy. Ci biedacy na dole mogą tylko zginać kark. Czasami skarżą się, ale nigdy nie sięgają po broń czy porządną bombę, żeby pójść i załatwić sprawę raz na zawsze. Trzeba dopiero, żeby ktoś przyszedł i nimi potrząsnął. Kiedyś, po innych przygodach, jeśli jeszcze będę przy życiu, pojadę załatwić jakiegoś dyktatora.

Przez część popołudnia konwój blokuje nabrzeże załadowcze w porcie Alicante. Sporo czasu trzeba, żeby zjechać dwunastoma ciężarówkami do ładowni, tym bardziej że trzeba to zrobić na wstecznym. Spośród nas wszystkich tylko obaj zawodowcy to potrafią. Cofać długą naczepę to jedyny trochę skomplikowany manewr przy tego rodzaju sprzęcie. Trzeba kręcić kierownicą w tym samym kierunku, w którym się chce jechać, odwrotnie niż w samochodzie. Jeśli tylko człowiek się pomyli, rzecz jest nie do odrobienia. Naczepa jedzie Bóg wie gdzie, szybko ciągnik staje pod kątem prostym w stosunku do niej i wtedy jest po wszystkim. Trzeba wtedy odłączyć ciągnik i zaczynać wszystko od początku. Jean-Pauł i Olivier biegają między ładownią a ciężarówkami. Ustawiają je jedna za drugą.

35
{"b":"93994","o":1}