Dickstein był zbity z tropu. O czym on mówi? I czy mówi to serio? Czyżby chciał się jej pozbyć?
– Wiec czemu nim nie jesteś? – zapytała.
– Bo nie rajcują mnie mężczyźni.
– To zostań mnichem.
– Tak, ale rozumiesz, mam jeszcze inny kłopot. Nienasycony apetyt seksualny. Muszę się ciągle pieprzyć, czasem po kilka razy w ciągu jednej nocy. To naprawdę poważny kłopot. Chcesz się jeszcze napić?
Ach, i to był właściwy kierunek rozmowy. Jak na to wpadł? Dickstein pomyślał, że jest to sztuka, którą marynarze opanowali do perfekcji.
Dalej poszło już gładko. Dickstein podziwiał kobietę, sposób, w jaki wodziła Sarnego za nos, pozwalając mu sądzić, że to on prowadzi grę. Oznajmiła, że zatrzymała się w Antwerpii tylko na jedną noc i dała do zrozumienia, że ma pokój w dobrym hotelu. Niebawem zaproponował szampana, ale szampan, który sprzedawano w klubie, był nędzny i zapewne gdzie indziej mogliby dostać lepszy; powiedzmy, w hotelu; na przykład w jej hotelu.
Wyszli, kiedy zaczynał się program rozrywkowy. Dickstein był zadowolony: sytuacja rozwijała się pomyślnie. Przez dziesięć minut oglądał fikające nóżkami panienki, a potem wyszedł. Pojechał taksówką do hotelu i pośpieszył do pokoju. Stanął przy wewnętrznych drzwiach, prowadzących do sąsiedniego numeru. Usłyszał chichot kobiety i ściszony głos Sarnego.
Usiadł na łóżku i sprawdził pojemnik z gazem. Odkręcił i szybko zakręcił zawór; z maski wciągnął w płuca ostry podmuch słodkiego gazu, który nie podział na niego. Zastanawiał się, jaką dawkę musiałby sobie zaaplikować, by gaz zaczął działać. Wcześniej nie miał czasu go wypróbować.
Odgłosy za drzwiami przybrały na sile i Dickstein poczuł zażenowanie. Zastanawiał się, jak obowiązkowy jest Sarne. Czy skończywszy z kobietą zechce powrócić na statek? To sprawiłoby kłopot. Oznaczało walkę na korytarzu hotelowym, rozwiązanie ryzykowne i nieprofesjonalne.
Dickstein czekał – napięty, zażenowany, pełen niepokoju. Kobieta była dobra w swoich fachu. Wiedząc, że Dickstein pragnie, by Sarne zasnął, usiłowała go najpierw wymęczyć. Trwało to wieczność.
Była druga nad ranem, kiedy zapukała do drzwi. Wedle umowy trzy powolne stuknięcia znaczyły, że Sarnę śpi, sześć szybkich – że wychodzi. Zapukała trzy razy, powoli.
Dickstein otworzył drzwi. Z pojemnikiem gazu w jednej ręce i maską w drugiej wszedł cicho do sąsiedniego pokoju. Sarne, nagi, leżał na wznak. Jego jasne włosy były potargane, usta miał szeroko otwarte i zamknięte oczy, ciało było sprawne i silne. Dickstein podszedł bliżej i wsłuchał się w jego oddech. Wdech – wydech, ponownie rozpoczął wdech i wtedy Dickstein odkręcił zawór i przycisnął maskę do nosa i ust uśpionego mężczyzny.
Sarne szeroko otworzył oczy. Dickstein przycisnął mocniej. Połowa wdechu: dezorientacja w oczach Samego. Oddech przemienił się w nagłe zachłyśnięcie się powietrzem… Sarnę poruszył głową, ale nie zdołał osłabić chwytu Dicksteina. Zaczął się miotać. Dickstein wparł łokieć w jego pierś, myśląc: na Boga, to działa za wolno! Wydech. Dezorientacja w oczach Samego ustąpiła miejsca przerażeniu i panice. Znów zachłysnął się powietrzem, gotując się do wzmożenia wysiłków. Dickstein myślał o przywołaniu kobiety na pomoc, ale drugi wdech zawiódł oczekiwania napadniętego; szarpanina osłabła; powieki zatrzepotały i opadły, przy drugim wydechu Sarnę usnął. Wszystko to trwało około trzech sekund. Dickstein mógł się odprężyć. Sarne prawdopodobnie niczego nie będzie pamiętać. Dla pewności Dickstein zaaplikował mu nieco więcej gazu, a potem wstał.
Popatrzył na kobietę. Miała na sobie pantofle, pończochy, podwiązki; nic więcej. Wyglądała zachwycająco. Dostrzegła jego spojrzenie i w geście oddania rozchyliła ramiona: do usług pana, sir. Dickstein pokręcił głową z uśmiechem żalu, który tylko częściowo był nieszczery.
Usiadł na krześle obok łóżka i patrzył, jak się ubiera: skąpe majteczki, nie usztywniony stanik, biżuteria, sukienka, płaszcz, torebka. Podeszła do niego, on zaś wręczył jej osiem tysięcy holenderskich guldenów. Najpierw pocałowała go w policzek, potem cmoknęła banknoty. Wyszła bez słowa. Dickstein podszedł do okna. Kilka minut później zobaczył światła jej sportowego wozu mijającego hotel i kierującego się w stronę Amsterdamu. Znów usiadł i czekał. Po jakimś czasie poczuł senność. Przeszedł do sąsiedniego pokoju i przez telefon zamówił kawę.
Rankiem Cohen zadzwonił z informacją, że pierwszy oficer przetrząsa bary, burdele i noclegownie Antwerpii w poszukiwaniu swojego mechanika. O dwunastej trzydzieści zatelefonował ponownie. Skontaktował się z nim kapitan; ładunek na pokładzie – oświadczył – ale nie ma oficera mechanika. “Kapitanie – odparł Cohen – ma pan wyjątkowe szczęście”. O drugiej trzydzieści Cohen zadzwonił po raz trzeci: na pokładzie “Coparellego” widział Dietera Kocha z torbą narzędziową na ramieniu.
Za każdym razem, gdy Sarne zaczynał się budzić, Dickstein odkręcał na chwilę zawór pojemnika z gazem. Ostatnią dawkę dał mu o szóstej rano następnego dnia, potem zapłacił rachunek za dwa pokoje i zniknął.
***
Obudziwszy się wreszcie, Sarne stwierdził, że kobieta, z którą poszedł do łóżka, wyszła bez pożegnania. Stwierdził również, że jest głodny jak wilk. W ciągu ranka odkrył, że przespał nie jedną noc – jak mu się zdawało – lecz dwie i dzielący je dzień.
Gdzieś w głębi jego mózgu kołatała się natarczywa myśl, że zapomniał o czymś niezwykłym i ważnym, ale to, co się z nim działo podczas owych dwudziestu czterech zgubionych godzin, już na zawsze pozostało dlań tajemnicą.
***
Tymczasem w niedzielę, 17 listopada 1968, “Coparelli” wyszedł w morze.