Литмир - Электронная Библиотека

Mahmud wyszedł z domu i kucnął obok Hasana.

– Kazałem przyprowadzić samochód.

– Tak?

– Musimy jechać do Damaszku. Jeszcze dziś w nocy. Jest wiele do zrobienia. Będzie to najważniejsza z naszych operacji. Musimy natychmiast przystąpić do działania.

– A więc decyzja zapadła.

– Tak. Fedaini uprowadzą statek i zrabują uran.

– Niech się tak stanie – powiedział Jasif Hasan.

***

Dawid Rostow zawsze lubił swoją rodzinę w małych dawkach, a im był starszy, tym te dawki stawały się mniejsze. Pierwszy dzień urlopu był przyjemny. Rostow sam zrobił śniadanie, potem spacerowali po plaży, a po południu młody geniusz Władimir rozegrał symultankę z ojcem, matką i Jurijem, wygrywając wszystkie trzy partie. Kolacja, podlana odrobiną wina, trwała kilka godzin, bo mieli sobie wiele do powiedzenia. Drugi dzień przebiegał podobnie, lecz sprawił wszystkim znacznie mniejszą przyjemność, trzeciego natomiast zadowolenie z ponownego spotkania całkowicie minęło. Władimir przypomniał sobie o powinnościach cudownego dziecka i wetknął nos w książki, Jurij zaczął puszczać płyty ze zdegenerowaną zachodnią muzyką i wykłócać się z ojcem o dysydenckich poetów, a Maria schroniła się w kuchni i przestała sobie robić makijaż.

Kiedy zatem przyszła wiadomość, że Nik Bunin wrócił z Rotterdamu po udanej misji zainstalowania nadajnika na “Strombergu”, Rostow wykorzystał to jako wymówkę i pojechał do Moskwy.

Nik zameldował, że “Stromberga” postawiono w suchym doku dla przeprowadzenia przeglądu poprzedzającego sfinalizowanie sprzedaży statku spółce Savile Shipping. Ponieważ dokonywano kilku drobnych napraw, Nik, podając się za elektryka, bez trudu wszedł na pokład i w dziobowej części statku zamontował nadajnik dużej mocy. Zatrzymany w drodze powrotnej przez brygadzistę, który na ten dzień nie miał w planie żadnych prac elektroinstalatorskich, oświadczył przebiegle, że nie zapłacono by mu przecież, gdyby takiej roboty nie należało wykonać. Od tej chwili, ilekroć uruchamiano generatory statku – a działały one zawsze podczas rejsu i prawie zawsze, kiedy był w doku – nadajnik wysyłał sygnał co trzydzieści minut. Zamilknie dopiero wówczas, gdy statek zatonie lub zostanie pocięty na złom. Dopóki jednak pływa, Moskwa w ciągu godziny będzie mogła ustalić jego położenie.

Rostow wysłuchał Nika, a potem odesłał go do domu. Miał plany na wieczór. Dawno nie widział Olgi i był ogromnie ciekaw, jak sobie radzi z bateryjnym wibratorem, który przywiózł jej w prezencie z Londynu.

***

W izraelskim Wywiadzie Marynarki Wojennej służył młody kapitan, z zawodu oficer mechanik. Nazywał się Dieter Koch. Miał za zadanie znaleźć się na pokładzie “Coparellego”, kiedy statek będzie wychodzić z Antwerpii z ładunkiem rudy uranowej.

Przyjechawszy do Antwerpii, Nat Dickstein nie bardzo jeszcze wiedział, jak to zorganizować. Z hotelu zadzwonił do lokalnego przedstawiciela firmy będącej armatorem “Coparellego”.

Kiedy umrę, pomyślał czekając na połączenie, wyprowadzenie zwłok nastąpi z pokoju hotelowego.

Odebrała jakaś młoda dziewczyna. Dickstein powiedział energicznie:

– Mówi Pierre Beaudaire, proszę z dyrektorem.

– Chwileczkę.

– Tak? – usłyszał męski głos.

– Dzień dobry, tu mówi Pierre Beaudaire z Agencji Załogowej Beaudaire’a – zaimprowizował Dickstein.

– Nigdy nie słyszałem o pańskiej firmie.

– Właśnie dlatego dzwonię. Rozważamy otwarcie w Antwerpii filii naszego przedsiębiorstwa i zastanawiam się, czy nie zechciałby pan skorzystać z naszych usług.

– Wątpię, może pan jednak zwrócić się do nas listownie…

– Czy jest pan w pełni zadowolony ze swojej dotychczasowej agencji?

– Bywają gorsze. Proszę posłuchać…

– Jeszcze jedno pytanie i przestanę zawracać panu głowę. Czy mógłbym zapytać, z kim współpracuje pan obecnie?

– Z Cohenem. Wybaczy pan, nie mam czasu…

– Rozumiem. Dziękuję za okazaną mi cierpliwość. Do zobaczenia.

Cohen! To się nazywa szczęście. Może zdołam to przeprowadzić bez stosowania brutalnych metod, pomyślał Dickstein, odkładając słuchawkę. Cohen! Tego się nie spodziewał – doki i żegluga nie należały do typowo żydowskich interesów. Człowiek niekiedy miewa szczęście.

Wyszukał w książce telefonicznej adres agencji Cohena, zapamiętał go, potem włożył płaszcz, wyszedł z hotelu i zatrzymał taksówkę.

Cohen urzędował w małych dwupokojowym biurze, mieszczącym się w dzielnicy rozpusty, nad barem dla marynarzy. Nie minęło jeszcze południe i ludzie nocy spali – dziwki i złodzieje, muzycy i striptizerki, kelnerzy i wykidajły – krótko mówiąc – ci wszyscy, dzięki którym dzielnica ożywała pod wieczór. Teraz okolica sprawiała wrażenie podupadającej dzielnicy biznesu, szarej o chłodnym poranku i niezbyt czystej.

Dickstein wdrapał się po schodach na pierwsze piętro, zapukał do drzwi i wszedł. W małej kancelarii z segregatorami i plastikowymi pomarańczowymi krzesłami rezydowała sekretarka w średnim wieku.

– Chciałbym się zobaczyć z panem Cohenem – powiedział Dickstein.

Oszacowała go spojrzeniem i chyba doszła do wniosku, że nie wygląda na marynarza.

– Potrzebny panu statek? – zapytała z powątpiewaniem.

– Nie – odrzekł. – Jestem z Izraela.

– Ach. – zawahała się. Miała ciemne włosy i głęboko osadzone oczy. Na palcu nosiła ślubną obrączkę. Dickstein zastanawiał się, czy mogłaby być panią Cohen. Podniosła się i przez drzwi za biurkiem weszła do następnego pomieszczenia. Miała na sobie żakiet i spodnie i od tyłu również wyglądała na swoje lata.

Po chwili wróciła i wprowadziła Dicksteina do gabinetu Cohena. Cohen wstał, uścisnął Dicksteinowi dłoń i oświadczył bez żadnych wstępów:

– Corocznie wspieram naszą sprawę. Podczas wojny przekazałem dwadzieścia tysięcy guldenów, mogę panu pokazać czek. Czy to kolejna kwesta? A może wybuchła nowa wojna?

– Nie przyszedłem tu po pieniądze, panie Cohen – powiedział Dickstein z uśmiechem. Pani Cohen zostawiła uchylone drzwi; Dickstein je zamknął. – Czy mogę usiąść?

– Jeśli nie chce pan pieniędzy, proszę spocząć, napić się kawy i być moim gościem choćby cały dzień – powiedział Cohen i roześmiał się.

Dickstein usiadł. Cohen – niski, łysawy, starannie ogolony, w okularach – wyglądał na pięćdziesiąt lat. Nosił lekko zmięty brązowy garnitur w kratkę. Ma solidny interesik, pomyślał Dickstein, ale nie jest milionerem.

– Czy tu właśnie spędził pan drugą wojnę? – zapytał.

Cohen skinął głową.

– Byłem wówczas młodym człowiekiem. Wyjechałem na wieś i pracowałem na farmie, gdzie nikt mnie nie znał i nie wiedział, że jestem Żydem. Miałem szczęście.

– Jak pan sądzi, czy to się może powtórzyć?

– Tak. Zdarzało się od niepamiętnych czasów, dlaczego teraz miałoby być inaczej? Zdarzy się znowu… ale nie za mojego życia. A to życie chcę spędzić tutaj. Nie wybieram się do Izraela.

– W porządku. Pracuję dla rządu izraelskiego. Chcemy, by pan coś dla nas zrobił.

Cohen wzruszył ramionami.

– Słucham.

– Za kilka tygodni jeden z pańskich klientów zwróci się do pana z pilną sprawą. Będzie potrzebował oficera mechanika na statek “Coparelli”. Chcemy, by podesłał pan wskazanego przez nas człowieka. Nazywa się Koch i jest Izraelczykiem, ale będzie się posługiwał innym nazwiskiem i fałszywymi dokumentami. Lecz istotnie jest oficerem mechanikiem i pańscy klienci nie będą mieli powodów do skarg.

Dickstein czekał na odpowiedź Cohena. Sympatyczny z ciebie facet, myślał; uczciwy żydowski biznesmen, bystry, pracowity, trochę zdarty i znużony; nie zmuszaj mnie, żebym zabrał się do ciebie ostro.

– Nie zamierza mi pan powiedzieć, dlaczego rząd Izraela pragnie umieścić tego Kocha na pokładzie “Coparellego”? – zapytał Cohen.

– Nie.

Zapadła cisza.

– Czy ma pan jakiś dowód tożsamości?

– Nie.

Sekretarka weszła bez pukania i podała im kawę. Dickstein czuł emanującą z niej wrogość. Cohen skorzystał z przerwy, żeby pozbierać myśli.

– Musiałbym być meszuge, żeby to zrobić.

– Dlaczego?

– Przychodzi pan z ulicy, podaje się za wysłannika władz Izraela, ale nie ma pan dokumentów i nawet się pan nie przedstawia. Prosi pan, bym wziął udział w przedsięwzięciu tajnym, a może przestępczym, nie mówiąc, o co tu chodzi. Nie wiem, czy gdybym nawet uwierzył w pańską historyjkę, mógłbym pochwalać Izraelczyków za to, czego pan się może ewentualnie dopuścić.

Dickstein westchnął. W myśli dokonał przeglądu swych możliwości: szantaż, porwanie żony, opanowanie biura w krytycznym dniu…

– Czy istnieje coś, co mogłoby pana przekonać?

– Premier Izraela musiałby poprosić mnie o to osobiście.

Dickstein wstał, żeby wyjść, ale nagle pomyślał: Czemu nie? Dlaczego nie, do stu diabłów? Pomysł był obłędny, uznają, że zwariował… ale to podziała, doprowadzi do celu… Po chwili zastanowienia szeroko się uśmiechnął. Pierre Borg dostanie apopleksji.

– W porządku – powiedział do Cohena.

– Co to znaczy “w porządku”?

– Proszę włożyć płaszcz. Ruszamy do Jerozolimy.

– Teraz?

– Jest pan zajęty?

– Mówi pan serio?

– Przecież powiedziałem panu, że to ważne. – Dickstein pokazał telefon na biurku. – Proszę zadzwonić do żony.

– Jest w kancelarii.

Dickstein otworzył drzwi.

– Pani Cohen?

– Słucham.

– Proszę do nas, z łaski swojej.

Weszła spiesznie z zatroskaną twarzą.

– O co chodzi, Josefie? – zapytała męża.

– Ten człowiek chce, bym pojechał z nim do Jerozolimy.

– Kiedy?

– Teraz.

– To znaczy w tym tygodniu?

– To znaczy dziś przed południem, pani Cohen – powiedział Dickstein. – Muszę uprzedzić, że jest to sprawa ściśle tajna. Poprosiłem męża pani, by wyświadczył przysługę rządowi Izraela. Zrozumiałe, że chce się upewnić, iż o przysługę tę istotnie prosi rząd, nie zaś jakiś przestępca. Jedziemy zatem, by się przekonał.

54
{"b":"93938","o":1}