Do jej oczu napłynęły łzy, wiedział, że nie jest to oznaka smutku, lecz najwyższej rozkoszy. Znów patrzyli sobie w oczy i tym razem zamiast prawdy ujrzeli dziką namiętność, która zalewała ich jak rzeka, jak powódź. Potem ukląkł u jej stóp niczym suplikant. Najpierw przywarł twarzą do ud, czując przez materiał żar jej ciała. Później oburącz sięgnął pod spódnicę, odnalazł gumkę rajstop i zsunął je powoli, przytrzymując czubki pantofli, aby mogła je zdjąć. Podniósł się z klęczek. Wciąż stali w tym samym miejscu, w którym pocałował ją zaraz po wejściu. I na stojąco zaczęli się kochać. Obserwował jej twarz: oczy patrzyły spokojnie spod półprzymkniętych powiek. Chciał to robić powoli i długo, jego ciało okazało się jednak niecierpliwe.
Wchodził w nią coraz mocniej i szybciej. Poczuł, że traci równowagę, otoczył więc Suzę ramionami, dźwignął o cal z podłogi i nie wychodząc z niej postąpił dwa kroki do przodu, aż dotknęła plecami ściany. Nagłym szarpnięciem wyciągnęła mu koszulę zza paska i wbiła palce w twarde mięśnie pleców. Splótł dłonie pod jej pośladkami i uniósł Suzę w powietrzu, ona zaś otoczyła nogami jego biodra i skrzyżowała mu stopy na plecach, dzięki czemu, co wydawało się niewiarygodne, zdołał w nią wejść jeszcze głębiej. Czuł się jak nakręcany mechanizm zegarowy i wszystko, co robiła Suza – nawet wyraz jej twarzy – naciągało sprężynę jeszcze mocniej. Widział ją przez mgiełkę żądzy. W jej oczach pojawiło się coś na kształt paniki, zwierzęcego lęku, i to dopełniło miary. Poczuł, że bliski jest spełnienia, że ta cudowna chwila zaraz nastąpi; chciał podzielić się tym z Suzą, więc wyszeptał: – Suza, już. – Ja też – odparła i wbiła mu paznokcie głęboko w plecy, po czym przejechała nimi gwałtownie w dół; miał wrażenie, jakby przez jego ciało przebiegł prąd i zaraz nastąpiła gwałtowna eksplozja. Eksplodowała też Suza – zobaczył, że otwiera usta, szeroko, coraz szerzej, wciąga w nie powietrze, a kiedy wspólnym spazmem rozkoszy sięgnął szczytu – wydała z siebie krzyk.
***
– My śledzimy Izraelczyków, a Izraelczycy śledzą Dicksteina; wystarczy więc, że Dickstein zacznie śledzić nas, a będziemy mogli kręcić się w kółko przez cały dzień – powiedział Rostow. Szedł korytarzem hotelowym, mając u bogu Tyrina, który przebierał szybko pulchnymi nóżkami, żeby nie zostać w tyle.
– Zastanawiałem się, jaka konkretnie myśl wam przyświecała, kiedyście kazali zaniechać śledzenia Dicksteina? – zapytał Tyrin.
– To przecież oczywiste – stwierdził z irytacją Rostow; zaraz jednak przypomniał sobie, że lojalność Tyrina jest czymś bardzo cennym i postanowił wyjaśnić sprawę. – W ciągu ostatnich kilku tygodni Dickstein był pod intensywną obserwacją. Za każdym razem dostrzegał naszą obecność i za każdym razem nas gubił. Otóż, zainteresowanie facetem, który siedzi w branży tak długo jak Dickstein, jest nieuniknione. W sytuacji jednak, kiedy taki facet wykonuje konkretne zadanie, może się zdarzyć, że przekaże robotę komuś innemu, jeśli wyczuje, że jest śledzony, a my nie będziemy wiedzieli komu. Zbyt często informacja uzyskana metodą śledzenia przeciwnika traci wagę, gdy przeciwnik połapie się, że jest śledzony, i wyciągnie stąd wniosek, że zdobyliśmy daną informację. A w ten sposób – to znaczy rezygnując ze śledzenia, jak dzisiaj – wiemy, gdzie jest, choć on nie wie, że o tym wiemy.
– Rozumiem – odparł Tyrin.
– Wyczai tych Izraelczyków błyskawicznie – dodał Rostow.
– Musi być teraz superczujny.
– Jak sądzicie, dlaczego śledzą jednego ze swoich?
– Naprawdę nie rozumiem – zastanawiał się głośno Rostow. – Jestem pewien, że dziś rano Dickstein spotkał się z Borgiem… co wyjaśniałoby, dlaczego Borg zgubił ogona dzięki temu numerowi z taksówkami. Możliwe, że Borg zdjął Dicksteina z roboty i teraz po prostu sprawdza, czy Dickstein naprawdę się wycofał i nie próbuje jej ciągnąć dalej. – Zniechęcony pokręcił głową. – To mnie jednak nie przekonuje. Istnieje jeszcze taka możliwość, że Borg stracił do Dicksteina zaufanie, ale to również uważam za mało prawdopodobne. Teraz ostrożnie.
Byli przy drzwiach pokoju Dicksteina. Tyrin wyjął małą, silną latarkę i oświetlił framugę drzwi.
– Żadnych sztuczek – powiedział.
Rostow skinął głową i czekał. To była domena Tyrina. Pucołowaty niski agent był, zdaniem Rostowa, najlepszym specjalistą z wydziału technicznego KGB. Patrzył, jak Tyrin wyjmuje z kieszeni wytrych, jeden z ogromnej kolekcji, jaką dysponował. Wypróbowawszy kilka sztuk na drzwiach własnego pokoju, Tyrin ustalił, jaki typ pasuje do zamków zainstalowanych w hotelu “Jacobean”. Powoli otworzył drzwi Dicksteina i nie wchodząc zajrzał do środka.
– Nie ma pułapek – oznajmił po chwili.
Wszedł do pokoju, a Rostow za nim, zamykając za sobą drzwi. Ta część gry nie sprawiała Rostowowi najmniejszej przyjemności. Lubił obserwować, spekulować, planować: włamania nie były w jego stylu. Czuł się narażony na niebezpieczeństwo i bezradny. Gdyby pojawiła się w tej chwili pokojówka, kierownik hotelu albo nawet sam Dickstein, któremu jakimś cudem udałoby się ominąć agenta postawionego w hallu na świecy… byłoby to tak żenujące, tak poniżające.
– Załatwmy to szybko – polecił.
Ujrzeli typowe wnętrze hotelowego numeru: drzwi otwierały się na maleńki korytarz z łazienką po jednej stronie i szafą po drugiej. Dalej był kwadratowy pokój: pod jedną ścianą stało pojedyncze łóżko, pod drugą – telewizor. W ścianie szczytowej, naprzeciwko drzwi, znajdowało się duże okno.
Kiedy Tyrin zajął się rozkręcaniem słuchawki telefonu, Rostow, stojąc w nogach łóżka, rozglądał się dokoła i próbował wyrobić sobie zdanie o człowieku, który tu mieszka. Nie bardzo miał się na czym oprzeć. Pokój wysprzątano, łóżko zaścielono. Na nocnym stoliku leżała książka na temat problemów szachowych i popołudniowa gazeta. Ani śladu tytoniu czy alkoholu. Kosz na śmieci ział pustką. Stojąca na stelażu mała plastikowa walizka zawierała czystą bieliznę i jedną czystą koszulę.
– Facet podróżuje z jedną koszulą na zmianę! – mruknął Rostow. Szuflady szafy były puste. Rostow zajrzał do łazienki. Znalazł szczoteczkę do zębów, elektryczną maszynkę do golenia z wymiennymi wtyczkami do różnych kontaktów i jedyny akcent indywidualny – pudełeczko tabletek na niestrawność.
Wrócił do pokoju, gdzie Tyrin składał aparat telefoniczny.
– Zrobione.
– Daj jedną za oparcie łóżka – polecił Rostow.
Tyrin przyklejał pluskwę do ściany, kiedy zadzwonił telefon. Gdyby pojawił się Dickstein, agent w hallu miał wykręcić numer jego pokoju i po dwóch sygnałach odłożyć słuchawkę.
Telefon odezwał się po raz drugi. Rostow i Tyrin wyczekiwali w milczeniu. Zadzwonił ponownie. Rozluźnili się. Po siódmym sygnale zamilkł.
– Szkoda, że nie ma samochodu, w którym moglibyśmy założyć podsłuch – odezwał się Rostow.
– Mam guzik od koszuli.
– Co?
– Pluskwa, która wygląda jak guzik od koszuli.
– Nie wiedziałem, że istnieją takie rzeczy.
– To najnowszy bajer.
– Masz igłę? Nici?
– Oczywiście.
– No to do roboty.
Tyrin podszedł do walizki Dicksteina i nie wyjmując koszuli oderwał drugi guzik od góry, a potem starannie usunął strzępki nitki. Kilkoma zręcznymi ruchami przyszył nowy guzik. Tłuste łapska okazały zdumiewająco zręczne.
Rostow przypatrywał się temu, choć myślami błądził gdzie indziej. Rozpaczliwie pragnął uczynić coś więcej, aby zyskać pewność, że wiedział, co zrobi i powie Dickstein. Może się zdarzyć, że Izraelczyk znajdzie pluskwy w telefonie i za łóżkiem, albo ani razu nie włoży koszuli. Rostow lubił działać na pewniaka, Dickstein zaś wydawał się śliski jak piskorz, co doprowadzało go do szału – na tego gościa po prostu nie było haka. Żywił nieśmiałą nadzieję, że znajdzie w pokoju zdjęcie kogoś, kogo Dickstein kocha.
– No. – Tyrin zademonstrował mu swoje dzieło. Biała nylonowa koszula miała najpospolitsze w świecie guziki i nowy byt dokładnie taki sam, jak pozostałe.
– Doskonale – pochwalił Rostow. – Zamknij walizkę.
Tyrin wykonał polecenie.
– Coś jeszcze?
– Rozejrzyjmy się jeszcze raz. Trudno mi uwierzyć, że Dickstein wyszedł, nie podejmując żadnych środków ostrożności.
Ponownie przeszukali pokój, działali szybko, w milczeniu, opanowanymi do perfekcji, oszczędnymi ruchami, które nie zdradzały niecierpliwości, jaką obaj czuli. Istniały całe tuziny instalowania pułapek. Do najprostszych należał włos, lekko wetknięty w szczelinę drzwi, mógł to być też skrawek papieru, dociśnięty szufladą komody, który wypadł przy wysunięciu szuflady, kostka cukru pod wykładziną rozgniatana bezgłośnie stąpnięciem intruza czy też drobna moneta pod wyściółką walizki, przemieszczająca się, gdy ktoś otwierał wieko…
Niczego nie znaleźli.
– Wszyscy Izraelczycy to paranoicy. Dlaczego ten miałby być inny? – dziwił się Rostow.
– Może go zdjęto.
Rostow chrząknął.
– No bo jak inaczej wytłumaczyć tę nagłą nieostrożność?
– Mógł się zakochać – zasugerował Tyrin.
– Jasne – powiedział Rostow wybuchając śmiechem. – A Watykan ogłosił batiuszkę Stalina świętym. Zabierajmy się stąd.
Tyrin wyszedł za Rostowem i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
***
A zatem kobieta. Pierre Borg był zaszokowany, zdumiony, zbity z tropu, zaintrygowany i głęboko zaniepokojony. Dickstein nigdy nie interesował się kobietami.
Borg siedział pod parasolem na ławce w parku. W ambasadzie, gdzie nieustannie dzwoniły telefony i ludzie zasypywali go pytaniami, nie mógł zebrać myśli, przyszedł więc tu, mimo złej pogody. Deszcz falami przechodził przez opustoszały park i od czasu do czasu celna kropla spadała na czubek cygara Borga, który musiał je w takich razach zapalać na nowo.
O niebezpiecznej sile Dicksteina stanowiło jego nieustanne napięcie. Rozluźnienie było ostatnią rzeczą, jaką Borg życzyłby sobie u niego.
Wywiadowcy doszli śladem Dicksteina do małej czynszówki w Chelsea, gdzie Nat spotkał się z kobietą.