Литмир - Электронная Библиотека

Rozpoznałam mężczyznę, który udzielał wyjaśnień. Był to John Petrucci, niegdyś kierownik mojego ojca w czasach, kiedy ten pracował jeszcze na poczcie. Teraz Petrucci przewodził brygadzie strażackiej. Ważna persona.

– Podpalenie – odparł Petrucci. – Ogień wybuchł tylko w jednym miejscu. Ktoś nasączył trumny benzyną i podpalił. Ślady są wyraźne.

– Macie może jakichś podejrzanych? – zapytał Morelli.

Popatrzyli na niego jak na wariata.

Morelli uśmiechnął się.

– Tak tylko zapytałem. Mogę się rozejrzeć?

– Proszę bardzo. My już skończyliśmy. Wygląda na to, że faceci z ubezpieczeń już chyba też. Właściwie nie ma żadnych poważnych szkód. Tu wszystko jest z betonu. Ktoś się jeszcze zjawi, żeby zabezpieczyć to miejsce.

Weszłam z Morellim na rampę przeładunkową. Wyjęłam z torebki latarkę i poświeciłam w stronę zwęglonej sterty drewna, na środku hali. Tylko z bliska widać było, że to trumny. Prostota, wręcz ubóstwo formy. Wszystko sczerniałe od ognia. Sięgnęłam ręką, chcąc dotknąć trumny, ale rozpadła się z chrzęstem.

– Jeśli ktoś chciałby się pobawić, to mógłby dokładnie określić, ile było tych trumien. Wystarczy zebrać okucia. Potem można by je zanieść do Spira, żeby zidentyfikował swoją zgubę.

– Jak myślisz, ile było tych trumien?

– No, trochę tego było.

– To mi wystarczy – Z leżących na podłodze okuć wybrałam jedno i zawinąwszy je w chusteczkę higieniczną, włożyłam do kieszeni kurtki.

– Po co ktoś miałby kraść trumny i je potem podpalać?

– Zemsta? Zabawa? Może początkowo kradzież wydawała się dobrym pomysłem, ale ten, kto je sobie przywłaszczył, nie mógł się ich widocznie pozbyć.

– Spiro nie będzie tym zachwycony.

– No tak – rzekł Morelli. – To ci powinno poprawić humor, nie?

– Potrzebowałam tych pieniędzy.

– Na co miałaś zamiar je wydać?

– Chciałam spłacić raty za jeepa.

– Maleńka, przecież nie masz już jeepa.

Okucie od trumny ciążyło mi w kieszeni. Nie dosłownie, ale w sensie metaforycznym. Byłam przerażona. Nie chciałam przecież błagać Spira na kolanach, żeby mi zapłacił. Kiedy wpadam w panikę, staram się wówczas grać na zwłokę.

– Tak sobie myślę, że może wpadnę do domu na jakiś obiad – powiedziałam do Morellego. – Potem pewnie pojadę do Stivy. Zabiorę ze sobą babcię. W sali, gdzie leżał George Mayer, znowu dzisiaj kogoś wystawiają, a babcia bardzo lubi chodzić na te popołudniowe ceremonie.

– Nieźle to sobie obmyśliłaś – odparł Morelli. – A czy jestem też zaproszony na obiad?

– Nie. Jadłeś już budyń. Gdybym przyprowadziła cię na obiad, moja rodzinka już by cię nie wypuściła ze swoich szponów. Dwa posiłki w domu dziewczyny to prawie oświadczyny.

Po drodze do rodziców zajechałam na stację benzynową. Z ulgą stwierdziłam, że Morellego nigdzie nie widać w pobliżu. Może nie będzie tak źle, pomyślałam. Pewnie nie dostanę nagrody za odnalezienie trumien, ale przynajmniej nie będę musiała się już spotykać ze Spirem. Skręciłam w aleję Hamiltona i minęłam stację Delia.

Kiedy przed domem rodziców ujrzałam brązowego fairlane’a Morellego, omal nie dostałam palpitacji serca. Spróbowałam ustawić się tuż za nim, ale źle obliczyłam odległość i roztrzaskałam mu prawe tylne światło.

Morelli wysiadł z samochodu, by ocenić straty.

– Zrobiłaś to celowo – stwierdził.

– Wcale nie! To przez tego grzmota. Nie wiadomo, gdzie ma koniec. – Spojrzałam na Joego z ukosa. – A ty co tu robisz? Przecież mówiłam, że nie masz co liczyć na obiad.

Ochraniam cię. Zaczekam w samochodzie.

– No i dobrze.

– Okay – zawtórował Morelli.

– Stephanie – zawołała matka od drzwi. – Dlaczego stoisz na ulicy ze swoim chłopakiem?

– Widzisz! – zawołałam triumfalnie. – A nie mówiłam? Już cię uznali za mojego chłopaka.

– No to masz szczęście.

Matka machała już do nas.

– Wchodźcie. Co za miła niespodzianka. Dobrze, że ugotowałam trochę więcej zupy. A ojciec właśnie przywiózł chlebek prosto z pieca.

– Lubię zupę – rzucił jak gdyby nigdy nic Morelli. 124 125

– Nie. Nie będzie żadnej zupy – zaprotestowałam.

W drzwiach pojawiła się też babcia Mazurowa.

– Co ty tu z nim robisz? – zdziwiła się. – Przecież mówiłaś, że nie jest w twoim typie.

– Przyjechał za mną aż do domu.

– Gdybym wiedziała, to bym się trochę umalowała.

– On nie wchodzi na obiad.

– Ależ oczywiście, że wchodzi – powiedziała matka. – Mamy cały gar zupy. Co by sobie ludzie pomyśleli, gdyby nie wszedł?

– No właśnie – rzeki do mnie Morelli. – Co by sobie ludzie pomyśleli?

Ojciec siedział w kuchni i podłączał do kranu nową zmywarkę. Z ulgą spojrzał na stojącego w progu Morellego. Wolałby pewnie, abym przyprowadziła kogoś, z kogo byłby większy pożytek – rzeźnika czy mechanika samochodowego, ale szybko doszedł do wniosku, że policjant to i tak o niebo lepiej niż przedsiębiorca pogrzebowy.

– Siadajcie do stołu – zapraszała matka. – Zjedzcie sobie chlebka z serem. Jest też wędlina. Od Giovichinniego. On ma najsmaczniejszą wędlinę.

Kiedy powoli kończyliśmy zupę i zabierali się do wędlin, wyciągnęłam z torby zdjęcie trumny. Fotografia nie była zbyt wyraźna, ale metalowe okucia bardzo przypominały te, które znaleźliśmy w pogorzelisku.

– A to co? – zaciekawiła się babcia Mazurowa. – Wygląda jak zdjęcie trumny. – Przyjrzała się bliżej. – Chyba nie zamierzacie kupić czegoś takiego dla mnie? Chcę trumnę z girlandkami. Nie chcę tego wojskowego pudła.

Morelli podniósł głowę.

– Wojskowego mówi pani?

– Takie brzydkie trumny mają tylko w wojsku. W telewizji mówili, że po Pustynnej Burzy zostało im sporo tego towaru. Za mało widoczne zginęło amerykańskich chłopców i teraz panowie wojskowi muszą coś z tym zrobić, więc organizują wyprzedaże. Mają po prostu… nadwyżkę.

Spojrzeliśmy z Morellim po sobie. Oho.

Morelli położył serwetkę na stole i odsunął krzesło.

– Przepraszam, ale muszę zatelefonować – zwrócił się do mojej matki. – Czy mogę skorzystać z państwa telefonu?

Założenie, że Kenny przeszmuglował broń i amunicję w trumnach wydawało się trochę naciągane, ale zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. No i to by wyjaśniało niepokój Spira o te trumny.

– Jak poszło? – zapytałam Morellego kiedy wrócił do stołu.

– Marie właśnie to sprawdza.

Babcia Mazurowa zamarła z łyżką zupy w połowie drogi do ust.

– Czy to jakaś policyjna afera? Nad czym pracujecie?

– Próbuję się tylko zapisać do dentysty – pospieszył z wyjaśnieniem Morelli. – Plomba mi właśnie wypadła.

– Trzeba sobie sprawić takie zęby jak ja – powiedziała babcia. – Mogę je wysłać dentyście pocztą.

Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy zabrać babcię ze sobą do Stivy. Z obrzydliwym grabarzem jakoś by sobie dała radę, ale nie chciałam, aby miała do czynienia z grabarzem niebezpiecznym.

Zjadłam zupę i chleb z wędliną i sięgnęłam do miski po ciasteczka. Zerknęłam przy tym na szczupłe ciało Morellego. Zjadł dwa talerze zupy, pół bochenka chleba z masłem i siedem ciasteczek. Dokładnie liczyłam.

Zauważył, że się na niego gapię i w milczeniu uniósł brwi.

– Pewnie zawzięcie ćwiczysz – stwierdziłam raczej, niż zapytałam.

– Biegam, kiedy mogę. Czasami wpadam na siłownię. – Wyszczerzył zęby. – W naszej rodzinie wszyscy mężczyźni mają dobrą przemianę materii.

Życie jest zdecydowanie niesprawiedliwe.

Zabrzęczał pager i Morelli wyszedł do kuchni, żeby zatelefonować. Kiedy wrócił, miał minę jak kot, który dopiero co zeżarł kanarka.

– To dentysta – wyjaśnił. – Ma dla mnie dobre wieści.

Zebrałam talerze i odniosłam je do kuchni.

– Muszę już lecieć – oznajmiłam matce. – Mam jeszcze trochę pracy.

Praca – żachnęła się matka. – Phi! Też mi praca.

– Było mi niezmiernie miło – podziękował Morelli. – A zupa była po prostu przepyszna.

– Powinieneś znów nas kiedyś odwiedzić – powiedziała matka. – Jutro będzie pieczeń. Stephanie, może wpadniecie jutro na pieczeń?

– Nie.

– To nieuprzejme z twojej strony – skarciła mnie matka. – Jak ty traktujesz swojego chłopaka?

To, że zaakceptowała nawet Morellego w roli mojego chłopaka, dowodziło jak desperacko pragnęła wydać mnie za mąż albo przynajmniej trochę rozruszać.

– On nie jest moim chłopakiem – sprostowałam.

Matka dała mi torbę ciastek.

– Jutro robię bezy. Dawno już nie robiłam beżów. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, stanęłam i popatrzyłam Morellemu prosto w oczy.

– Żeby nie było niejasności: nie przychodzisz jutro na kolację.

– Oczywiście – odparł Morelli.

– A co z tym telefonem?

– W Braddock było od cholery pustych trumien. Pół roku temu zorganizowali wyprzedaż. Dwa miesiące przed wyjściem Kenny’ego z wojska. Dom pogrzebowy Stivy kupił dwadzieścia cztery trumienki. Leżały w tej samej okolicy, gdzie zaginiona broń, ale to ogromny obszar. Kilka magazynów i ponad pół hektara odkrytego pola, a wszystko za ogrodzeniem.

– Ogrodzenie nie stanowiło dla Kenny’ego problemu, bo on tam przecież pracował.

– No tak. A kiedy przyjęto oferty kupna, trumny odłożono dla konkretnych nabywców. Kenny wiedział zatem, które trumny pojadą do Spira. – Morelli uśmiechnął się. – Wujek Vito by się ucieszył.

– A co, sam też kradł trumny?

– Raczej je wypełniał. Kradł tylko dorywczo.

– A więc myślisz, że to możliwe, by Kenny przemycił tę broń w trumnach?

– Wygląda to dość dziwnie i dramatycznie, ale chyba tak, myślę, że to zupełnie możliwe.

– No dobrze, w takim razie Spiro, Kenny i zapewne Moogey ukradli ten towar z Braddock i złożyli go w boksie „R i J”. Ale nagle wszystko znika. Ktoś grał na dwie strony i wiadomo, że to nie był Spiro, bo to on mnie wynajął do szukania trumien.

– Kenny też raczej odpada – stwierdził Morelli. – Kiedy mówił, że Spiro ma coś, co należy do niego, miał chyba na myśli skradzioną broń.

– A zatem, kto nam zostaje? Moogey?

– Nieboszczycy nie umawiają się na nocne spotkania z braćmi Long.

32
{"b":"93893","o":1}