Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 8

Przez tylne drzwi domu pogrzebowego wchodziło się do krótkiego korytarza, który łączył się z głównym holem. Z holu można też było wejść do piwnicy, kuchni i gabinetu Cona. Między gabinetem Cona a drzwiami do piwnicy znajdował się mały westybul i podwójne szklane drzwi, które wychodziły na żwirowy podjazd, wiodący aż do stojących na tyłach garaży. To właśnie przez te drzwi zmarli wyruszali w swą ostatnią drogę.

Dwa lata temu Con wynajął dekoratora, by nieco odświeżyć wnętrza. Dekorator zaprojektował wystrój w kolorze fiołkoworóżowym i białym, a ściany przyozdobił sielankowymi widoczkami. Podłogi wyściełano grubymi wykładzinami. Nic nie skrzypiało. Cały dom starano się urządzić tak, by akustyczność ograniczyć w nim do minimum i dlatego Kenny mógł wśliznąć się nie usłyszany przez nikogo.

W korytarzu wpadłam na Spira.

– Muszę się czegoś więcej dowiedzieć o Kennym – powiedziałam na wstępie. – Jak myślisz, gdzie mógł się zadekować? Kto mu pomaga? Do kogo mógłby się zwrócić?

– Morelli i Mancuso zawsze wracają na łono rodziny. U nich, jak ktoś umiera, to tak, jakby umarła cała rodzina. Przychodzą tutaj w tych swoich okropnych czarnych sukniach i płaszczach i wylewają potoki łez. Moim zdaniem Kenny ukrywa się na strychu u któregoś z Mancusów.

Nie byłam tego taka pewna. Wydawało mi się, że Joe już by coś o tym wiedział. Rodziny Mancusów i Morellich nie słynęły ze zbytniej dyskrecji.

–  A jeśli go nie ma na strychu u Mancusa?

Spiro wzruszył ramionami.

– Często też jeździł do Atlantic City.

– Czy widuje się jeszcze z jakimiś innymi dziewczynami poza Julią Cenettą?

– A chciałoby ci się wertować książkę telefoniczną?

– O, to jest ich aż tyle?

Wyszłam przez boczne drzwi i czekałam niecierpliwie, aż właściciel z warsztatu „U Ala” opuści podnośnik, na którym stał mój buick. Al wyprostował się, wytarł ręce w spodnie kombinezonu i dopiero wtedy podał mi rachunek.

– Kiedy ostatnio zmieniałem ci koło, jeździłaś chyba jeepem?

– Ukradli mi go.

– A nie przyszło ci nigdy do głowy, żeby korzystać z publicznej komunikacji?

– Powiedz lepiej co z tym śrubokrętem?

– Włożyłem ci go do bagażnika. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać.

Salon piękności „U Clary” znajdował się w odległości trzech przecznic od alei Hamiltona, obok cukierni z pączkami. Znalazłam miejsce do zaparkowania buicka, zacisnęłam zęby, wstrzymałam oddech i wjechałam tyłem wciskając pedał gazu do końca. Lepiej mieć to już za sobą. Pewna, że mi się udało, nagle usłyszałam brzęk tłuczonego szkła.

Wyszłam z buicka, by oszacować zniszczenia. Mojemu wielorybowi nic się nie stało. Drugi samochód miał niestety stłuczone przednie światło. Zostawiłam mu za wycieraczką informację z numerem mojej polisy ubezpieczeniowej i weszłam do salonu Clary.

Bary, domy pogrzebowe, piekarnie i salony piękności tworzą oś koła, które napędza całe Miasteczko. Salony piękności odgrywają tu szczególną rolę, gdyż Miasteczko to dzielnica równych szans, gdzie czas zatrzymał się na późnych latach pięćdziesiątych. Polega to mniej więcej na tym, że dziewczęta z Miasteczka już od wczesnego dzieciństwa mają fioła na punkcie swoich włosów. Do diabła tam z koedukacyjnymi meczami futbolowymi. Małe dziewczynki z Miasteczka wolą rozczesywać włosy Barbie. Tu wciąż jeszcze Barbie wyznacza kanon urody. Długie, ponętne czarne rzęsy, intensywnie niebieski tusz do powiek, spiczaste wystające piersi i burza platynowych włosów, które wyglądają jak sztuczne. Barbie uczy nas nawet, jak się ubierać. Obcisłe błyszczące sukienki, króciutkie spodenki, od czasu do czasu szal ze strusich piór, no i oczywiście szpilki. Rzecz jasna Barbie ma jeszcze wiele innych wcieleń do zaoferowania, ale małe dziewczynki z Miasteczka nie dadzą się uwieść Barbie w wersji yuppie. Nie pociągają ich śliczne dresy i eleganckie garsonki. Bo małe kobietki z Miasteczka pragną nade wszystko blichtru.

Według mnie, my mieszkańcy Trenton jesteśmy tak bardzo zapóźnieni w stosunku do reszty kraju, że właściwie stanowimy już forpocztę nowej mody. Nigdy nie musieliśmy przeżywać bałaganu związanego ze zmianą życiowych ról. W Miasteczku człowiek jest tym, czym chce być. Mężczyźni nigdy nie występowali tu przeciw kobietom. Tutaj zawsze silniejsi stawali w opozycji do słabszych.

Kiedy byłam małą dziewczynką, poszłam do Clary, aby mi obcięła warkocze. Ona układała mi włosy zarówno do pierwszej komunii, jak i na uroczystość zakończenia liceum. Teraz czeszę się w centrum handlowym u Alexandra, ale i tak czasami wpadam do Clary na manicure.

Salon piękności mieści się w przerobionym do tego celu budynku, w którym wyburzono wszystkie ściany, aby uzyskać jedną wielką salę z łazienką w rogu. Przy wejściu ustawiono kilka chromowanych krzeseł obitych skórą. Można na nich wygodnie czekać na swoją kolejkę i przeglądać czasopisma z pozaginanymi rogami lub też rzucić okiem na foldery z fryzurami, jakich nikt nie potrafi tu wyczarować. Za poczekalnią ustawiono miski do mycia głów, a naprzeciw nich stoją rzędem fotele fryzjerskie. Tuż przy łazience znajduje się małe stanowisko do manicure. Na ścianach wiszą plakaty z co bardziej egzotycznymi fryzurami, które odbijają się w kilku lustrach.

Kiedy weszłam do sali, wszystkie głowy obróciły się w moją stronę.

Pod trzecią suszarką od końca siedziała moja odwieczna rywalka, Joyce Barnhardt. Kiedy byłam w drugiej klasie, Joyce Barnhardt wylała na moje krzesełko wodę z papierowego kubka i potem rozpowiadała wszystkim, że zlałam się w majtki. Dwadzieścia lat później przyłapałam ją in flagranti z moim byłym mężem. Ujeżdżała go na stole w naszej jadalni niczym kowboj.

– Witaj, Joyce – odezwałam się. – Kopę lat.

– Stephanie. Jak ci leci?

– Nie narzekam.

– Słyszałam, że już nie sprzedajesz majtek.

– Nigdy nie sprzedawałam majtek. – Co za suka. – Byłam zaopatrzeniowcem w dziale bielizny w E.E. Martin, ale straciłam pracę, kiedy firma połączyła się z Baldicott.

– Zawsze miałaś jakieś problemy z majtkami. Pamiętasz, jak się zmoczyłaś w drugiej klasie?

Gdybym właśnie w tej chwili mierzyła sobie ciśnienie, natychmiast eksplodowałby każdy przyrząd pomiarowy. Odchyliłam suszarkę i zbliżyłam twarz do jej twarzy, tak że prawie dotykałyśmy się nosami.

– Wiesz, czym się teraz trudnię, Joyce? Jestem łowcą nagród i mam przy sobie broń, więc lepiej mnie nie wkurzaj.

– Phi, dzisiaj w New Jersey każdy nosi broń – powiedziała Joyce. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej dziewięciomilimetrową berettę.

Znalazłam się w kropce, bo przede wszystkim nie miałam przy sobie pistoletu, a poza tym mój był znacznie mniejszy niż „kopyto” Joyce.

Obok Joyce siedziała Bertie Greenstein.

– Mnie się podobają czterdziestki piątki – oznajmiła Bertie i wyciągnęła z torebki wersję colta amerykańskich służb publicznych.

– Za duży odrzut – stwierdziła Betty Kuchta z drugiego końca sali. – Poza tym zajmuje za dużo miejsca w torebce. Lepsza jest trzydziestka ósemka. Taka jaką mam teraz. Mówię wam, nie ma to jak trzydziestka ósemka.

– Ja też mam trzydziestką ósemką – wyznała Clara. – Kiedyś nosiłam czterdziestką piątką, ale od tego dźwigania dostałam zapalenia stawu i lekarz kazał mi się przerzucić na coś lżejszego. Mam też pieprz w aerozolu.

Okazało się, że w pieprz zaopatrzone były wszystkie kobiety z wyjątkiem pani Rizzoli, która właśnie robiła sobie trwałą.

– Mam też coś takiego – pochwaliła się Betty Kuchta, wymachując w powietrzu pistoletem elektrycznym.

– To dobre dla dzieci – zgasiła ją Joyce.

Nikt nie był w stanie jej przelicytować.

– Co dzisiaj robimy? – zapytała mnie Clara. – Manicure? Właśnie dostałam nowy lakier. Słodkie Mango.

Popatrzyłam na buteleczką Słodkiego Mango. Właściwie nie miałam zamiaru robić sobie dziś manicure, ale ten lakier wydał mi się pokusą nie do odparcia.

– Niech będzie Słodkie Mango – odparłam. Powiesiłam kurtką i torebką na oparciu krzesła. Usiadłam przy stoliku do manicure i włożyłam palce do miski z wodą.

– Kogo teraz ścigasz? – zainteresowała się pani Rizzoli. – Słyszałam, że Kenny’ego Mancuso.

– A może widziała go pani?

– Ja nie – odparła pani Rizzoli – Ale słyszałam, że Kathryn Freeman widziała, jak o drugiej w nocy wychodził od dziewczyny Zarembów.

– To nie był Kenny Mancuso – powiedziała Clara. – To był Mooch Morelli. Słyszałam to od samej Kathryn. Mieszka po drugiej stronie ulicy i właśnie wyprowadzała psa na spacer. Miał rozwolnienie, bo najadł się kości z kurczaka. Mówiłam jej, żeby nie dawała psu kości z kurczaka, ale ona zawsze wie lepiej.

– Mooch Morelli! – wykrzyknęła pani Rizzoli. – Coś takiego! Czyjego żona o tym wie?

Joyce wystawiła głową spod suszarki.

– Słyszałam, że wszczęła sprawę rozwodową.

Wszystkie panie jak na komendę schowały głowy pod suszarki i zatopiły się w uważnej lekturze czasopism. Rozmowa schodziła na niebezpieczny temat dotyczący Joyce i mnie. Było tajemnicą poliszynela, kogo i z kim przyłapano na moim stole. Żadna z pań nie miała ochoty stać się świadkiem strzelaniny w wałkach na głowie.

– A ty, Claro? – zapytałam manicurzystkę, kiedy mój paznokieć przybrał kształt doskonałego owalu. – Nie widziałaś przypadkiem Kenny’ego?

– Oj, nie, i to od bardzo dawna – pokręciła głową.

– Słyszałam, że ktoś go widział dzisiaj rano, jak zakradał się do domu pogrzebowego Stivy.

Clara przestała piłować i podniosła głową.

– Jasny gwint. Byłam tam przecież dziś rano.

– Słyszałaś może coś szczególnego lub widziałaś?

– Nie. To się musiało stać już po moim wyjściu. Ale ta wizyta by mnie nie dziwiła. Kenny i Spiro bardzo się przyjaźnili.

Betty Kuchta wyjrzała spod suszarki.

– On miał tu zawsze nie po kolei. – Pokazała palcem na głowę. – Chodził z moją Gail do drugiej klasy. Nauczyciele bali się odwrócić do niego plecami.

Pani Rizzoli pokiwała potakująco głową.

– Kenny to złe nasienie. Za gorąca krew. Tak jak jego wujek Guido Pazzo.

27
{"b":"93893","o":1}