Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 9

Zwlokłam się z łóżka, rozsunęłam zasłony i spojrzałam na parking.

Rzeczywiście – obok buicka wujka Sandora stał brązowy fairlane Morellego. Na tylnym siedzeniu samochodu wciąż leżał zderzak, a na drzwiach ktoś wymalował sprayem napis „ŚWINIA”. Otworzyłam okno w sypialni i wystawiłam głowę.

– Idź sobie.

– Za kwadrans mam zebranie służbowe – odkrzyknął Morelli. – Nie powinno mi to zająć więcej niż godzinę. Potem przez resztę dnia będę wolny. Zaczekaj na mnie i nie idź sama do Stivy.

– Nie ma sprawy.

Kiedy Morelli wrócił z zebrania, było już wpół do dziewiątej i zaczynałam się niecierpliwić. Wypatrywałam go w oknie, a kiedy się wreszcie pojawił na parkingu, wypadłam z domu jak strzała, porywając po drodze torebkę ze stołu. Na wypadek, gdyby trzeba było kogoś kopnąć, założyłam na nogi martensy, a za pasek wsadziłam spray z pieprzem. Naładowałam też i włożyłam do kieszeni pistolet elektryczny.

– Spieszysz się dokądś? – zapytał Morelli.

– Denerwuję się trochę przez ten palec Mayera. Poczuję się o wiele lepiej, kiedy George go wreszcie odzyska.

– Gdybyś chciała ze mną pogadać, to po prostu zadzwoń – powiedział Morelli. – Masz mój numer samochodowy?

– Wykuty na blachę.

– A pager?

– Też.

Uruchomiłam buicka i wyjechałam z parkingu. Widziałam, że Morelli trzyma się w pewnej odległości za mną. Mniej więcej o pół przecznicy przed domem pogrzebowym Stivy zauważyłam błysk motocyklowego „koguta”. Doskonale. Pogrzeb. Zjechałam na krawężnik i obserwowałam przesuwający się konwój. Za motocyklistą jechał karawan z kwiatami i limuzyna z najbliższą rodziną zmarłego. Zerknęłam w okno limuzyny i rozpoznałam panią Mayerową.

Popatrzyłam w lusterko wsteczne i ujrzałam, że Morelli zaparkował tuż za mną i kręci głową, jakby starał się mi powiedzieć: „nawet o tym nie myśl”.

Wykręciłam szybko jego numer.

– Chowają George’a bez palca!

– Uwierz mi, George’owi ten palec nie jest już do niczego potrzebny. Możesz mi go oddać. Wykorzystam go jako dowód.

– Dowód czego?

– Okaleczania zwłok.

– Nie wierzę ci. Pewnie wyrzucisz go do kosza.

– Właściwie miałem zamiar zamknąć go w skrytce bankowej.

Cmentarz mieścił się w odległości dwóch kilometrów od zakładu Stivy. W smętnym kondukcie stało przede mną jeszcze siedem, może osiem samochodów. Za szybą temperatura wahała się w okolicach zera, a niebo zrobiło się intensywnie niebieskie, tak jak to bywa w zimie. Czułam się, jak gdybym stała w korku na mecz futbolowy, a nie w drodze na pogrzeb. Przejechaliśmy przez bramę i skierowaliśmy się w głąb cmentarza, gdzie wykopano już grób i ustawiono krzesła. Zanim zaparkowałam buicka, Spiro zdążył już usadzić wdowę Mayerową.

Podeszłam do Spira i pochylając się do niego szepnęłam:

– Mam palec George’a.

Żadnej reakcji.

– Palec George’a – powtórzyłam głosem matki pouczającej trzylatka. – Prawdziwy, ten który zginął. Mam go w torebce.

– A skąd, u diabła, palec George’a wziął się w twojej torebce?

– To długa historia. Musimy teraz złożyć biednego George’a do kupy.

– Oszalałaś? Nie otworzę przecież trumny tylko po to, żeby oddać nieboszczykowi palec! Co kogo obchodzi ten cholerny palec!

– Mnie obchodzi!

– Dlaczego nie zajmiesz się czymś pożytecznym i nie odnajdziesz na przykład moich trumien? Po co tracisz czas na szukanie rzeczy, których wcale nie potrzebuję? Chyba nie oczekujesz, że ci za ten palec zapłacę, co?

– Oj, Spiro, ależ z ciebie kreatura.

– Powiedzmy. Ale o co ci chodzi?

– Chodzi mi o to, żebyś czym prędzej wykombinował, jak zwrócić George’owi jego palec, bo jak nie, to zrobię tu scenę.

Spiro nie wydawał się przekonany.

– I powiem babci Mazurowej – dodałam.

– Psiakrew! Tego by tylko brakowało.

– Więc jak będzie z tym palcem?

– Trumnę opuszczamy dopiero wtedy, kiedy już wszyscy powsiadają do samochodów i włączą silniki. Możemy wtedy wrzucić do grobu ten palec. Może być?

– Jak to wrzucić?

– Nie mam najmniejszego zamiaru otwierać trumny. Musi ci wystarczyć, że George i jego palec spoczną w tym samym dołku.

– Czuję, że chce mi się krzyczeć…

– Chryste! – Spiro zacisnął usta, ale i tak nie były one w stanie zakryć ogromnego przodozgryzu młodego Stivy. – No dobrze już. Otworzę tę trumnę. Czy ktoś ci już mówił, że jesteś jak ten wrzód na dupie.

Odsunęłam się od Spira i stanęłam przy żałobnikach.

– Wszyscy mi mówią, że jestem jak wrzód na dupie – zwróciłam się szeptem do Morellego.

– W takim razie to musi być prawda – powiedział i otoczył mnie ramieniem. – Pozbyłaś się wreszcie tego palca?

– Spiro odda go George’owi po ceremonii, kiedy wszyscy już sobie pojadą.

–  Zostajesz tu?

– Tak. Chcę jeszcze zamienić ze Spirem kilka słów.

– Ja wyjdę razem z żywymi. W razie czego, wiedz, że będę się kręcił w pobliżu.

Wystawiłam twarz do słońca i w myślach zmówiłam krótką modlitwę. Kiedy temperatura spadała poniżej dziesięciu stopni, Stiva uwijał się na cmentarzu jak mógł. Żadna wdowa z Miasteczka nie włożyłaby w życiu ciepłych butów na pogrzeb, a żaden szanujący się przedsiębiorca pogrzebowy nie może dopuścić do tego, by jego żywi klienci marzli na cmentarzu. Cale nabożeństwo trwało przeto nie więcej niż dziesięć minut. Pani Mayerowa nie zdążyła sobie nawet odmrozić nosa. Patrzyłam na staruszków odchodzących od grobu po przymarzniętej trawie. Za pół godziny wszyscy będą już siedzieć u wdowy na stypie, a o pierwszej po południu pani Mayerowa zostanie nagle sama i będzie zachodziła w głowę, co też ma począć przez resztę życia ze swoją samotnością.

Zaczęły trzaskać drzwi od samochodów i rozległ się warkot silników. Po chwili auta odjechały.

Spiro stał z rękami podpartymi na biodrach, niczym posąg doświadczonego przez życie grabarza.

– No i co? – zwrócił się do mnie.

Wyjęłam z torebki woreczek foliowy i podałam mu go.

Po obu stronach trumny stali grabarze. Spiro podał jednemu z nich woreczek, polecił otworzyć trumnę i włożyć do niej zawiniątko.

Żaden z grabarzy nie mrugnął nawet okiem. Wygląda na to, że ludzie zarabiający na życie kopaniem grobów nie przejmują się takimi drobiazgami.

– A teraz powiedz mi, w jaki sposób znalazłaś ten palec? – chciał się dowiedzieć Spiro.

Opowiedziałam mu o spotkaniu z Kennym w stoisku obuwniczym i o tym, jak po przyjściu do domu znalazłam palec w kieszeni.

– Teraz widzisz różnicę między mną a Kennym – rzekł Spiro. – Kenny zawsze chce dominować. Chce wszystkim manipulować i przyglądać się efektom swych manipulacji. Dla niego wszystko jest grą. Kiedy byliśmy mali, ja rozdeptywałem chrząszcze, a Kenny przebijał je szpilką, żeby przekonać się, ile wytrzymają. Kenny lubi się delektować widokiem cierpienia, podczas kiedy ja wolę wszystko kończyć jak najszybciej. Na jego miejscu zaciągnąłbym cię na jakiś ciemny parking i wsadził ci palec między nogi.

Poczułam, że kręci mi się w głowie.

– Oczywiście mówię to tylko teoretycznie – zastrzegł się Spiro. – Nigdy bym ci czegoś takiego nie zrobił, bo jesteś na to za sprytna. No, chyba żebyś sama chciała.

– Muszę już iść.

– Może spotkalibyśmy się dzisiaj wieczorem? Może wybralibyśmy się razem na kolację albo coś w tym guście? To, że ty jesteś wrzodem na dupie, a ja kreaturą, nie oznacza jeszcze, że nie możemy się spotykać.

– Wolałabym wbić sobie igłę w oko.

– Przejdzie ci – rzekł Spiro. – Mam to, czego chcesz.

Aż się bałam zapytać co.

– Podobno masz też coś, co bardzo chce mieć Kenny.

– Kenny to palant.

– Kiedyś się przyjaźniliście.

– Różnie się w życiu układa.

– To znaczy? – próbowałam pociągnąć go za język.

– Nieważne.

– Mam wrażenie, że Kenny uważa, iż spiskujemy przeciwko niemu.

– Kenny to wariat. Następnym razem, jak go zobaczysz, to go zastrzel. Przecież możesz to zrobić, prawda? Masz chyba pistolet?

– Naprawdę muszę już iść.

– Do zobaczenia – pożegnał mnie Spiro, układając dłoń w kształt pistoletu i pociągając za spust.

Prawie biegiem rzuciłam się do buicka. Wsiadłam do wozu, zablokowałam drzwi i zadzwoniłam do Morellego.

– Może i masz rację, że powinnam zostać kosmetyczką.

– Polubiłabyś z pewnością ten zawód – powiedział Morelli. – Pomyśl tylko, depilowałabyś brwi różnych starych bab…

– Spiro nic mi nie powiedział. A przynajmniej nic takiego, co bym chciała usłyszeć.

– Kiedy tak na ciebie czekałem, usłyszałem w radiu coś ciekawego. Wczoraj w nocy na Low wybuchł pożar. W jednym z budynków starych zakładów hydraulicznych. Najwyraźniej jest to podpalenie. Zakład stoi od lat zamknięty, ale w tym budynku ktoś zdaje się przechowywał trumny.

– Chcesz mi powiedzieć, że spaliły się moje trumny?

– Czy Spiro sprecyzował, w jakim stanie powinny być odnalezione trumny? Czy za wskazanie popiołu po nich też dostaniesz zapłatę?

– Czekaj. Spotkamy się na ulicy Low. 123

Zakłady hydrauliczne mieściły się między ulicą Low a torami kolejowymi. Zamknięto je w latach siedemdziesiątych i zostawiono na pastwę losu. Po obu stronach zabudowań rozciągały się bezwartościowe płaskie pola. Dalej widać było funkcjonujące jeszcze przedsiębiorstwa: cmentarzysko samochodów, sklep z materiałami hydraulicznymi i firmę przewozową Jacksona.

Brama wiodąca na teren zakładów była pordzewiała i otwarta. Asfalt, popękany i pełen dziur, zaśmiecony był szkłem i rozkładającymi się odpadkami. W błotnistych kałużach wody przeglądało się ołowiane niebo. Pośrodku placu stał wóz strażacki. Obok niego zauważyłam samochód, którym musieli przyjechać jacyś oficjele. Bliżej rampy załadunkowej, gdzie najwyraźniej wybuchł pożar, stały dwa radiowozy.

Zaparkowaliśmy z Morellim obok siebie i podeszliśmy do grupki mężczyzn, którzy rozmawiali i zapisywali coś w notatnikach.

Popatrzyli na nas i skinieniem głowy powitali policjanta Morellego.

– I co macie? – zapytał Morelli.

31
{"b":"93893","o":1}