Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mówi Jan Grayling – odezwał się premier. W miarę jak słuchał, jego twarz tężała.

– Kim oni są? – zapytał.

– Nie wiemy. Kapitan Larsen przeczytał tylko przygotowane przez nich oświadczenie. Nie pozwolili mu nic dodać ani odpowiadać na nasze pytania.

– Jeśli działał pod przymusem, to może musiał też kłamać? Może te ładunki wybuchowe to tylko blef? – zasugerował Grayling.

– Nie sądzę, panie premierze. Czy chce pan, żebym panu przywiózł tę taśmę?

– Tak, natychmiast i osobiście. Wprost do Urzędu Premiera. Odłożył słuchawkę i pospieszył do samochodu. Jego umysł pracował w pośpiechu. Jeśli groźba była w całości prawdziwa, to ten słoneczny poranek przynosi najbardziej ponury kryzys w całej jego dotychczasowej karierze premiera. Kiedy samochód ruszał, eskortowany przez nieodłączny wóz policyjny, premier obmyślał już kolejność pierwszych niezbędnych posunięć. Natychmiastowe nadzwyczajne posiedzenie Gabinetu – to oczywiste. Potem prasa – na tych nie będzie trzeba długo czekać. Wielu ludzi musiało słyszeć rozmowę między statkiem a służbą brzegową; ktoś na pewno przekaże to prasie jeszcze przed południem.

Potem za pośrednictwem kilku ambasad będzie musiał zawiadomić o sprawie ich rządy. I zarządzić powołanie specjalnego sztabu kryzysowego z udziałem ekspertów. Natychmiast przypomniał sobie parę nazwisk ludzi, którzy skutecznie pełnili tę rolę parę lat temu, podczas molukańskich porwań pociągów. Kiedy samochód zatrzymał się pod budynkiem Urzędu Premiera, Grayling spojrzał na zegarek. Była dziewiąta trzydzieści.

Idea “Sztabu kryzysowego” pojawiła się już wcześniej w myślach – choć nie w słowach – pewnego człowieka w Londynie. Sir Rupert Mossbank, podsekretarz stanu w Ministerstwie Środowiska, natychmiast zatelefonował do sekretarza Gabinetu, Sir Juliana Flannery'ego.

– Trudno na razie powiedzieć coś konkretnego – mówił. – Nie wiemy, co to za ludzie, ilu ich jest, czy groźba jest poważna, czy są w ogóle jakieś bomby na pokładzie. Ale jeśli taka ilość ropy rzeczywiście wypłynie, może być paskudnie.

Sir Julian przez chwilę spoglądał w zamyśleniu na budynek Whitehall, wznoszący się naprzeciw jego okien.

– Dobrze, że tak szybko z tym zadzwoniłeś, Rupert. Myślę, że najlepiej zrobię, jeśli natychmiast powiem o tym premierowi. A ty tymczasem, na wszelki wypadek, zbierz swoich najlepszych ekspertów, i zróbcie notatkę na temat możliwych konsekwencji. Ile tego wycieknie, jaką powierzchnię morza zajmie plama, w którą stronę popłynie, z jaką szybkością, jaki odcinek naszego wybrzeża zanieczyści. Jestem dziwnie pewien, że ona o to zapyta.

– Mam już gotowe te dane, stary!

– To dobrze – ucieszył się Sir Julian. – To doskonale. Dostarcz je jak najszybciej. Myślę, że będzie chciała je znać. Zawsze chce wiedzieć wszystko.

Sir Julian pracował już pod kierownictwem trzech premierów, ale ten był niewątpliwie najbardziej wymagający i najbardziej stanowczy. Nie przypadkiem już od lat krążył dowcip, że rządząca partia pełna jest starych bab obojga płci – na szczęście kieruje nią prawdziwy mężczyzna. Ten mężczyzna nazywał się Joanna Carpenter. Sekretarz Gabinetu był z nią umówiony za kilka minut – pomaszerował więc przez trawnik pod jaskrawym porannym słońcem wprost do domu oznaczonego numerem “10”, krokiem dziarskim, ale bez pośpiechu, jak to było w jego zwyczaju.

Kiedy wszedł do gabinetu, zastał panią premier przy biurku. Pracowała tu już od ósmej. Na podręcznym stoliku stygła kawa w delikatnej białej porcelanie; trzy otwarte czerwone segregatory leżały na podłodze. Sir Julian był pełen podziwu. Ta kobieta przegryzała się przez najtrudniejszą dokumentację z szybkością maszyny. W ciągu dwóch godzin dawała sobie radę z istną górą papierów: jedne akceptowała, inne odrzucała, na jeszcze innych kreśliła swoje uwagi, domagając się dodatkowych wyjaśnień lub zadając całe serie celnych, wnikliwych pytań.

– Dzień dobry pani premier.

– Dzień dobry, Sir Julianie. Piękną dziś mamy pogodę.

– Istotnie, proszę pani. Niestety, przynosi ona również coś niemiłego. Usiadł na wskazanym przez nią fotelu i dokładnie przedstawił to, co zdarzyło się na Morzu Północnym – wszystko, co mu było wiadome. Słuchała go z napiętą uwagą.

– Jeśli to wszystko prawda, to ten statek może spowodować wielką katastrofę ekologiczną – powiedziała.

– Tak, chociaż nie wiemy jeszcze, czy możliwe jest zatopienie tak wielkiej jednostki przy użyciu słabych, jak się zdaje, przemysłowych materiałów wybuchowych. Oczywiście mamy ludzi, którzy potrafią to szybko ocenić.

– Jeśli to prawda – kontynuowała pani premier – to sądzę, że powinniśmy zwołać sztab kryzysowy, który oceni wszelkie możliwe następstwa. A jeśli to blef, to mamy okazję do pożytecznych ćwiczeń praktycznych.

Sir Julian aż uniósł brew ze zdziwienia. Odciągnąć od codziennej pracy dziesięć ministerstw w imię “pożytecznych ćwiczeń praktycznych” – czegoś takiego jeszcze nie słyszał. Ale musiał przyznać, że to ma swój wdzięk.

Przez pół godziny zastanawiali się oboje nad takim doborem ekspertów z różnych dziedzin, by ocena sytuacji wynikłej z tego niebywałego porwania była możliwie kompletna. Tankowiec był ubezpieczony u Lloyda – musiały więc tam być jego szczegółowe plany. Z pewnością znajdzie się w wydziale transportu morskiego British Petroleum dobry ekspert, który obejrzy te plany i precyzyjnie oceni wytrzymałość konstrukcji. Co do oceny ewentualnych zanieczyszczeń – szybko zgodzili się na głównego technologa z laboratorium Warren Springs. Jest to wspólne laboratorium dwu Ministerstw: Przemysłu i Handlu oraz Rolnictwa, Rybołówstwa i Żywności; mieści się w Stevenage, w pobliżu Londynu.

Z Ministerstwa Obrony zostanie powołany doświadczony oficer Królewskich Saperów, który oceni siłę i skuteczność ładunków wybuchowych. Rozmiary możliwej katastrofy ekologicznej na Morzu Północnym oszacują eksperci z Ministerstwa Środowiska. Trinity House, czyli centralny zarząd wszystkich brytyjskich służb informacyjnych, dostarczy danych o kierunkach i prędkości pływów i prądów morskich. Kontakty z obcymi rządami zapewni Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które też będzie miało swojego obserwatora w “sztabie”. O dziesiątej trzydzieści lista wydawała się już kompletna. Sir Julian zbierał się do wyjścia.

– Czy sądzi pan, że rząd holenderski poradzi sobie z tą sprawą? – zatrzymał go głos pani premier.

– Za wcześnie o tym mówić. Na razie terroryści chcą przekazać swoje żądania panu Graylingowi. Ma ich wysłuchać osobiście w południe,! a więc za półtorej godziny. Sądzę, że Haga potrafi się z tym uporać. Alei jeśli nie będzie można spełnić tych żądań albo, jeśli mimo wszystko! dojdzie do eksplozji na statku, będziemy musieli się w to włączyć w trosce! o własne brzegi. Poza tym dysponujemy najlepszymi w Europie środkami l do walki z zanieczyszczeniem naftowym. Możliwe więc, że sąsiedzi znad| Morza Północnego poproszą nas o pomoc.

– Czyli im szybciej będziemy gotowi, tym lepiej. I jeszcze jedno, Sir l Julianie. Zapewne nie dojdzie do takiej ostateczności, ale gdyby żądania okazały się nie do spełnienia, trzeba brać pod uwagę zdobycie statku siłą, | w celu uwolnienia załogi i rozbrojenia ładunków.

Po raz pierwszy w tej rozmowie Sir Julian odczuł potrzebę sprzeciwu, l Przez całe życie – odkąd ukończył Oxford z podwójnym wyróżnieniem – był zawodowym funkcjonariuszem cywilnym. Wierzył, że | słowa, pisane czy mówione, zdolne są rozwiązać najtrudniejsze problemy, byle tylko mieć na to dość czasu. Nie cierpiał przemocy.

– No, tak… To oczywiście w skrajnej ostateczności. Rozumiem, że ma pani na myśli tak zwane “rozwiązanie siłowe”.

– Przecież Izraelczycy zaatakowali w końcu ten samolot w Entebbe – myślała głośno pani premier. – To samo zrobili Niemcy w Mogadishu. A i Holendrzy odbili pociąg w Assen… bo nie mieli już innego wyjścia. Tak samo może być w tym przypadku. Czy komandosi holenderscy potrafiliby wykonać taką misję?

Sir Julian długo ważył słowa. Nie wiedzieć czemu wyobraził sobie nagle masywnych “marines” tupiących buciorami po posadzkach White-hall. Lepiej by było, żeby prowadzili swoje mordercze gry z dala od instytucji rządowych.

– Jeśli atakowanie statku będzie konieczne – odezwał się w końcu – to, jak sądzę, nie da się użyć helikopterów. Terroryści wypatrzą je z daleka, mają przecież do dyspozycji radary statku. To samo dotyczy jednostek pływających. Sprawa jest trudna. To nie samolot stojący na lotnisku ani pociąg, do którego można chyłkiem podejść. To statek na pełnym morzu, dwadzieścia pięć mil od najbliższego lądu.

Miał nadzieję, że to na razie wystarczy. Ale przeliczył się.

– A co pan myśli o uzbrojonych nurkach albo płetwonurkach?

Sir Julian przymknął oczy. Też coś – uzbrojeni nurkowie! Ci wielcy politycy stanowczo za dużo czytają powieści sensacyjnych.

– Uzbrojeni płetwonurkowie, sądzi pani…?

Zza biurka błękitne oczy pani premier wpatrywały się weń natarczywie.

– O ile wiem, dysponujemy w tej dziedzinie najlepszą techniką w Europie – powiedziała dobitnie.

– To bardzo możliwe, proszę pani.

– Jak się nazywają ci podwodni spece?

– SBS, Morska Służba Specjalna.

– A kto tutaj, w Whitehall, jest łącznikiem naszych służb specjalnych? – Pułkownik piechoty morskiej pracujący w Ministerstwie Obrony.

Nazywa się Holmes.

Wyznał to niechętnie, bo widział, że rzeczy przybierają zły obrót. Zdarzało się już dawniej, że rząd korzystał z usług oddziałów specjalnych. Lepiej niż SBS znana jej lądowa siostrzyca – SAS, Specjalna Służba Powietrzna – pomagała Niemcom w Mogadishu, brała też udział w oblężeniu na Balcombe Street. Premier Harold Wilson bardzo lubił słuchać relacji z morderczych akcji tych brutali. Teraz miała się zacząć wokół Sir Juliana kolejna fantastyczna awantura w stylu Jamesa Bonda.

– Proszę włączyć pułkownika Holmesa do UNICORNE, oczywiście tylko w charakterze konsultanta.

– Oczywiście – mruknął Sir Julian.

– I proszę jak najszybciej zwołać pierwsze zebranie. Mam nadzieję, że będzie pan mógł otworzyć obrady tuż po południu, kiedy będą już znane żądania terrorystów.

64
{"b":"92183","o":1}