Od 8.00 do 15.00
“Dietskij Mir” -.,Świat Dziecka” – to największy w Moskwie sklep z zabawkami: cztery piętra lalek, misiów, nakręcanych samochodzików i kolorowych gier. W porównaniu z analogicznym sklepem na Zachodzie wystawa jest tu prymitywna, a wybór niewielki, ale we wschodniej stolicy jest to niewątpliwie jeden z najbogatszych, najbarwniejszych magazynów – jeśli rzecz jasna nie liczyć dolarowych sklepów “Bieriozka”. Chyba tylko złośliwej ironii losu należy zawdzięczać, że “Dietskij Mir” sąsiaduje – przez plac Dzierżyńskiego – z instytucją, której żadną miarą nie można nazwać dziecięcym rajem: z kwaterą główną KGB.
O dziesiątej rano (na Morzu Północnym była dopiero ósma) Adam Munro czekał tutaj w samoobsługowym stoisku z miękkimi zabawkami. Oglądał właśnie z uwagą nylonowego misia, jakby zastanawiając się, czy kupić go dla swych latorośli. Dwie minuty później do tej samej półki podeszła inna osoba. Kątem oka Adam zauważył, że Walentyna jest blada, a jej zwykle pełne, czerwone usta – ściągnięte i zmartwiałe. Ale jej głos nie zdradzał większych emocji; był jak zawsze niski, cichy – ot, przygodna rozmowa dwojga nieznajomych w sklepie.
– Widziałam ten protokół. To poważna sprawa.
Zdjęła z półki zabawkę – małpkę ze sztucznego futra – i spokojnie opowiedziała mu o swoim odkryciu.
– To niemożliwe – szepnął Munro – przecież on wciąż jest w szpitalu po zawale serca.
– Nie. Został zastrzelony trzydziestego pierwszego października ubiegłego roku na ulicy w Kijowie.
Dwie ekspedientki oparte o ścianę kilka kroków od nich obrzuciły rozmawiającą parę przelotnym spojrzeniem, ale natychmiast powróciły do swoich plotek. Jedną z nielicznych zalet kupowania w moskiewskich sklepach jest kompletna obojętność i brak zainteresowania ze strony sprzedawców.
– A zrobili to ci dwaj z Berlina? – domyślił się Munro.
– Wszystko na to wskazuje – przytaknęła. – Jeśli uciekną do Izraela, mogą ogłosić to publicznie, a to byłaby niedopuszczalna kompromitacja.
– W każdym razie upadłby Maksym Rudin – przyznał Munro. – Nic dziwnego, że nie zgadza się na ich uwolnienie. Po prostu nie może, nie ma innego wyjścia… Ale co z tobą, nic ci nie grozi?
– Nie wiem… Myślę, że nie jest dobrze. Oni chyba coś podejrzewają. Nic nie mówią, ale czuję to. A jak jeszcze strażnik z bramy doniesie o moim nocnym wyjeździe, a ten z centrali telefonicznej dołoży swoje, jak złożą to wszystko razem…
– Posłuchaj, Wału, zabiorę cię stąd szybciej, niż obiecywałem, już za parę dni.
Po raz pierwszy w czasie tego spotkania obróciła ku niemu twarz. Dopiero teraz dostrzegł, że jej oczy są pełne łez.
– Za późno na to, Adamie. Zrobiłam to, o co prosiłeś… teraz nie mam już szans.
Wspięła się na palce i szybko go pocałowała, wywołując zdumienie plotkujących ekspedientek.
– Żegnaj, kochany. Tak bardzo żałuję…
Odwróciła się i odeszła. Przed wyjściem zatrzymała się na chwilę, by się opanować, potem wyszła z kolorowego sklepu na szarą ulicę, jak niegdyś z Zachodu na Wschód, przez ostatnie nie zamknięte jeszcze przejście w Murze. Munro, wciąż z lalką w rękach – teraz była to uśmiechnięta dojarka w koronkowym czepku – stał i patrzył, jak Walentyna idzie chodnikiem, by za chwilę zniknąć mu z oczu. Naprzeciw drzwi jakiś człowiek w szarym płaszczu czyścił szybę samochodu; gdy Walentyna wyszła, skinął głową komuś, kto był w środku wozu i wolno ruszył za nią.
Adam poczuł, jak strach i gniew puchną mu w gardle wielką ołowianą kulą. Nie słyszał już rozmowy ekspedientek – jego uszy wypełnił wewnętrzny krzyk rozpaczy. Dłoń zacisnęła się na plastikowej głowie lalki, miażdżąc i krusząc uśmiechniętą różową buzię. Nie widział, kiedy i jak pojawiła się przed nim sprzedawczyni.
– Pan to połamał – stwierdziła rzeczowo. – Cztery ruble.
Jeśli burza interwencji prasy i publiczności, w jakiej znalazł się kanclerz zachodnioniemiecki poprzedniego popołudnia, zasługiwała istotnie na tę nazwę, to huragan pretensji i pytań, jaki spadł na niego w sobotę, był już istną trąbą powietrzną. Biurko ministra spraw zagranicznych zasypane było pilnymi notami – z ambasad Finlandii, Norwegii, Szwecji, Danii, Francji, Holandii, Belgii – a w każdej była prośba o jak najszybszą audiencję dla ambasadora. Wszystkie prośby zostały spełnione i każdy ambasador miał okazję osobiście zadać ministrowi stereotypowe pytanie: “Co tu się, do diabła, dzieje?” – oczywiście ubrane w uprzejmą dyplomatyczną frazeologię.
Gazety, stacje radiowe i telewizyjne wezwały do pracy, mimo weekendu, wszystkich swoich ludzi i próbowały zapewnić publiczności pełną informację – ale nie było to łatwe. Prasa nie dysponowała żadnym zdjęciem “Freyi” wykonanym po ataku terrorystów; te, które zrobił prywatny fotograf francuski, skonfiskowała policja, a on sam wylądował w areszcie. Jego zdjęcia poddano zresztą starannej analizie w Paryżu, ale nie przyniosły one więcej informacji niż fotografie z Nimroda, które rząd francuski systematycznie otrzymywał.
Wobec braku konkretnych informacji z właściwych źródeł, gazety próbowały dróg okrężnych. Dwaj przedsiębiorczy Anglicy przekupili personel hotelu “Hilton” w Rotterdamie, potem w mundurach pożyczonych od obsługi próbowali dostać się do nadbudówki, w której – jak w fortecy – chronili się Harry Wennerstrom i Liza Larsen. Inni szukali kontaktu z byłymi premierami i ministrami albo z kapitanami wielkich tankowców. Zawrotne sumy proponowano żonom marynarzy “Freyi” – prawie wszystkie natychmiast wytropiono – za to jedynie, by dały się sfotografować w pozie modlitwy: modlitwy za szczęśliwe ocalenie ich mężów.
Pewien były oficer Legii Cudzoziemskiej proponował, że odbije “Freyę” sam, za sumę miliona dolarów. Czterech arcybiskupów i siedemnastu parlamentarzystów – kierując się zapewne różnymi motywami i ambicjami – zgłosiło się w charakterze dobrowolnych zakładników w miejsce kapitana Larsena i jego załogi.
– Każdy oddzielnie czy hurtem? – zadrwił kanclerz Busch, kiedy mu o tym powiedziano. – Osobiście wolałbym, żeby zamiast tych dobrych marynarzy znalazł się tam pan William Matthews. Wtedy mógłbym zwlekać z decyzjami choćby i do Bożego Narodzenia.
Przed południem zaczął 'przynosić owoce przeciek informacyjny, zorganizowany z pomocą dwu supergwiazd niemieckiego dziennikarstwa. Ich aluzje w komentarzach radiowych i telewizyjnych zostały podchwycone i rozwinięte przez inne redakcje. Coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, że w godzinach poprzedzających świt Dietrich Busch działał pod przemożną presją Ameryki. Bonn odmówiło potwierdzenia tych sugestii, ale też im nie zaprzeczyło. A te wymijające odpowiedzi rzecznika rządowego też miały swoją wartość dla prasy.
Toteż kiedy nad Waszyngtonem – pięć godzin później niż nad Europą – wstawał świt, główny ciężar zainteresowań prasy przeniósł się już na Biały Dom. Od szóstej akredytowani w Waszyngtonie dziennikarze głośno domagali się rozmowy z samym prezydentem. Musieli zadowolić się rozmową z rzecznikiem prasowym, od którego jednak niczego nowego się nie dowiedzieli. Nękany ze wszystkich stron rzecznik robił wciąż uniki, bo sam nic właściwie nie wiedział. Jego ponawiane wciąż prośby o komentarz z Owalnego Gabinetu przyniosły w odpowiedzi jedynie instrukcję, że “to jest sprawa wyłącznie europejska, a Europejczycy robią, co uważają za najlepsze”. To wyjaśnienie odrzucało kamyczek z powrotem do ogródka kanclerza Buscha. A on złościł się coraz bardziej. Złościł się też prezydent Matthews.
– Jak długo to może jeszcze trwać? – niemal krzyczał na swoich doradców. Nawet nie spojrzał na przyniesiony mu o szóstej talerz z jajecznicą.
To samo pytanie zadawano sobie tego ranka w dziesiątkach biur w Europie i Ameryce. Ze swojego biura w Teksasie dzwonił do Waszyngtonu właściciel miliona ton ropy zwanej mubarakiem. Dzwonił, nie bacząc na wczesną porę, do dyrektora kampanii wyborczej partii prezydenta.
– Nie interesuje mnie to, która godzina! – ryczał na sekretarkę dyrektora. – Masz mnie połączyć i powiedzieć, że to Clint Blake. Jasne?
Dyrektor nie był zachwycony, kiedy wyrwano go ze snu. Ale kiedy odkładał słuchawkę, minę miał jeszcze bardziej markotną. Milion dolarów na kampanię wyborczą to nie byle co, nawet w Stanach. Toteż groźba Blake'a, że wycofa swój datek i wpłaci go na konto opozycji, nie wydawała się ani trochę śmieszna. Na nic zdały się próby przekonywania go, że cały ładunek jest przecież ubezpieczony u Lloyda. Tego ranka Blake był tylko rozwścieczonym Teksańczykiem, do którego nie przemawiały żadne argumenty.
Również Harry Wennerstrom spędził większość tych porannych godzin przy telefonie. Dzwonił do Sztokholmu, do wszystkich przyjaciół i znajomych we flocie, w bankach i w rządzie, prosząc, by wywarli presję na szwedzkiego premiera. Presja okazała się skuteczna. Żądania Wennerstroma przekazano drogą dyplomatyczną do Bonn.
Sir Murray Kelso, prezes Lloyda, bez trudu odnalazł wiceministra środowiska. Sir Rupert Mossbank tkwił już za swoim biurkiem w White-hall. Zazwyczaj sobota nie jest dniem, w którym można zastać wyższych funkcjonariuszy państwowych przy ich biurkach – ale to nie była zwykła sobota. Sir Rupert przyjechał tu przed świtem na wieść z Downing Street, że Miszkin i Łazariew nie zostaną zwolnieni – i od tej pory nie opuszczał budynków Whitehall. Wskazał krzesło swojemu gościowi.
– Paskudna sprawa – zaczął ogólnikowo Sir Murray.
– Wręcz obrzydliwa – zgodził się Sir Rupert.
Podał biszkopty, po czym dwaj lordowie zajęci byli przez jakiś czas piciem herbaty.
– Rzecz w tym – przerwał w końcu milczenie Sir Murray – że w grę wchodzą naprawdę gigantyczne sumy. Coś około miliarda dolarów. Nawet gdyby kraje dotknięte skażeniem domagały się odszkodowań nie od nas, ale od Niemiec Zachodnich, to samo tylko ubezpieczenie statku, ładunku i załogi pochłonie czterysta milionów dolarów.
– Oczywiście możecie wypłacić taką sumę? – zaniepokoił się Sir Rupert.
– Oczywiście, możemy. I musimy. Ale to już jest suma, która poważnie zaciąży na tegorocznym bilansie państwowym. Mogą być kłopoty z następną pożyczką z Międzynarodowego Funduszu Walutowego.