Adam Munro siedział w zamkniętym pokoju głównego budynku ambasady brytyjskiej na Nabrzeżu Maurice'a Thoreza i słuchał ostatnich zdań z taśmy przesuwającej się na magnetofonie. Ten pokój był zabezpieczony przed wszelkim rosyjskim podsłuchem i właśnie dlatego Munro pożyczył go sobie na kilka godzin od szefa kancelarii. “(…) rzecz jasna, ta wiadomość nie może w żadnym razie przedostać się poza krąg osób obecnych na tej sali. Następne spotkanie, jak zwykle, za tydzień”.
Głos Maksyma Rudina ucichł, taśma wysunęła się z aparatury, potem stanęła. Munro wyłączył magnetofon. Rozparł się wygodnie w fotelu i cicho, przeciągle gwizdnął.
A więc to rzeczywiście coś wielkiego; to nawet więcej niż wszystko, co dwadzieścia lat temu dostarczył sławny Oleg Pienkowski. A przecież sprawa Pienkowskiego obrosła wielką legendą w SIS, w CIA, a najbardziej w KGB, gdzie kojarzyły się z nią najczarniejsze wspomnienia. Pienkowski był generałem brygady GRU, wywiadu wojskowego ZSRR, z dostępem do informacji najwyższej wagi i tajności, człowiekiem, który – rozczarowany postępowaniem kremlowskiej hierarchii – z własnej inicjatywy nawiązał kontakt najpierw z Amerykanami, potem Brytyjczykami, oferując swoje usługi jako dostarczyciel informacji.
Amerykanie odrzucili ofertę, wietrząc jakiś podstęp. Brytyjczycy przyjęli ją, po czym przez dwa i pół roku “prowadzili” Pienkowskiego – zanim wpadł w pułapkę zastawioną przez KGB, został zdemaskowany, osądzony i rozstrzelany. Do tego czasu jednak żniwo jego działalności było nadzwyczaj obfite, a zdobywane przezeń konkretne wiadomości okazały się szczególnie przydatne w okresie kubańskiego “kryzysu rakietowego”, w październiku 1962. Świat podziwiał wtedy wielką zręczność prezydenta Kennedy'ego w bezpośredniej konfrontacji z Nikitą Chruszczowem, który zamierzał zainstalować na Kubie sowieckie rakiety. Świat nie wiedział jednak, że Amerykanie znali wtedy dokładnie wszystkie atuty i wszystkie słabości Rosjan – właśnie dzięki Pienkowskiemu.
W końcu sporne rakiety zabrano z Kuby, Chruszczow został upokorzony, a Kennedy okrzyknięty bohaterem, na Pienkowskiego zaś padły pierwsze podejrzenia. Aresztowano go w listopadzie. Rok później, po pokazowym procesie, został stracony. W ciągu tego roku jednak dokonał się także upadek Chruszczowa, obalonego przez własnych kolegów; oficjalnie z powodu błędów w polityce rolnej – w rzeczywistości dlatego, że jego awanturnictwo odbierało im jakiekolwiek pole manewru. Jeszcze tej samej jesieni 1963 roku zakończył życie Kennedy – zaledwie trzynaście miesięcy po swym wielkim tryumfie. Tak oto zniknęli ze sceny wielki demokrata, wielki tyran i wielki szpieg.
Ale nawet Pienkowski nie miał nigdy informacji wprost z Biura Politycznego.
Munro zdjął szpulę z aparatu i starannie ją zapakował. Oczywiście głos profesora Jakowlewa był mu nie znany, a właśnie ten głos, odczytujący raport, zajmował większą część taśmy. Ale w dyskusji, jaka nastąpiła po słowach profesora, pojawiło się dziesięć innych głosów, i co najmniej trzy spośród nich Munro potrafił rozpoznać. Niski pomruk Rudina znany był powszechnie; Munro znał również wysoki timbre Wiszniajewa, z jego wystąpień na zjazdach partii, transmitowanych przez telewizję; a także szczekliwy głos marszałka Kierenskiego – z ostatnich obchodów pierwszomajowych, a także z nagrań radiowych i filmów.
Wysyłając taśmę do Londynu, co było jego obowiązkiem, nie miał wątpliwości, że analiza laboratoryjna potwierdzi jej autentyczność; miał natomiast inny problem – jak zamaskować źródło, z którego otrzymał taśmę. Gdyby przyznał się do potajemnego spotkania w lesie, na które został zaproszony kartką wciśniętą w ręcznik kąpielowy, zadano by mu natychmiast pytanie: “Dlaczego właśnie pan, Munro? Skąd ona pana znała?” Takiego pytania nie zdołałby uniknąć, a jednocześnie nie mógł na nie w żaden rozsądny sposób odpowiedzieć. Jedynym rozwiązaniem było wymyślić jakieś inne źródło: zarazem wiarygodne i nie do sprawdzenia.
Był w Moskwie zaledwie od sześciu tygodni, ale niezwykłe opanowanie rosyjskiego (także kolokwialnego) szybko procentowało. Dwa tygodnie wcześniej, podczas przyjęcia dyplomatycznego w ambasadzie Czechosłowacji, rozmawiał z jakimś hinduskim attache, gdy nagle usłyszał tuż za sobą przyciszoną rozmowę dwóch Rosjan. “Ten drar jest rozczarowany – mówił jeden. – Uważa, że to on powinien był dostać główny klucz”. Podążył za spojrzeniami tych dwóch i doszedł do wniosku, że mówią zapewne o Rosjaninie stojącym po przeciwnej, stronie pokoju. Z listy gości dowiedział się później, że to Anatolij Kriwoj, osobisty sekretarz i prawa ręka głównego teoretyka partii, Wiszniajewa. Czym jednak miał ów człowiek być rozczarowany? Munro przejrzał swoje akta i zapoznał się z życiorysem Kriwoja. Pracował, on przedtem w wydziale organizacyjnym Komitetu Centralnego; krótko po nominacji Piętrowa na stanowisko szefa tego wydziału Kriwoj pojawił się w świcie Wiszniajewa. Czy w grę wchodziły jakieś urazy? Czy odszedł w wyniku konfliktu z Pietrowem? Czy był rozgoryczony, bo pominięto go w awansie? Wszystko to jest całkiem możliwe – i bardzo ciekawe dla szefa obcej siatki szpiegowskiej.
Kriwoj – pomyślał teraz. – Tak, to mógłby być on. On także ma dostęp co najmniej do pisemnej kopii, którą otrzymuje Wiszniajew, a może również do taśmy. I przypuszczalnie jest teraz w Moskwie – w każdym razie jest jego szef. Wczoraj witał na lotnisku delegację rządową z Niemiec Wschodnich.
“Przykro mi, Anatolu, ale wygląda na to, że przeszedłeś na naszą stronę” – powiedział do siebie, wsuwając grubą kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki, i poszedł na górę, do szefa kancelarii.
– Będę musiał wyjechać do Londynu ze środową pocztą – poinformował dyplomatę. – To sprawa nie cierpiąca zwłoki.
Szef nie zadawał żadnych pytań. Wiedział, czym zajmuje się Munro, i obiecał załatwić formalności. Poczta dyplomatyczna – w istocie jest to torba lub kilka płóciennych worków – leci z Moskwy do Londynu w każdą środę, zawsze samolotem British Airways, nigdy Aerofłotu. Przybywa po nią z Londynu królewski kurier, jeden z wielu, jacy codziennie przemierzają świat samolotami, chronieni pieczęcią z koroną i chartem. Szczególnie tajne materiały kurier przewozi w twardej teczce, przypiętej łańcuchem do lewego nadgarstka; materiały bieżące, mniejszej wagi – w zapieczętowanych workach, które osobiście dostarcza do ładowni samolotu. Na terytorium brytyjskim pracuje sam. W Moskwie towarzyszy mu zawsze któryś z pracowników ambasady.
Wielu jest chętnych do takiej eskorty, bo pozwala ona wyskoczyć na chwilę do Londynu, zrobić trochę zakupów i spędzić przyjemny wieczór w mieście. Toteż drugi sekretarz ambasady, który w tym tygodniu musiał zrezygnować na rzecz Munro ze swej kolejki, był wściekły, ale i on nie zadawał żadnych pytań.
W środę z lotniska Szeremietiewo 2, zbudowanego z okazji Igrzysk Olimpijskich 1980, wystartował Airbus 300-B Brytyjskich Linii Lotniczych i skierował się w stronę Londynu. Siedzący obok Munro kurier dyplomatyczny, krępy, starannie ubrany były wojskowy, oddał się natychmiast swojemu hobby: układał krzyżówki dla pewnej znanej gazety.
– Trzeba coś robić dla zabicia czasu – tłumaczył nieco zażenowany. – Każdy z nas, kurierów, ma jakieś swoje samolotowe hobby.
Munro mruknął coś w odpowiedzi i popatrzył ponad krawędzią skrzydła na pozostające w tyle miasto. Gdzieś tam, w dole, wśród zalanych słońcem ulic, żyła i pracowała kobieta, którą kochał. Pracowała wśród ludzi, których zamierzała zdradzić. Pozostawała teraz sama, wystawiona na wszelkie niebezpieczeństwa.
Kontur Norwegii przypomina wielką prehistoryczną skamieniałą ludzką rękę, sięgającą z Arktyki ku Danii i Anglii. Przyjmijmy, że to prawa ręka; dłoń przykrywa jakby leżące pod nią morze, a krótki kciuk, częściowo dociśnięty do palca wskazującego, odchyla się końcem ku wschodowi. Na styku palca wskazującego i kciuka leży Oslo, stolica kraju. Dalej ku północy, w głąb Arktyki, ciągnie się długie przedramię, w okolicach Tromsó i Hammerfest jakby złamane, a tak cienkie, że w niektórych miejscach odległość od morza do granicy szwedzkiej nie przekracza 60 kilometrów. Na mapach plastycznych ta ręka wygląda jak zmiażdżona młotem boskiego kowala, który rozszczepił kości na tysiące odłamków. Efekty tych straszliwych ciosów najbardziej są widoczne na zewnętrznej krawędzi “dłoni”.
Tutaj pomiędzy owe odłamki i okruchy skalne wdziera się morze, tworząc niezliczone zatoki i kanały, zalewy i cieśniny. Woda wciska się w kręte, ciasne wąwozy, gdzie zbocza gór opadają stromo w gładką, lustrzaną toń. To fiordy; z nich właśnie półtora tysiąca lat temu wyruszali najlepsi żeglarze, jakich zna historia, najlepsi, jacy kiedykolwiek trzymali w ręku ster. Zanim skończyła się ich epoka, dopłynęli do Grenlandii i do Ameryki, podbili Irlandię, zasiedlili Bretanię i Normandię, łowili u brzegów Hiszpanii i Maroka, i wciąż niezmordowanie żeglowali – od Islandii po Morze Śródziemne. Tak żyli wikingowie. Dziś wzdłuż fiordów Norwegii żyją i łowią ryby ich godni spadkobiercy.
Takim właśnie człowiekiem był Thor Larsen, kapitan żeglugi wielkiej, który tego lipcowego popołudnia szedł ogromnymi krokami wzdłuż pałacu królewskiego w Sztokholmie, wracając do hotelu z biura zarządu swojej kompanii. Ludzie instynktownie ustępowali mu z drogi: miał 190 centymetrów wzrostu i zajmował całą szerokość staromiejskiego chodnika; miał też niebieskie oczy i wielką brodę. Pozostając chwilowo bez przydziału nosił cywilne ubranie, ale po wizycie w biurze Nordia Linę miał powody sądzić, że być może już niedługo dostanie nowy statek pod swoją komendę.
Po sześciomiesięcznym szkoleniu (na koszt firmy) w najnowszych tajnikach radarów, nawigacji komputerowej i technologii supertankowców – umierał wprost z tęsknoty za morzem. Wczoraj wezwano go do centrali, gdzie z rąk osobistego sekretarza właściciela Nordia Linę – zarazem jej prezesa i naczelnego dyrektora – otrzymał zaproszenie na kolację. Zaproszenie dotyczyło również żony Larsena; zawiadomiono ją o tym telefonicznie, i właśnie leciała do Sztokholmu z Norwegii, także na koszt firmy. Stary jest dziwnie rozrzutny – pomyślał Larsen. – Musi się za tym kryć coś szczególnego.