Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział 11. Wizyta w więzieniu

Więzienie w Rocky Beach mieściło się na najwyższym piętrze komendy policji. Można się tam było dostać windą z parteru budynku, ale korytarz, na lewo od głównego wejścia, zamknięty był zakratowaną furtką. Przed nią siedział za biurkiem policjant. Bob i Pete przystanęli zdenerwowani i poprosili o widzenie z Alvarem.

– Żałuję, chłopcy, ale wizyty są dozwolone po obiedzie. Chyba że jesteście jego adwokatami – policjant uśmiechnął się.

– Tak, jest naszym klientem – Bob starał się wyglądać godnie.

– Jesteśmy czymś w rodzaju prawników – dodał Pete.

– Dobra, chłopcy, nie mam czasu na zabawę.

– Jesteśmy prywatnymi detektywami – powiedział Bob szybko. – Chcę powiedzieć młodymi detektywami, a Pico jest naszym klientem. Musimy porozmawiać z nim o sprawie. To naprawdę ważne. My…

Policjant spojrzał groźnie.

– Dość tego! Wynoście się.

Chłopcom nie pozostawało nic innego jak odejść, gdy ktoś odezwał się za nimi:

– Pokażcie mu wasze karty, chłopcy.

Bob i Pete odwrócili się. Przed nimi stał uśmiechnięty komendant Reynolds. Bob okazał policjantowi przy biurku ich dwie karty. Ten czytał je wolno.

– Po co przyszliście, chłopcy? – zapytał komendant Reynolds.

Powiedzieli mu, a on skinął głową z powagą.

– Myślę, że w tym wypadku możemy nagiąć regulamin. Pico Alvaro doprawdy nie jest niebezpiecznym przestępcą, sierżancie, i detektywi mają prawo widzieć się ze swoim klientem.

– Tak, komendancie. Nie wiedziałem, że to pana przyjaciele – powiedział sierżant.

– Nie przyjaciele, lecz cywilni pomocnicy. Zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedział, ile razy ci chłopcy nam pomogli.

Komendant uśmiechnął się znowu do Boba i Pete’a i odszedł, Policjant za biurkiem przycisnął brzęczyk. Z biura za kratą wyszedł inny policjant i otworzył furtkę. Chłopcy przeszli przez nią szybko i wzdrygnęli ale nerwowo, gdy zatrzasnęła się za nimi.

– Uff, szczęście, że jesteśmy tu tylko z wizytą – powiedział Pete.

Chłopcy poszli do windy, wjechali na najwyższe piętro i wyszli na długi, jasno oświetlony korytarz. Wzdłuż niego po jednej stronie widać było biurka, po drugiej otwarte kantory. W pierwszym po lewej więźniowie opróżniali kieszenie i zostawiali wszystkie rzeczy osobiste. W następnym kantorze robiono im odciski palców, a w trzecim wydawano odzież więzienną, w którą przebierali się w szatni na końcu lewej strony korytarza. Naprzeciw szatni znajdowały się zakratowane drzwi z tabliczką “Pokój odwiedzin”. Dalej, wzdłuż całej prawej strony korytarza stały biurka. Przy niektórych siedzieli policjanci i przesłuchiwali osoby, które zamykano w więzieniu.

– Tutaj, chłopcy – zawołał policjant za pierwszym biurkiem. – Andrews i Crenshaw? Prywatni detektywi?

Skinęli głowami, przełykając ślinę. Policjant napisał na maszynie, na odpowiednim druku, ich nazwiska i adresy. Następnie wystukał nazwisko więźnia, z którym chcieli się widzieć, podali też cel wizyty.

– Okay, stańcie tu pod ścianą.

Gdy stanęli, jak im kazano, inny policjant zrewidował ich szybko i z wprawą, czy nie posiadają broni lub innego przedmiotu, który pomógłby więźniowi w ucieczce. Pete cieszył się, że nie wziął dziś ze sobą swego wojskowego noża. Następnie pierwszy policjant zaprowadził ich pod zakratowane drzwi, otworzył je kluczem i wpuścił ich do środka.

Znaleźli się w długim, wąskim pokoju, przedzielonym wzdłuż niskim, szerokim kontuarem. Na nim umocowany był podwójny rząd trójściennych kabin. Kabiny jednego rzędu otwierały się na stronę drzwi, przez które weszli, drugiego na przeciwległą ścianę, w której znajdowały się zakratowane drzwi, wiodące do więzienia. Siedzący w kabinach widzieli się ponad barierą sięgającą wysokości brody. Odwiedzający i więźniowie mogli więc widzieć się z ustawionych naprzeciw siebie kabin i rozmawiać, nie mogli jednak niczego sobie podać nad barierą, nie zwróciwszy uwagi dyżurującego policjanta.

Bob i Pete usiedli w jednej z kabin. Wkrótce drzwi po drugiej stronie otworzyły się i strażnik więzienny wprowadził Pica. Pico usiadł za barierą naprzeciw chłopców.

– Cieszę się, że przyszliście, ale niczego mi nie trzeba – powiedział cicho.

– Wiemy, że nie rozpaliłeś tego ogniska! – zawołał Pete.

Pico uśmiechnął się.

– Ja też to wiem. Niestety, szeryf tego nie wie.

– Ale my myślimy, że możemy to udowodnić – powiedział Bob.

– Udowodnić? Jak, chłopcy?

Powiedzieli mu, co przypomnieli sobie w związku z kapeluszem.

– Tak więc – mówił Bob – o trzeciej po południu pod szkołą w Rocky Beach wciąż nosiłeś kapelusz. Dopóki wszyscy nie przyjechaliśmy do hacjendy, nie mogłeś go zostawić koło ogniska na ranczu Norrisa. A wtedy pożar już się zaczął, wzniecony przez kogoś innego!

Picowi zabłysły oczy.

– A więc mój kapelusz dostał się na ziemię Norrisów po wszczęciu pożaru! Wspaniale, chłopcy! Doprawdy, jesteście bardzo dobrymi detektywami. Tak, mój kapelusz musiał się tam znaleźć przypadkowo lub…

– Lub ktoś położył go tam celowo! – dokończył Bob.

– Żeby móc mnie fałszywie oskarżyć – skinął głową Pico. – Ale nie możecie udowodnić, że nosiłem kapelusz w szkole. To tylko słowa.

– Tak – przyznał Bob – ale znamy prawdę i teraz musimy tylko odkryć, jak kapelusz znalazł się koło ogniska.

– Musimy więc wiedzieć, gdzie go zostawiłeś – powiedział Pete. – Miałeś go w szkole i pamiętam, że nosiłeś go w składzie złomu. A na ciężarówce?

– Na ciężarówce? – Pico zmarszczył czoło. – Tak, wszyscy siedzieliśmy na platformie ciężarówki. Opowiadałem o mojej rodzinie. Być może… nie, nie jestem pewien. Nie pamiętam, żebym zdjął kapelusz ani żebym go nosił!

– Musisz sobie przypomnieć! – powiedział Pete z naciskiem.

– Myśl! – naglił Bob.

Lecz Pico tylko patrzył na nich bezradnie.

Diego westchnął ze znużeniem i przesunął aparat do odczytywania mikrofilmów na następną stronę starej gazety. Jupiter wysłał go tutaj do Biblioteki Publicznej w Rocky Beach, kiedy się dowiedzieli, że Towarzystwo Historyczne nie ma pełnego zbioru starych gazet. Diego przeglądał numery tygodnika, wydawanego w Rocky Beach w 1846 roku, z okresu dwu miesięcy. Był teraz przy czwartym tygodniu października. Jak dotąd, znalazł bardzo mało. Nic nie pisano o don Sebastianie, poza wzmianką o jego śmierci. Krótka relacja była wyraźnie oparta na raporcie sierżanta Brewstera i nie wnosiła nic nowego.

Diego znowu westchnął i się przeciągnął. W czytelni panowała cisza, którą zakłócał jedynie szum deszczu za oknami. Zabrał się dla odmiany do małej sterty książek, leżących na stole obok niego. Były to dziewiętnastowieczne wspomnienia i pamiętniki miejscowych obywateli.

Diego otworzył pierwszą książkę i zaczął szukać zapisów z połowy września 1846 roku.

Jupiter zamknął kolejny, piąty, z przeczytanych dzienników i wsłuchał się w szum deszczu za oknem Towarzystwa Historycznego. Stare, ręcznie pisane dzienniki hiszpańskich osadników były fascynujące i Jupiter musiał sobie przypominać, że winien się ograniczyć jedynie do zapisów z okresu, w którym miała miejsce ucieczka don Sebastiana. Ale na razie, nawet zapiski z tych burzliwych dni września 1846 roku nie dały mu nic.

Zniechęcony, bez większej nadziei otworzył szósty dziennik. Wreszcie chociaż nie musiał się męczyć z odczytywaniem zapisów. Szósty dziennik pisany był po angielsku, przez podporucznika kawalerii w amerykańskiej armii najeźdźców Fremonta.

Jupiter odszukał strony z połowy września i zaczął szybko czytać.

Dziesięć minut później pochylił się nagle, podekscytowany, i raz jeszcze przeczytał uważnie stronę w dzienniku dawno zapomnianego podporucznika. Następnie zerwał się z miejsca, zrobił odbitkę, zwrócił stare dzienniki historykowi i wyszedł spiesznie w deszcz.

W więziennym pokoju odwiedzin Pico ponownie potrząsnął głową.

– Nie mogę sobie przypomnieć, chłopcy. Wybaczcie.

– W porządku – powiedział Bob uspokajająco. – Przejdźmy to krok po kroku. A więc miałeś kapelusz pod szkołą. Jupiter pamięta to wyraźnie i myślę, że ja też. Teraz…

– Założę się, że Chudy i nawet ten Cody też pamiętają, tylko czy zechcą się przyznać – wtrącił Pete z goryczą.

– Nie zechcą – powiedział Bob. – Pete jest zupełnie pewien, że w składzie złomu wciąż miałeś kapelusz. Na ciężarówce mówiłeś nam o nadaniu ziemi Alvarom. Pamiętam, że wskazywałeś nam miejsca, nie trzymałeś więc kapelusza w ręce. Było wietrzno i chłodno, więc prawdopodobnie miałeś go dla osłony na głowie.

– Następnie przyjechaliśmy do hacjendy – podjął Pete. – Wysiedliśmy wszyscy i rozmawiałeś z wujkiem Tytusem o posągu Cortesa. Co potem, Pico? Czy może poszedłeś do domu i tam zostawiłeś kapelusz?

– No… – Pico myślał z natężeniem. – Nie, nie wchodziłem do domu. Ja… my wszyscy… czekaj! Tak, zdaje się, że pamiętam!

– Co?! – wykrzyknął Pete.

– Mów – naglił Bob.

Oczy Pica błyszczały.

– Wszyscy poszliśmy prosto do stajni obejrzeć rzeczy, które chciałem sprzedać panu Jonesowi. W stajni było mroczno i rondo kapelusza rzucało mi cień na oczy. Kapelusz przeszkadzał mi, więc go zdjąłem i… – Alvaro popatrzył na chłopców – powiesiłem na kołku przy drzwiach! Tak, jestem pewien. Powiesiłem go w stajni i potem, gdy Huerta i Guerra krzyczeli “pożar”, wybiegłem wraz z wami i zostawiłem kapelusz w stajni!

– Więc tam powinien być, a nie obok ogniska na ranczu Norrisów – powiedział Bob.

– No, to znaczy, że ktoś go zwędził ze stajni, nim się zapaliła, i położył koło ogniska, żeby wrobić Pica! – wykrzyknął Pete.

– Ale wciąż nie mamy żadnego dowodu – powiedział Pico.

– Może znajdziemy jakiś dowód rzeczowy w stajni, jeśli nie wszystko się spaliło! – zawołał Bob. – Chodźmy, Pete, opowiedzieć wszystko Jupe’owi.

Chłopcy pożegnali się z więźniem i wyszli spiesznie.

Pojechali prosto z więzienia do Towarzystwa Historycznego i pędem wpadli do środka. Jupitera już tam nie było!

18
{"b":"92029","o":1}