Gdy detektywi wybiegli ze stajni, poczuli unoszący się w powietrzu lekki zapach dymu. Na podwórzu stali dwaj mężczyźni, machali rękami i krzyczeli:
– Pico! Diego! Tam!
– Za tamą!
Pico pobladł. Z korralu widać było słup dymu, wznoszący się ku pochmurnemu niebu znad wyschniętych na brąz gór na północy. Oznaczał najgroźniejsze ze wszystkich niebezpieczeństwo – pożar poszycia!
– Daliśmy znać straży pożarnej i zarządowi lasów! – krzyknął jeden z mężczyzn. – Szybko, bierzcie łopaty i siekiery!
– Trzeba tam jechać! – krzyczał drugi. – Weźcie wasze konie!
– Jedźmy naszą ciężarówką! – powiedział Jupiter.
– Dobra – zgodził się Pico. – Łopaty i siekiery są w stajni.
Rosły Hans pobiegł zapuścić motor ciężarówki, a pozostali taszczyli ze stajni narzędzia. Diego i wujek Tytus wsiedli spiesznie do szoferki. Wszyscy inni stłoczyli się na otwartej platformie, uczepiwszy się boków, gdy ciężarówka ruszyła. Pico, bez tchu, przedstawił dwóch mężczyzn, którzy wszczęli alarm.
– To nasi przyjaciele, Leo Guerra i Porfirio Huerta. Ich rodziny od wielu pokoleń pracowały na hacjendzie Alvarów. Teraz Leo i Porfirio mają małe domy wyżej, przy drodze, i pracują w mieście, ale wciąż pomagają nam na ranczu.
Dwaj niscy, czarnowłosi mężczyźni uprzejmie przywitali się z chłopcami. Potem, gdy Hans wyjechał na wąską bitą drogę, wiodącą ku górom przez ranczo Alvarów, patrzyli przed siebie z niepokojem ponad dachem szoferki. Na ich suchych, wysmaganych wiatrem twarzach malowała się troska. Tarli nerwowo ręce o swe stare, połatane dżinsy.
W miarę jak ciężarówka posuwała się na północ, dym gęstniał i niemal zdławił światło pochmurnego dnia. Detektywi tylko mgliście zdawali sobie sprawę z tego, co mijali – ledwie można było rozpoznać ogród warzywny z rowami nawadniającymi i na polu stado koni, galopujących na południe. Początkowo droga biegła równolegle do wyschniętego strumienia i pasma wzgórz za nim. Później, bliżej gór, rozwidlała się. Pożar wybuchł na wprost prawego odgałęzienia. Hans skierował ciężarówkę na wyboistą drogę, wjeżdżając w rozchodzący się wokół dym. Droga skręcała do suchego strumienia, który kończył się nagle u stóp wysokiego, skalistego wzgórza. Zaraz za tym punktem kończyło się samo wzgórze i ciężarówka minęła starą, kamienną tamę na prawo od drogi. Poniżej tamy, wyschnięte koryto Santa Inez zataczało łuk na południowy wschód, wzdłuż przeciwległego zbocza długiego wzgórza. Powyżej tamy znajdował się rezerwuar – nie większy od wąskiego stawu u podnóża niskiej góry. Gdy ciężarówka objeżdżała dookoła staw, ukazały się skaczące w górę przez dym płomienie.
– Stać! – krzyknął Pico.
Ciężarówka zahamowała ze zgrzytem, niecałe sto metrów od nacierającego ognia, i wszyscy wysiedli.
– Rozstawcie się jak najszerzej i niech każdy wykarczuje kawałek poszycia – komenderował Pico. – Ziemię rzucajcie w stronę płomieni. Może zdołamy skierować ogień do stawu! Szybko!
Powyżej stawu, za tamą, ogień wypalił szerokie półkole po obu stronach rzeki. Czerń spalonego poszycia powiększała się zastraszająco. Dym unosił się znad niej, a płomienie wyskakiwały w górę, niczym chowające się gdzieś przy ziemi diabliki. Żywe, szarozielone zarośla w sekundę zmieniły się w sczerniałe popioły.
– Dobrze, że prawie nie ma wiatru! – zawołał Pete. – Kopać, chłopaki!
Rozstawiali się na wprost nadciągającej wolno linii ognia, po lewej stronie rzeki, i wzięli się do wycinania drzewek, wyrywania poszycia i kopania płytkiego rowu, rzucając ziemię w stronę ognia.
– Patrzcie! – Bob wskazał drugi brzeg rzeki. – Przyjechał Chudy i ten rządca Cody!
Za rzeką Chudy, rządca i jeszcze wielu mężczyzn wysypywało się z półciężarówki Norrisa i dwu innych ciężarówek. Uzbrojeni w łopaty i siekiery wszczęli po swej stronie walkę z pożarem. Jupiter zauważył, że był tam nawet pan Norris, który wymachując rękami rzucał rozkazy.
Obie grupy walczyły z ogniem, ledwie widząc się nawzajem przez dym i płomienie. Zdawało się, że trwało to całe godziny, ale sądząc z wysokości słońca, ukazującego się od czasu do czasu przez dym i ciemniejące chmury, nie minęło więcej niż pół godziny od przybycia obu ekip.
Przyjechali ludzie z zarządu lasów, z cysternami chemikalii i buldożerami. Pomocnicy szeryfa przyłączyli się do grupy Alvarów i Norrisów. Wozy straży pożarnej nadciągały z Rocky Beach i ze wszystkich okolic. Wozy z pompami podjechały tyłem do stawu i rzeki i wkrótce potężny strumień wody uderzył w nacierające płomienie.
Wszystkie ciężarówki wysłano po oczekujących ochotników. Odjechał Hans, a po drugiej stronie stawu ciężarówki Norrisów pędziły na południe, do szosy lokalnej.
Kilka helikopterów i samolotów nurkowało nisko nad płomieniami i dymem, wylewając na nie zbiorniki wody i tłumiących ogień chemikaliów. Niektóre przelatywały aż za góry, nad niewidoczny stąd pożar. Inne oblewały swym ładunkiem walczące z ogniem ekipy.
Przez następną godzinę wydawało się, że zmagania są bezowocne. Płomienie postępowały coraz dalej. Wszyscy musieli się cofać, żeby dym ich nie dławił. Ale brak wiatru i szybka akcja tak po stronie Alvarów, jak i Norrisów, powoli przynosiła efekty. Ogień w końcu jakby się zawahał. Wciąż buchał wściekle, okrywając gęstym dymem niebo i ziemię, ale zdawał się tylko pozorować natarcie, stąpając w miejscu, jak unieruchomiona armia.
Został więc zatrzymany, ale nie ugaszony! Ciężarówki nie przestawały jeździć tam i z powrotem, przywożąc nowych ochotników z odległej szosy.
– Nie ustawajcie! – krzyczał kapitan strażaków. – W każdej chwili może zacząć się znów rozprzestrzeniać!
Dziesięć minut później Jupiter wyprostował się ze znużeniem, by otrzeć spoconą twarz. Coś go pacnęło w policzek i wykrzyknął:
– Deszcz! Pico! Wujku Tytusie! Pada!
Powoli spadały wielkie ciężkie krople. Rozciągnięci w długą linię, walczący z ogniem przerwali pracę i spoglądali w górę. Wtem niebo jakby się otworzyło i na ich poczerniałe od dymu twarze runął istny potop. Rozbrzmiał wielki zgodny okrzyk radości, a ogień syczał i parował.
– Deszcz! – radował się Bob, podstawiając umazaną sadzą twarz pod nawałnicę wody. Co pewien czas rozlegał się grzmot.
Dym roznosił się wokół i języki płomieni wciąż lizały zwęglone zbocza, ale niebezpieczeństwo już minęło. Ochotnicy zbierali się do odjazdu, zostawiając resztę pracy strażakom i służbie leśnej.
Ludzie Alvarów, umorusani, mokrzy i zmęczeni, zgromadzili się na bitej drodze koło tamy. Hans nie wrócił jeszcze z ostatniej tury. Ulewa zaczęła słabnąć, przeszła w równomierną mżawkę i niebo późnego popołudnia trochę przejaśniało.
– Chodźcie – powiedział Pico. – Możemy wrócić pieszo. To niecała mila, rozgrzejemy się w ruchu. Zmęczeni, przemoczeni, ale szczęśliwi chłopcy pomaszerowali w dół wraz z innymi. Wąska bita droga, błotnista od deszczu, zatłoczona była ciężarówkami i pieszymi, zmierzającymi wolno na południe. Na wprost majaczył wysoki grzbiet, oddzielający Santa Inez od wyschniętego strumienia.
Pico obrzucił spojrzeniem tłumy grzęznące w błocie i pociągnął za sobą swych towarzyszy.
– Tędy jest krótsza i przyjemniejsza droga do hacjendy – wyjaśnił detektywom i wujkowi Tytusowi.
Poszli skrajem tamy i znaleźli się na wielkim, pokrytym niskimi zaroślami wzniesieniu u stóp wysokiego pasma wzgórz. Było to wzniesienie, które zamykało strumień po zachodniej stronie. Niewyraźna ścieżka wiodła w dół do koryta rzeki. Nim zeszli w dół, obejrzeli się za siebie. Cały obszar powyżej tamy, po obu stronach rzeki, był zniszczony przez ogień.
– Spalona ziemia nie zdoła zatrzymać wody – powiedział posępnie Leo Guerra. – Jeśli będzie dalej padało, dojdzie do powodzi.
Szli spiesznie w dół wzniesienia i wzdłuż błotnistego teraz koryta Santa Inez. Po drugiej stronie rzeki przebiegała bita droga, prowadząca przez ranczo Norrisów. Była również zatłoczona pojazdami i ludźmi wracającymi na szosę lokalną. Detektywi dostrzegli sunącą wolno półciężarówkę Norrisów. Chudy siedział wraz z innymi na platformie. Zobaczył chłopców po drugiej stronie rzeki, ale nawet on był zbyt zmęczony, by zareagować.
– Czy to już ziemia Norrisów? – zapytał Bob.
Pico skinął głową.
– Rzeka stanowi naszą granicę, od szosy lokalnej aż po tamę. Potem granica biegnie na północny wschód, przez krótki odcinek w górach. Tama i rzeka powyżej niej znajdują się w całości na naszej ziemi.
Wysokie skaliste wzniesienie na prawo od nich obniżyło się. Detektywi mogli teraz widzieć poza nim kilka długich wzgórz, wybiegających na południe. Pico wszedł na trawiasty szlak, odbijający od koryta rzeki i wiodący przez małe pagórki. Maszerowali, rozciągnięci w długi sznur, i podziwiali nie dotknięty ogniem krajobraz. Pagórki były porośnięte rzadkimi, niskimi zaroślami, między którymi przeświecały brązowe skały. Dym wciąż unosił się w powietrzu, ale deszcz niemal ustał. Słońce na chwilę przebiło się przez chmury i zaszło.
Pete miał wciąż dość sił, by iść szybko, a Jupiter zbyt się niecierpliwił, by marudzić. Wkrótce obaj wysunęli się na czoło pochodu. Gdy wspinali się po zboczu ostatniego wzgórza, odbili już od reszty o dziesięć lub dwadzieścia metrów.
– Jupe! – wykrzyknął Pete wskazując w górę.
Wysoko, na górskim grzbiecie nad nimi, przez snujący się dym przebijał się mężczyzna na wielkim, czarnym koniu! Chłopcy wpatrywali się w półmroku w szarżującego wierzchowca, którego potężne kopyta biły przesycone dymem powietrze i którego głowa…
– On… on… – wyjąkał Jupiter. – On nie ma głowy!
Stojący dęba na grani wielki koń był stworem bezgłowym.
– Uciekajmy! – wykrzyknął Pete.