– Pójdę zobaczyć! – zdenerwował się Andrews. – Może myszek wpadł do jakiejś dziury i nie umie się wydostać? – Już łapał za klamkę, gdy powstrzymał go mocny chwyt Jupitera.
– Nie ruszaj się! Widzę światło latarki. Kilka metrów od żurawia. Tego z prawej strony.
– Nic nie widzę! – wymruczał Bob. – Jest! Rzeczywiście! To na pewno Mortimer. Dam mu znać i…
– Powiedziałem: nie ruszaj się! – kuksaniec Jupitera był bolesny. – Nie wiemy, kto to taki!
I miał rację. W ciągu paru minut na nadbrzeże zajechały dwa samochody i stary, zdezelowany autobus.
Chłopcy prawie położyli się na przednich siedzeniach, choć ford stał w zupełnie niewidocznym miejscu. Ostrożność mieli we krwi.
– Po co im autobus? – głowił się Bob.
– Do przewozu ładunku? – Jupiter też miał wątpliwości. – Przecież jeśli tam załadują broń, policja drogowa natychmiast ich złapie.
– Jakiś warkot. Jakby motorówka. – Jupiter myślał gorączkowo. – Może statek “Ariel” stoi na redzie? Nie przybije do portu? A ładunek przywiozą motorówką.
Bob zdążył tylko schylić głowę, gdy nad portem pojaśniało. Jakby ktoś wystrzelił ognie sztuczne. Kilka ludzkich cieni rzuciło się do ucieczki. Samochód, który stał z włączonym silnikiem, właśnie ruszał, kiedy złapały go dwa potężne reflektory.
– Stać! Policja! – rozległ się przez megafon znany głos.
– Mat Wilson! – jęknął Jupiter, łapiąc się za głowę. – I George Lawson ze swoimi chłopakami! Skąd wiedzieli?
Bob przyłożył do oczu wielką kapitańską lunetę.
– Chcesz wiedzieć, skąd? – warknął. – To patrz!
Jupiter nie wierzył własnym oczom. Obok policjantów kręcił się nie kto inny jak ich “klient”.
– Mortimer, niech cię diabli! – wrzasnął. – Zdrajca! Zawiadomił policję, szczur jeden!
– Myszek. Nasz beżowy, elegancki myszek! – ironizował Bob.
– Słuchaj, oni tu musieli być przed naszym przyjazdem. Nie zwrócili uwagi na nasz samochód?
– Ależ tak! – odezwał się dudniący głos. – Obserwowaliśmy was od godziny! – Mat Wilson stał, podpierając się pod boki. Wielki, staromodny kolt kołysał mu się na biodrze. – Co tu robicie, panowie detektywi?
– Nnic – stęknął Bob. – No… nic. Przecież nawet nie wysiedliśmy z samochodu.
– Obserwujemy życie glonów! – Jupiter miał szczery zamiar zaprzeć się wszystkiego. Nawet własnego nazwiska, ciotki Matyldy i placka z melonem, który uwielbiał.
– Do domu! – warknął policjant. – Nic tu po was! George! Wszyscy wyłapani? Ci z motorówki też?
– Tak jest, panie sierżancie. Ale to sami Meksykanie.
Jupiter, chcąc nie chcąc, zapalił silnik.
– A może mi pan powiedzieć, kto was tu ściągnął?
Mat roześmiał się.
– Guzik to was obchodzi! Do domu, chłopaki! już!
– A broń pan znalazł? – odezwał się piskliwie Bob. Kiedy się denerwował lub bał, jego głos brzmiał niczym najczystszy dźwięk harfy.
Mat zatrzymał się. Buty zaskrzypiały na żwirze.
– Jaką broń? O czym ty mówisz?
– Ja? – Bob uderzył się w pierś, aż zadudniło. – Jupiterze, czy ja coś mówiłem?
– Nic podobnego! – zakrztusił się Pierwszy Detektyw. – Nic nie mówiłeś. No, to do domu, chłopcze. Jak każe Wielki Pan Policjant.
Twarz Mata Wilsona przypominała wykrzywioną maskę karnawałową.
– Słuchajcie no, gnojki! Jeśli coś wiecie, to… – otarł czoło dłonią.
– Myyy? – zdumieli się przyjaciele. – My nigdy nic nie wiemy! Aha, gdyby pański przyjaciel, ten w beżowym garniturku, który wsiada z Lawsonem do radiowozu…
– Co z nim? – Mat zatrzymał się w pół kroku. Znał Trzech Detektywów nie od dziś. Już nie raz zaleźli mu za skórę.
– Gdyby przypadkiem powiedział, że ma amnezję…
– Co?
– Gdyby nadmienił, że stracił pamięć! – podpowiedział Bob.
– To co?
– Niech mu pan nie wierzy! – Jupiter wystawił głowę przez okno. – On jest potomkiem Jerzego Waszyngtona! Tak, tak, prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego podobizna znajduje się na banknocie jednodolarowym. Jego ciotka ma pałac w Palermo, we Włoszech. A wuj jest w prostej linii prawnukiem słynnego gangstera Ala Capone. Tego, co siedział w Alcatraz za długi!