Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział 13. Błazeński żart

Bob źle spał tej nocy. Wyczerpany przeżyciami w jaskini, długo przewracał się z boku na bok. W męczącym półśnie uciekał z jednej jaskini do drugiej przed dymiącym gorącą parą smokiem, za każdym razem cudem ratując się z opresji. Ostatni obraz był szczególnie męczący. Smok prawie dopadł całej trójki w jakimś kącie, z którego nie było ucieczki. Bob obudził się czując, że wciąż jeszcze dygoce ze strachu.

Leżąc z otwartymi oczami, zaczął zastanawiać się nad tym, co powiedział Jupe. Czy rzeczywiście ten smok mógł nie być prawdziwy? Nie, to niemożliwe. Trudno by było wyobrazić sobie coś bardziej rzeczywistego.

W końcu zapadł na dobre w sen, z którego zbudził go głos mamy wołającej na śniadanie. Zaczął się powoli ubierać, jeszcze raz analizując wypadki zeszłej nocy. Próbował przypomnieć sobie jakiś szczegół, który wskazywałby, że smok był tylko sztucznie spreparowaną atrapą. Z przykrością stwierdził, że nie pamięta nic takiego. Wciąż jeszcze miał przed oczami obraz przerażającego potwora, słyszał jego sapanie, a nawet czuł jego zapach. Żaden sztuczny mechanizm nie mógłby robić tylu rzeczy naraz. Jupiter z pewnością się pomylił.

Kiedy Bob znalazł się przy stole, ojciec kończył już śniadanie. Powitał Boba skinieniem głowy i spojrzał na zegarek.

– Jak się masz, synku – powiedział. – Dobrze się bawiłeś z kolegami wczoraj wieczorem?

– Tak, tatusiu. Nie najgorzej.

Ojciec podniósł się i położył serwetkę koło swego nakrycia.

– To świetnie. Nie wiem, czy to może ci się do czegoś przydać, ale wydawało mi się, że interesuje cię ten tunel w Seaside, i po twoim wyjściu przypomniałem sobie nazwisko człowieka, który stracił na jego budowie cały swój majątek.

– Udało ci się? I kto to był?

– Nazywał się Labron Carter.

– Carter? – Bob natychmiast pomyślał o porywczym panu Carterze, właścicielu ogromnej strzelby, z którym rozmawiali wczoraj.

– Tak. A przy okazji, kiedy Rada Miejska Seaside odstąpiła od realizacji jego projektu przekształcenia miasta w wielki ośrodek wypoczynkowy, stracił też żelazne zdrowie, którym się wcześniej cieszył. No i wszystko to razem – utrata zdrowia, pieniędzy i dobrej opinii – doprowadziło go w końcu do samobójstwa.

– Fatalna historia. Nie wiesz przypadkiem, czy miał rodzinę?

Pan Andrews kiwnął głową.

– Zaraz po nim umarła jego żona. Przeżył jedynie syn. To znaczy – dodał po chwili wahania – nie wiem, czy żyje dotąd. Musisz pamiętać, że wszystko to wydarzyło się przeszło pięćdziesiąt lat temu.

Bob pomachał ojcu, który pospieszył do pracy w redakcji miejscowego dziennika. Dopisał podane mu przez tatę informacje do wczorajszych notatek, zastanawiając się, co też mógłby powiedzieć Jupe na temat tych zupełnie nowych okoliczności. Że być może żył ciągle ktoś, kto wiedział o istnieniu tunelu. Ktoś, kto żywił głęboką urazę do miasta, które złamało przed laty jego ojca. I miał bardzo złe skłonności.

Bob nie miał pojęcia, w jaki sposób pan Carter mógłby próbować wyrównać dawne rachunki. Schował swe notatki do kieszeni, dokończył śniadanie i biegiem opuścił dom.

Może Jupiterowi uda się wyciągnąć z tego wszystkiego jakieś rozsądne wnioski.

– Bycza sprawa! – wykrzyknął z uznaniem Pete Crenshaw. – To, co Bob powiedział o rodzinie Carterów, ma z pewnością sens, Jupe. Bardziej niż twoja uwaga, że smok był fałszywy.

Trzej Detektywi spotkali się znowu w Kwaterze Głównej. Na początek Bob odczytał swoje notatki na temat Labrona Cartera. W zapasie miał jednak więcej niespodzianek.

– Ciągle chodziło mi po głowie to, co powiedziałeś wczoraj o smoku. Dziś rano poszedłem więc prosto do biblioteki, żeby poszperać trochę w różnych książkach.

Jupiter rzucił okiem na kartki w ręku Boba.

– Wiesz, co, Bob, zdaje mi się że byłoby lepiej, gdybyś od razu przeszedł do sedna sprawy – powiedział. – To znaczy, czy w dzisiejszych czasach żyją prawdziwe smoki, czy nie?

Bob potrząsnął głową.

– Nie. Nie ma żadnych smoków. Nie znalazłem ani jednej książki, która zawierałaby jakieś dowody na ich istnienie.

– Czyste kretyństwo! – wybuchnął Pete. – Ci faceci, którzy je piszą, nie mają pojęcia, gdzie szukać smoków. Znaleźliby przynajmniej jeden okaz, gdyby posiedzieli w nocy parę minut w pobliżu pewnej jaskini w Seaside. I to jaki!

Jupiter podniósł rękę.

– Proponuję, żebyśmy najpierw pozwolili Bobowi dokończyć czytania jego notatek. A potem je przedyskutujemy. Mów dalej, Bob.

Bob zagłębił się w swych notatkach.

– Najbardziej podobnym do smoka zwierzęciem, jakie znalazłem, jest wielka jaszczurka, zwana Smokiem z Komodo. Jest bardzo duża jak na jaszczurkę, bo osiąga do trzech metrów długości, ale nie umywa się nawet do smoka, którego widzieliśmy.

– Może jedna z nich dostawała więcej witamin – odezwał się Pete.

– A my natrafiliśmy właśnie na nią.

– Nie – stwierdził Bob. – Smok z Komodo nie zieje dymem, a poza tym żyje tylko na jednej małej wyspie na Dalekim Wschodzie. I nie jest specjalnie podobny do tego stwora z jaskini. Myślę, iż możemy z całym spokojem przyjąć, że w naszych czasach nie ma na świecie żadnych smoków.

Ale znalazłem mnóstwo żyjących obecnie zwierząt, które atakują, zabijają, a nawet zjadają ludzi! Chcecie, żebym czytał dalej? – zapytał spoglądając na swych przyjaciół.

Jupe kiwnął głową.

– Oczywiście. Powinniśmy jak najwięcej wiedzieć o naszych naturalnych wrogach, a także o tych, którzy udają ich, żeby nas nabrać. Nie przerywaj, Bob.

– Proszę bardzo. Każdego roku umiera milion ludzi od ukąszenia owadów, roznoszących choroby; czterdzieści tysięcy traci życie od ukąszenia węża; dwa tysiące zabijają tygrysy; tysiąc osób ginie w paszczy krokodyla, a jeszcze tysiąc zjadają rekiny.

Bob przerwał na chwilę, jakby chciał spotęgować wrażenie wywołane tą statystyką.

– Zauważ, Pete – odezwał się Jupe – że nie ma jak dotąd ani słowa o wpływie smoków na populację ludzi. Wal dalej, Bob.

– To były dane na temat masowych przypadków – powiedział Bob.

– Ale ludzie giną też od słoni, hipopotamów, nosorożców, wilków, lwów, hien i lampartów. Czasami dzieje się tak przez przypadek. Rozróżnia się bestie, które zabijają, i bestie, które pożerają ludzi. Wiele z nich zabija tylko dla zabawy.

Ale według książki Jamesa Clarke'a “Człowiek – ofiarą drapieżników”, przesadza się często w ocenie zagrożenia ze strony niektórych zwierząt, na przykład takich, jak niedźwiedzie polarne, pumy, orły i aligatory. Autor twierdzi, że tarantule są zupełnie niegroźne, niedźwiedzie grizzly czynią niewielkie tylko szkody, a pszczoły są na tyle inteligentne, aby trzymać się z dala od człowieka. Pisze też, że jeśli ktoś chce zostać zjedzony, powinien pojechać do Afryki Środkowej albo na Półwysep Indyjski. Według niego najbezpieczniejszym krajem jest Irlandia, gdzie najgroźniejszymi zwierzętami są trzmiele!

Bob zamknął swój notes. W maleńkim pomieszczeniu zapadła cisza.

– No i co o tym powiesz? – zapytał Jupe Pete'a.

Pete potrząsnął czupryną.

– Po tym, co usłyszałem, Seaside wydaje się najbezpieczniejszym miejscem na ziemi zaraz po Irlandii – powiedział z uśmiechem. – Zostało wam już tylko przekonać mnie, że wczoraj nie widzieliśmy tam żadnego smoka.

– No więc, na początek – zaczął Jupe – ani przez moment nie widzieliśmy…

Rozległ się dzwonek telefonu. Jupiter wyciągnął rękę po słuchawkę, potem jednak zawahał się.

– Nie bój się. Podnieś ją – zachęcił go Pete. – Może znowu dzwoni ten umarlak czy duch. On prawdopodobnie próbował przekonać też tego smoka, żeby się trzymał z dala od jaskini.

Jupiter roześmiał się i podniósł słuchawkę.

– Halo?

Jak zwykle pochylił się ze słuchawką do mikrofonu, aby Bob i Pete także mogli słyszeć całą rozmowę.

– Halo – odezwał się znajomy głos. – Mówi Alfred Hitchcock. Czy to ty, Jupiterze?

– Tak. Witam pana. Domyślam się, że dzwoni pan, żeby się dowiedzieć, jak nam idzie dochodzenie w sprawie psa pańskiego przyjaciela?

– Tak. Powiedziałem Henry'emu Allenowi, że rozwiążecie tę zagadkę szybko i sprawnie. A teraz chciałbym tylko zapytać, czy udało się wam odkryć już coś do tej pory. Znaleźliście jego pieska?

– Jeszcze nie, proszę pana – odrzekł Jupiter. – Musimy wyjaśnić najpierw inną tajemnicę. Chodzi o kaszlącego smoka.

– Nabieracie mnie – odpowiedział pan Hitchcock. – Myślicie, że tam naprawdę jest smok? Do tego kaszlący? Życie płata czasami dziwaczne figle. Tak się szczęśliwie składa, że jesteście w kontakcie z największym w świecie żyjącym ekspertem od smoków.

– O kim pan mówi? – spytał Jupiter.

– No jak to, oczywiście o Henrym Allenie – oświadczył pisarz, specjalizujący się we wszystkich tajemniczych zjawiskach. – Dziwi mnie, że sam nie powiedział wam o tym. Ani przedtem, ani potem nikt nie dał zatrudnienia tylu smokom, co on w swoich filmach.

– Rzeczywiście, wspominał nam o tych swoich filmowych potworach – powiedział Jupiter – ale widocznie nie spodziewał się mimo to zobaczyć smoka na plaży pod swoim domem. Dziękuję panu za telefon. Myślę, że powinniśmy raczej zdać raport o postępach dochodzenia panu Allenowi. Zadzwonię później do niego.

– Nie ma takiej potrzeby – stwierdził niespodziewanie pan Hitchcock. – Mam go tu właśnie na innej linii. Zadzwonił do mnie przed chwilą, aby mi powiedzieć, że zrobiliście na nim duże wrażenie. Poczekaj chwilkę, zaraz przełączę go na twoją linię. Mam nadzieję, że poradzę sobie z tymi przyciskami w mojej centralce.

Przez chwilę telefon milczał, potem ozwało się ciche kliknięcie, wreszcie chłopcy usłyszeli głos starego reżysera.

– Halo, czy mówię z Jupiterem Jonesem?

– Tak, proszę pana. Przykro mi, że do tej pory nie wpadliśmy na ślad pańskiego psa. Ale nie poddajemy się jeszcze.

– Zuch z ciebie – powiedział pan Allen. – W gruncie rzeczy nie spodziewałem się wyjaśnienia sprawy tak prędko. Może mojego psa złapał po prostu jakiś nieznajomy i zabrał ze sobą. Jak ci mówiłem, piesek jest bardzo łagodny i nie boi się obcych.

23
{"b":"90710","o":1}