Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co za zbieg okoliczności, Mariola mówiła, że idziesz do kina, ale nie powiedziała, że do Iluzjonu – Leszek przebiegł wzrokiem po najbliższych siedzeniach, Maćka ledwie muskając spojrzeniem. – Koleżanki nie przyszła?

Koleżanka? Jaka koleżanka? Co ta Mariolka mu nagadała? Spojrzałam na Maćka. Siedział na fotelu i pochylony zawiązywał sznurowadło.

– Nie przyszłam z koleżanką, ale z nim – kiwnęłam głową i nie wiem czemu się zaczerwieniłam.

W tym momencie Maciek wyrósł przy moim boku i zmierzył Leszka wzrokiem jelenia na rykowisku. Nie było odwrotu, musiałam ich sobie przedstawić. Ale kogo komu? Jak to leciało? Tego, który jest dla mm, ważniejszy temu mniej ważniejszemu? Ale który jest który? Nie byłam pewna.

– Poznajcie się – wybrnęłam z opresji.

Panowie podali sobie dłonie.

Zapadło krepujące milczenie.

– No to co? – zagadnęłam, bo cisza ciążyła jak ołów. – Idziemy?

Panowie kiwnęli głowami i gęsiego ruszyliśmy do wyjścia.

Maciek od razu skierował się do samochodu. Niepewnie stanęłam w miejscu. Leszek wsadził ręce w kieszenie marynarki.

– Teodor chce jutro kontynuować. Przyjdziesz?

Kiwnęłam głową.

– To twój chłopak? – zerknął w kierunku oddalającego się Maćka.

Zaskoczyło mnie to nagłe pytanie… Ale zaraz… Czy mi się zdawało? W jego oczach wyraźnie dostrzegłam… rozbawienie!

Trzewia się we mnie przewróciły. A co on sobie myśli, że co? To takie dziwne, że mam chłopaka? Może i nie jestem ulubienicą Afrodyty, ale posiadam głębię osobowości i… A co to go zresztą obchodzi?! I z czego tak się cieszy, baran jeden!

– To mój narzeczony! – wypaliłam. Obróciłam się na pięcie i poszłam, nie oglądając się za siebie.

Wsiadłam do samochodu i głośno trzasnęłam drzwiami. Maciek syknął.

– Uważaj na moje maleństwo.

Ach tak? No to proszę! Wysiadłam z samochodu i zostawiając otwarte na oścież drzwi, pewna siebie, potykając się o nierówności chodnika, ruszyłam w noc. Maciek dopadł mnie dopiero przy przejściu dla pieszych. Czekałam na zmianę świateł. Obok mnie kobieta z wózkiem zagadywała gaworzącego bobasa.

– Nie wygłupiaj się, co ci do głowy strzeliło?

Nie odpowiedziałam.

– Ewa, o co ci chodzi?

– O NIC!!! – wrzasnęłam, nie hamując złości. Kobieta ze spacerówką podskoczyła, niemowlę uderzyło w ryk.

– Chodźmy stąd. – Maciek złapał mnie za rękę i pociągnął do samochodu. Nie opierałam się.

– Jesteś dla mnie nieuprzejmy, twój cholerny grat jest ważniejszy niż ja. – O mało się nie rozpłakałam.

Wydęłam usta i śmiertelnie obrażona stanęłam przy samochodzie, znacząco uderzając o chodnik czubkiem pantofla. Maciek szeroko otworzył drzwi. Wsiadłam.

– Odwieź mnie do domu, bo nie mam zamiaru jechać do tej twojej garsoniery!

Wyplułam z pogardą ostatnie słowo i przeraziłam się tego, co powiedziałam. Było już jednak za późno. Maciek patrzył przed siebie z zaciętym wyrazem twarzy. Jechał szybko i pewnie. Zmieniał pasy, lawirował, kilka razy skręcił z piskiem opon i zanim zdążyłam się zorientować, dokąd jedziemy, zatrzymał się przed moim blokiem.

– Cześć – powiedział nie gasząc silnika.

Chciałam przeprosić, usprawiedliwić się, ale jego chłód zupełnie zbił mnie z tropu. Wysiadłam z ciężkim sercem. Samochód odjechał natychmiast, gdy tylko zamknęłam drzwi. Stałam przez chwilę, patrząc na czerwone światełka znikającego volkswagena, dopóki nie zorientowałam się, że znowu pada. Wielkimi krokami, omijając bulgoczące kałuże, smętnie poczłapałam do domu.

* * *

Telefon Miśki nie odpowiadał. Sylwii też nie. Nie wiedząc, co począć, wykręciłam numer rodziców, choć wiedziałam, że nie jest to najlepszy pomysł. Odebrała mama.

– Dziecko, przyjedź i porozmawiaj ze swoim ojcem, bo ja już nie mam do niego zdrowia. Założył Klub Miłośników UFO, wiesz, filię tego z Warszawy. Po nocach nie śpi, tylko ciągle gdzieś biega, szuka sponsorów, bo chce z tymi małolatami kupić lunetę, będą obserwować gwiazdozbiór jakiś tam, bo podobno tam się dzieją jakieś dziwne rzeczy. Przetworów w tym roku nie zrobiłam, bo mi warzyw nie dowiózł, a w ogóle to się w domu nie udziela, tylko ciągle albo wychodzi i pół dnia go nie ma, albo czyta. Suszarki mi nie powiesił, to musiałam prosić męża Aldony, wiesz, tej z parteru, to jeszcze zły był, że obcego mężczyznę proszę, jakby on sam nie mógł. Ale to wszystko jeszcze nic… – powiedziała zabobonnym szeptem – twój ojciec zaczął… ojej, czekaj, rosół mi kipi… – odłożyła słuchawkę i za chwilę dobiegł mnie stukot przestawianych garów. Przed oczami stanęła mi rodzinna kuchnia, białe kafelki i żółty, odziedziczony po dziadku kredens. Tęsknota ukłuła mnie prosto w serce. Po chwili mama kontynuowała lekko zdyszanym głosem: – O czym to ja… a, twój ojciec zwariował!

– Co się stało? – spytałam znudzonym głosem, bardziej z grzeczności niż zainteresowania. Tatko wariował średnio raz na dwa miesiące.

– Zgadnij! – rzuciła figlarnie, jakby prowadziła teleturniej. Nie wydawała się zbytnio zmartwiona szaleństwem swojego męża.

– Oj, mamo, co będę zgadywać. Rzucił cię?

– PeKa.

Zamyśliłam się. PeKa? Co to mogło znaczyć? Mama przez całe dzieciństwa raczyła mnie tego rodzaju zagadkami, ale nigdy nie byłam w nich mocna.

– Pruje koszule.

– Pudło!

– Pierniki kupuje.

– Nie wygłupiaj się. Poważnie zgaduj.

– To za trudne.

– Jakie tam trudne. Podpowiem, że chodzi o książkę.

– Pisze książkę.

– Skąd wiesz? Powiedział ci? – Co?

– Że pisze.

– A pisze?

– To nie wiesz?

– A skąd mam wiedzieć?

– To skąd wiesz?

– Zgadłam!

– Ty nigdy nie zgadujesz.

– O czym ta książka? – przerwałam naszą niezbyt głęboką wymianę myśli, bo znając mamę, mogłybyśmy tak ciągnąć do samego rana.

– A o czym by mogła być? O UFO. Mam tego po dziurki w nosie. Całe szczęście, że chociaż u ciebie dobrze. Jak tam w pracy? A co u Misi? Jej mama mówiła, że znalazła chłopaka. Podobno bardzo sympatyczny. A tobie nie mogłaby jakiegoś podsunąć? To taka światowa dziewczyna, tak sobie dobrze radzi, słyszałaś, że ma robić wystrój w ambasadzie francuskiej? Spotyka tylu ludzi, nie mogłaby ciebie z kimś poznać? Czemu jej nie poprosisz?

Znów to samo. Misia a, Misia be, Misia to, Misia tamto. Żeby zakończyć ten upokarzający przegląd Miśkowych zalet, a także uczynić zadość odwiecznej trosce matki o wianek córki, powiedziałam najspokojniej jak umiałam:

– Mam chłopaka.

– Aaaa!!! – wrzasnęła mama, o mało nie pozbawiając mnie słuchu. – Poważnie? Kto to taki? Znam go? – była szczerze wzruszona, co natychmiast i mi się udzieliło.

– Nie znasz, jest z Warszawy. Właściwie to spotykamy się od niedawna. Nawet Miśka jeszcze go nie poznała.

– To poznaj ich jak najszybciej. To mądra dziewczyna, doradzi ci, a jakby się okazało, że to szuja, to ona pierwsza ci to powie.

„Już mi powiedziała” – pomyślałam w duchu, ale tym się z mamą nie podzieliłam.

– Dlaczego od razu szuja?

– Dziecko, teraz jest tylu oszustów. Wczoraj w telewizji podawali, że jeden taki pięć dziewczyn zbałamucił. Teraz są niebezpieczne czasy. Ale wiesz co, bardzo się cieszę. Mogę powiedzieć tacie?

– Jasne.

Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Pożegnałam się z mamą, poradziłam, żeby patrzyła na tatkę przez palce i odłożyłam słuchawkę. Zerknęłam przez judasz. Dostrzegłam wypukłą twarz weterynarza.

– Ja do kotów, dobry wieczór, można?

Weterynarz dziwnie się zachowywał, uśmiechał się jak panienka i uciekał wzrokiem. Pijany czy co, pomyślałam. Zaprosiłam go do środka.

– Jak zdrowie? – spytał zdejmując rękawiczki.

– Nie narzekam, dziękuję.

Weterynarz roześmiał się i machnął ręką.

– Ja pytam o zdrowie kotów, bo pani to bym raczej nie pomógł, nawet przy zwykłej grypie.

Zajrzał do pokoju. Podszedł do szafy i delikatnie uchylił drzwi. Maluchy spały jak zabite. Patrzyłam na niego, nie wiedząc, jak mam rozumieć te nagłe odwiedziny. Czyżbyśmy się umawiali i o tym zapomniałam?

– Doktorze?

– Yhm.

– Ale ja nie zamawiałam wizyty. Może pan mnie z kimś pomylił? – spytałam najgrzeczniej jak umiałam, pamiętając, że doktorek ma hiszpański temperament.

– To wizyta standardowa. A co, przeszkadzam?

– Nie, nie.

Doktor wyjmował z kojca każdego malucha, jednego po drugim, i dokładnie oglądał.

– Lubi pani motyle? – spytał znienacka.

Odłożył Rudego, podniósł się z kolan i otrzepał nogawki, chociaż wcale nie musiał, bo tak się składało, że przed sesją u mistrza urządziłam w domu generalne sprzątanie. Tak już mam, że w przebłysku dobrego humoru dostaję zastrzyk energii i zaczynam sprzątać. Reaguję na widok leżącej od tygodni sterty prasowania, grubej warstwy kurzu i pajęczyny przy lampie i naraz przeszkadza mi to, o co przez tydzień potykałam się bez większych emocji. Chwytam szczotkę, ścierkę, kubeł z wodą i szoruję co popadnie, wyskubuję drobiny z dywanu i chodnika w przedpokoju, pucuję lustra, przesadzam kwiatki, przyklejam wieszaki na ręczniki, mimo że po dwóch dniach znowu odpadają, rozmrażam lodówkę, szoruję wannę i wietrzę, by potem paść z wycieńczenia na świeżo zmienioną pościel i wdychać zapach nowo narodzonego mieszkania.

Weterynarz patrzył na mnie w błogim zachwycie. Rozumiałam, że wspomnienie motyli tak go rozmarzyło, no bo przecież nie ja. Pamiętałam, że wciąż straszę ściśle przylizaną do głowy fryzurą, nie mogłam więc być przyczyną jego entuzjazmu.

– Mam fantastyczną kolekcję motyli brazylijskich prosto znad Amazonki. Wyjątkowo piękne okazy, nawet muzeum etnograficzne się o nie ubiegało. Mogłem je naturalnie tylko wypożyczyć, bo o sprzedaniu nie ma mowy. Z każdym z nich wiąże się jakaś historia, czasami nawet niebezpieczna. Chciałbym je pani pokazać.

– Chętnie popatrzę – powiedziałam, domyślając się, że doktorek zaraz przytaszczy z samochodu torbę ze szklanymi gablotami, no bo chyba nie ma na myśli moich odwiedzin w swoim domu.

– To kiedy pani może?

23
{"b":"90434","o":1}