Nagle podskoczyłam w fotelu. Z sąsiedniego pokoju dobiegł mnie przeraźliwy rumor, jakby przewracanego krzesła.
– To ma być kasztan?! – usłyszałam krzyk Miśki. – Może u was w Hongkongu to jest kasztan, ale u nas nie!!! – zrozumiałam, że zabieg nie spełnił jej oczekiwań. Po chwili Miśka wypadła z gabinetu, zrywając z siebie pomarańczową pelerynkę.
Zdębiałam. To, co zobaczyłam, w żaden sposób nie przypominało znanej mi Miśki. Krótkie ryżo – czerwone najeżone włosy i dwie cienkie, diabelsko czarne nitki nad powiekami przypominały raczej chińskiego smoka z wieczorynki niż piękną zadbaną kobietę, jaką miała stać się] Miśka po metamorfozie.
– Ta kretynka skubała mi brwi, jakby kosiła trawnik! Widzisz mojej włosy, czy ja mówiłam, że chcę być ruda, czy ja coś takiego mówiłam… '; jasna cholera! – Miśka trzasnęła drzwiami i już jej nie było.
Czarnooka Chinka wyjrzała z gabinetu i skinęła na mnie ręką. We -] szłam do środka.
– Plosię pani, to jakaś pomylka, ale to nie moja wina, to ta pani psiniosła ta falba.
Dziwne, na rysunku jak byk siedzi dziewczyna o ciemnych kasztanowych włosach. Dlaczego wyszły rude? A brwi?
– Pani siama chciała zieby egziotyćnie.
– Można to chyba poprawić, jeszcze raz pofarbować?
– Nie, nie – kobieta pokręciła głową. – Niech kolezianka nie psichodzi, zia nelwowa – ukłoniła się z rozmachem i zrozumiałam, że to koniec rozmowy.
* * *
Kiedy dojeżdżałam na miejsce, byłam już zdrowo spóźniona. Gapiłam się w okno autobusu i półgłosem powtarzałam refren Kokoszki – smakoszki, wiersza, który sobie koniec końców wybrałam. Pech chciał, że z jakiegoś powodu biblioteka dla dorosłych była zamknięta, zajrzałam więc do działu literatury dziecięcej, gdzie zasuszona bibliotekarka, zaczepiona nieśmiało w sprawie poezji, z entuzjazmem podsunęła mi Tuwima i Brzechwę, przy okazji fachowo uzupełniając moją wiedzę na temat Julka (którego ponoć znała), jego sławnej „myszki” i kawiarni Ziemiańskiej, zasypując mnie górą anegdot oraz racząc pogłębioną analizą twórczości słynnego skamandryty, którą u niej w domu lubią po prostu pasjami, po wielekroć powtarzając, że to ukochane wiersze jej samej, jej dzieci oraz jej wnuków i żarliwie zapewniając, że i moje pociechy z pewnością je pokochają. Nie zdołałam wyjaśnić miłośniczce Zosi Samosi i Słonia Trąbalskiego (mimo że kilkakrotnie, gdy brała oddech, próbowałam), że pociech nie posiadam, w końcu jednak wzięłam książeczki, ufając w moc ludzkiej tolerancji.
W artystycznym natchnieniu szeptałam: „kud – ku – dak, a ja owszem, „ja tak” pocieszając się myślą, że może komisja, z uwagi na znajomość z Sebastianem, nie każe mi nic mówić, tylko od razu przyjmie z otwartymi ramionami, proponując rolę Lady Makbet.
W pewnej chwili dostrzegłam dwie pary wlepionych we mnie oczu. Kilkuletnie bliźniaczki z czerwonymi nosami, okutane w palta, czapki i szaliki, patrzyły na mnie podejrzliwie, pokazując mnie sobie palcem. Przerwałam recytację i lekko spłoszona uśmiechnęłam się do dziewczynek, na co obie, jak na komendę, pokazały mi język.
Sebastian był już na miejscu. Złapał mnie za rękę i zaciągnął w głąb korytarza, prowadząc przed jakieś drzwi. Ku mojemu zaskoczeniu cały długi korytarz i dwie przylegające do niego salki zapełniali młodzi ludzie, zainteresowani, podobnie jak ja, zasileniem szeregów teatru „Na smyczy”. To zupełnie zbiło mnie z tropu.
– Ciekawa nazwa, nie ma co. Co ona niby wyraża? – zagadnęłam kąśliwie, żeby dodać sobie animuszu. Sebastian gapił się na mnie z rozkosznym uśmiechem.
– Nie mnie się pytaj. Emil ci powie. Super, że przyszłaś, myślałem, że stchórzysz.
„Że co? Stchórzę?” – pomyślałam, przełykając ślinę i czując, że nogi mam całe z waty. „Nie porównywać się, paragraf dwa artykułu jeden, nie porównywać się” – powtarzałam w myślach, patrząc z ukosa na wysoką dziewczynę w czarnej powiewnej sukni, półgłosem deklamującą monolog umierającej pani Bovary. W popłochu próbowałam przypomnieć sobie trzeci wers mojej Kokoszki – smakoszki.
– Wszyscy już są po przesłuchaniu, czekają na decyzję. Jeszcze tylko ta czarna i ty. Muszę lecieć, Emil prosił, żebym zrobił mu kawę. Połamania nóg. – Sebastian poklepał mnie po ramieniu i zniknął, przepychając się między gromadkami młodzieży.
Przyjrzałam się twarzom obecnych. W jakim oni mogą być wieku? Nie więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Czyli są przynajmniej pięć lat młodsi ode mnie! Matko, ja chyba zwariowałam, żeby tu przychodzić i to jeszcze z takim repertuarem. Poczułam suchość w ustach i wilgoć pod pachami – pewne symptomy histerii. W tym momencie otworzyły się drzwi prowadzące na scenę i stanął w nich chudy małolat. Rozejrzała się po zebranych.
– Czy to już wszyscy?
Czarna pokazała na mnie.
– Jeszcze ona i ja. Wolę być druga.
– Zapraszam. – Chłopak otworzył szerzej drzwi. Serce waliło mil młotem. Poczułam, że moje ciało nie należy do mnie, łącznie z głosem i pamięcią. Po Kokoszce – smakoszce nie został nawet ślad.
Weszłam na rzęsiście oświetloną scenę. Z ustawionych przy rampie punktowych reflektorów padało ostre światło. Na środku stało krzesło. Spojrzałam w głąb widowni i zmrużyłam oczy, jednak oprócz niewyraźnego konturu foteli niewiele mogłam dostrzec. Z ciemności odezwał się na głos:
– Proszę usiąść, chwilę sobie porozmawiamy. Jak się pani nazywa?
– Ewa Bielska – wymamrotałam.
– Zbyszek, notujesz?
Usłyszałam szelest przekładanych kartek.
– Jak? Bielska? – inny głos.
– Bielska – powtórzyłam głośniej.
– Ma pani jakieś doświadczenia teatralne?
– Grałam w szkolnych przedstawieniach. Całkiem nieźle mi szło zaśmiałam się nerwowo.
Oczami wyobraźni ujrzałam siebie w roli zakonnicy: stoję nad zwłokami młodego robotnika, załamuję ręce i wzdycham do nieba. Za chwilę młodzi milicjanci wykopują mnie ze sceny. Za każdym razem zbierałam brawa.
– Dlaczego chce pani pracować z teatrem „Na smyczy”?
Podejrzewałam, że padnie takie pytanie, dlatego zawczasu przygotowałam sobie stosowną odpowiedź: „Pragnę poświęcić swoją energię na działalność twórczą i z przyjemnością podejmę współpracę z teatrem ‹Na smyczy», który oprócz rozrywki przekazuje duchowe wartości i nie uchyla się przed próbą odpowiedzi na ważne dla człowieka pytania” – teraz jednak uprzytomniłam sobie, że to niebezpieczna ścieżka. Kolejnym pytaniem może być przecież: „A które z naszych przedstawień zrobiło na pani największe wrażenie? I wtedy klops. Żadnego nie widziałam. Poczułam, że czas wykorzystać mojego asa w rękawie…
– À propos. To bardzo ciekawa nazwa. Sebastian powiedział, że pan Emil wyjaśni, skąd taki pomysł.
– Pani jest koleżanką Sebastiana?
Zadowolona kiwnęłam głową. Czułam, że złapał haczyk.
– Nazwa jest znaczeniowo związana z repertuarem. Widziała pani którąś z naszych rzeczy?
– Nie miałam przyjemności – powiedziałam czerwieniąc się. Zrozumiałam, że mam przed sobą wytrawnego gracza.
– No cóż. Często się spotykamy z niewiedzą, ale to się zmieni – odezwał się inny głos, tym razem kobiecy.
– Z pewnością – szczerze przytaknęłam, ale wiedziałam, że moje notowania gwałtownie spadły.
– Proszę zatem powiedzieć – znów przemówił lider zespołu – jaki typ teatru pani lubi?
Serce przestało mi łomotać, trochę się uspokoiłam. Poczułam z ulgą, że nie jest tak strasznie, jak myślałam na początku. Odetchnęłam głęboko. Postanowiłam się rozluźnić i skupić na byciu sobą.
– Nie lubię grzebania we flakach!
Odpowiedziało mi ciche chrząknięcie. Spojrzałam w ciemność.
– Słuchamy, słuchamy, proszę kontynuować.
– Lubię obserwować grę aktorów, fabuła jest na drugim miejscu, jednak ważne jest, żeby jakaś była. Zdarzało mi się oglądać spektakle, które właściwie trudno nazwać teatrem, takie na przykład tarzanie się po podłodze, skomlenie, krzyki. To ma podobno wyrażać tajemnicę istnienia. Ale dla mnie to nic nie wyraża – zakończyłam dobitnie.
Usłyszałam odgłos przesuwanego krzesła i jakieś szepty. Wzięłam je i za dobrą monetę.
Otworzyłam usta, żeby kontynuować, ale przerwał mi męski głos:
– No dobrze. Przejdźmy do czynu, co nam pani zaproponuje?
Przełknęłam ślinę.
– Właściwie to dopiero wczoraj dowiedziałam się o przesłuchaniu i nie zdążyłam niczego przygotować – wyszczerzyłam zęby, zdając się na j wspaniałomyślność komisji. W duchu obiecałam sobie, że na następne j spotkanie wykuję dziesięć różnych monologów i będę nimi żonglować jak zawodowy deklamator.
– Aha, no dobrze. Bogna, przejmij panią.
Usłyszałam ciche kaszlnięcie i lekko zachrypnięty głos:
– Dusi się pani ością.
Ścierpła mi skóra. Etiudy aktorskie, tylko nie to.
– Duszę się?
– Tak, ością. Proszę wykorzystać krzesło.
– Na amen się duszę?
Z końca sali dobiegł mnie stłumiony chichot.
– Na amen.
Raz kozie śmierć, pomyślałam, i nie zważając na trzęsące się ręce i zaczęłam grać.
Złapałam się za gardło. Zacharczałam, oparłam się o metalową poręcz krzesła i rzężąc próbowałam złapać oddech. Wytrzeszczyłam oczy, wywaliłam język i zatoczyłam się po scenie, wyciągając ręce z niemą prośbą o pomoc. Po chwili na ugiętych nogach doczołgałam się z powrotem do krzesła, usiadłam, kilkakrotnie łupnęłam się w plecy i zachrypiałam: – Lekarza…!
Nagle wstałam, zatrzepotałam rękami, nogami wykonałam kilka drgawek i padłam na krzesło jak martwa ćma.
„Całkiem fajnie mi to wyszło” pomyślałam, i podniosłam się ze śmiechem, gotowa na kolejne wyzwania. Miałam wrażenie, że rozwinęłam się od czasu moich szkolnych przygód z teatrem. Poczułam, że mogłabym to robić cały wieczór.
– Dziękujemy – znowu przemówił głos jak z zaświatów. – Teraz to wszystko, będziemy się kontaktować.
Również podziękowałam i wyszłam uszczęśliwiona własną postawą. Zrobiłaś to – mówiła do mnie każda komórka mojego ciała – nie poddałaś się. Brawo.