Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ 2. Pod kluczem

Z salonu przybiegł ciemnowłosy, młody człowiek. Wraz z Harrym Bumside'em dźwignęli Pilchera z podłogi. Usadzili go na krześle przyniesionym z jadalni przez Marilyn.

– Och, tato, mówiłam ci, że do tego dojdzie! Dziewczyna była bliska płaczu ze złości i niepokoju.

– Kto jest jego lekarzem? – Do skupionych wokół Pilchera ludzi podeszła tęga kobieta i z miną osoby kompetentnej przyłożyła palce do nadgarstka chorego. – Gdzie jest telefon? Trzeba wezwać lekarza.

– Nie – wystękał Jeremy Pilcher. – Nie chcę tu żadnych lekarzy! Nie trzeba!

Ciemnowłosy, młody człowiek pochylił się nad nim.

– Panie Pilcher, staramy się tylko…

– Powiedziałem, że nie potrzebuję lekarza, ty meksykański durniu! – zaskrzeczał Pilcher.

Młodzieniec nie zareagował na zniewagę. Zdawał się jej w ogóle nie słyszeć. Patrząc z boku, Jupiter zastanawiał się, czy ubliżanie przyjaciołom należy do zwyczajów Pilchera. Potem usłyszał, jak jeden z gości szeptem wyjaśnia drugiemu:

– Ten młody człowiek to Ray Sanchez. Jest osobistym sekretarzem starego.

– Musi być trudno o pracę w dzisiejszych czasach – odpowiedział drugi zgryźliwie.

– Zaprowadzisz mnie na górę! – zakomenderował Pilcher. – Chcę odpocząć. Przejdzie mi za parę minut.

Ray Sanchez rozejrzał się wśród gości. Jego wzrok padł na Pete'a, stojącego przy bufecie w swym przyciasnym uniformie kelnera.

– Możesz nam pomóc? – zwrócił się do niego.

Pete odstawił tacę i podszedł do starego pana. Ujęli go z obu stron, podnieśli z krzesła i wolno poprowadzili do holu, skąd biegły schody na piętro. Marilyn torowała im drogę wśród rozstępujących się gości.

Jeremy Pilcher ciążył im jak wór kartofli, gdy taszczyli go po schodach. Sanchez i Pete dyszeli ciężko, z wysiłkiem, wreszcie dotarli do jego sypialni. Był to frontowy pokój z widokiem na góry.

Ułożyli starego pana na łóżku. Marilyn pobiegła do przyległej łazienki po szklankę wody, ale ojciec odepchnął jej rękę. Woda rozpryskała się po pościeli.

– Nitro! – krzyknął. – Gdzie moja nitrogliceryna?

– Tutaj – Marilyn szarpnęła szufladę nocnego stolika i wyjęła z niej fiolkę.

– No, otwieraj! – gderał Pilcher. – Nie stój jak krowa!

– Tato, któregoś dnia wpadnie mi w rękę strychnina i nie zdążysz nawet się zdziwić – wysypała tabletkę na wyciągniętą dłoń ojca.

– Zabezpieczyłem się na taką możliwość. Wiesz, co jest w moim testamencie. Jeśli stanie mi się coś podejrzanego, zostaniesz goła i bosa!

Włożył pigułkę pod język i opadł na poduszki.

Pete czuł się zażenowany tą przykrą wymianą słów między ojcem a córką. Zaczął się chyłkiem wycofywać z pokoju, ale Marilyn spostrzegła jego manewr i złapała go za rękaw.

– Zostaniesz tutaj z moim ojcem! – rozkazała. – Ja muszę wrócić do gości. Chodź ze mną, Ray. Musisz mi pomóc.

Pete'a ogarnął strach. Nie chciał zostać sam z chorym, opryskliwym starcem.

– Panno Pilcher, ja nie mogę – zaprotestował – powinienem…

– Powinieneś robić to, co ci się każe – przerwała mu tonem wielce przypominającym ton jej ojca.

– Ale co będzie, jeśli… jeśli on przestanie oddychać? Jeśli jego serce…

– Nie przestanie oddychać – powiedziała niecierpliwie Marilyn. – To nie jest groźny atak serca. To tylko angina pectoris. Serce nie dostaje dosyć tlenu, dlatego ojciec odczuwa teraz bóle, ale nitrogliceryna to uśmierzy. Nic poważnego mu nie jest.

– Chciałbym, żebyś ty to miała – warknął Pilcher. – Nie mówiłabyś tak łatwo, że to nic poważnego.

– Naprawdę, to nic groźnego, tato – odwróciła się i wyszła z pokoju. Ray Sanchez uśmiechnął się do Pete'a, wzruszył ramionami i poszedł za Marilyn.

Jeremy Pilcher leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Pete usiadł w fotelu przy łóżku i patrzył na niego. Twarz starego człowieka była szara, tylko gdzieniegdzie pod skórą rysowały się fioletowe żyłki. Miał wydatny, cienki nos i zapadłe policzki. Pete Spojrzał na jego dłonie. Były to dłonie szkieletu; kości rysowały się wyraźnie pod skórą. Pilcher trzymał je zaciśnięte na piersi, jakby gotów do pogrzebu.

Ta myśl przeraziła Pete'a. Odwrócił szybko wzrok i zaczął się rozglądać po pokoju. Zauważył, że kominek nie był czyszczony od zimy. Za miedzianą obudową paleniska leżała góra szarego popiołu. Obok, w miedzianym koszyczku leżało kilka polan i sterta pożółkłych gazet na podpałkę. Obudowę kominka zdobił model statku i dwie zakurzone świece w porcelanowych lichtarzach.

Pete wziął głęboki oddech. Czuł w powietrzu kurz. Wyobrażał sobie te chmurki pyłów unoszące się ze ścian, draperii i z wyblakłego, poplamionego dywanu. Czy ktokolwiek, kiedykolwiek tu sprząta?

Lustro wiszące nad wielką komodą było pożółkłe i pełne plam. W kilku miejscach oblazło srebro z jego tylnej ściany. Dwa małe fotele stały po bokach komody. Tapicerka była wypłowiała. Podobnie wyblakłe były dwie wiszące na ścianach akwarele – płynące po wzburzonym morzu okręty i fale rozbijające się o skalisty brzeg.

Wszędzie stały półki na książki. Biegły wzdłuż ścian, przylegały ściśle do komody, napierały na stłoczone fotele. Wypełnione były po brzegi. Pete widział głównie tanie wydania i książki w miękkich oprawach, zarówno małe, jak i tak wielkie, że mieściły się na półkach tylko w pozycji leżącej. Były tam też różne papiery, w stertach i zwinięte w rulony. Tu i ówdzie leżały teczki na dokumenty i duże brązowe koperty.

Pete spój rżał na łóżko. Stary Pilcher chyba zasnął. Jego oddech stał się chrypliwy, ale regularny. Wychudzone dłonie nie były już zaciśnięte na piersi, leżały otwarte i odprężone. Pete wstał i podszedł do jednego z regałów. Zaczął odczytywać tytuły na grzbietach książek. “Krwawe morderstwo”, obok “Łowca rekinów”, dalej dzieła zebrane Edgara Allana Poe i książka pod tytułem “Polaris”. Wysunął ją z półki. Był to poradnik dla żeglarzy, z instrukcją nawigacji według gwiazd:

Z łóżka dobiegł go na wpół jęk, na wpół chrapnięcie. Pete drgnął, jakby go przyłapano na robieniu czegoś niedozwolonego. Wsunął książkę z powrotem na miejsce i stał, spoglądając na starego pana i słuchając gwaru na dole. Jak długo będzie trwało to przyjęcie? Jak długo będzie musiał tu tkwić przy starym, gburowatym skąpcu?

Popatrzył na swoje ręce. Kleiły się od kurzu. Prawdopodobnie regały nie były odkurzane od miesięcy, może lat.

Wszedł do łazienki i przymknął za sobą drzwi. Tu również były książki. Piętrzyły się na małym stoliku między staroświecką wanną na lwich łapach a umywalką. Znajdowały się tu głównie komiksy, ale był też traktat o energii atomowej. Najwyraźniej Pilcher czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, bez wyboru. Jupiter też był taki. Czytał żarłocznie i zapamiętywał większość tego, co przeczytał. Dziwne było pomyśleć, że Pilcher, największy gbur na świecie, dzielił cokolwiek z Jupe'em. Jupe bywał nadęty i lubił moralizować, ale nie zrzędził nigdy.

Pete odkręcił kran i umył ręce skrawkiem mydła na umywalce.

Nagle rozległ się głośny i wyraźny szczęk przekręcanego w zamku klucza.

– Hej! – Pete złapał ręcznik i skoczył do drzwi. Nacisnął klamkę. Drzwi ani drgnęły, były dokładnie zamknięte.

– Panie Pilcher? – zawołał Pete cicho. – Proszę pana, proszę otworzyć. – Nie było odpowiedzi. Pete potrząsnął klamką. – Panie Pilcher! – zawołał głośniej.

Usłyszał oddalające się szybko kroki. Przyłożył ucho do drzwi. Z dołu dobiegały śmiechy i gwar. Orkiestra nie grała teraz. W pobliżu otworzyły się drzwi i odgłosy przyjęcia się wzmogły.

– Panie Pilcher?

Wciąż nikt nie reagował na jego wezwania.

Pete'owi zaczęło się robić gorąco z zakłopotania i lęku. Czy stary się wściekł, że chłopiec korzysta z jego łazienki? Może pomyślał, że Pete zamierza na niego napaść. Mogło mu się wszystko pomieszać i wziął go za złodzieja. Czyżby poszedł zadzwonić na policję?

Chłopiec usiadł na brzegu wanny i rozmyślał. Nie miał nic przeciwko temu, żeby przyjechała policja. Właściwie by się nawet ucieszył. Znowu usłyszał kroki, te same kroki, co przedtem. Teraz zbliżały się do drzwi łazienki.

Widocznie Pilcher doszedł do wniosku, że Pete jest nieszkodliwy, i wrócił go wypuścić.

Ale klucz się nie przekręcił. Pete usłyszał tylko sieknięcie i szuranie, jakby Pilcher się o coś potknął lub mocował z kimś pod drzwiami. Rozległ się jęk, a potem głuchy huk.

Pete skoczył do drzwi i zaczął szarpać za klamkę.

– Panie Pilcher! – wrzeszczał.

W tym momencie na dole gruchnęły dźwięki rockowej melodii “Dziecinko, dlaczego nie jesteś już moja?” Było to bardzo głośne, dużo perkusji i na dodatek wzmacniacze.

– Panie Piteher! – Pete ledwie mógł samego siebie usłyszeć. – Panie Pilcher, czy coś się panu stało?

Orkiestra grzmiała dalej.

Pete oblał się zimnym potem. Był bliski paniki. Zaczął walić pięściami w drzwi.

Pilcher nie odpowiadał. To pewnie atak serca! Teraz musiał dostać prawdziwego ataku serca, a nie jakiegoś skurczu bez znaczenia. Może umiera tam, tuż pod drzwiami.

Melodia “Dziecinko, dlaczego nie jesteś już moja?” osiągnęła końcowy akord, ale nie nastąpiła przerwa. Orkiestra przeszła od razu do “Rock, rock, rock całą noc”.

Pete walił w drzwi zrozpaczony. Co mogę zrobić? – myślał. – Tam leży stary, chory człowiek, który potrzebuje pomocy. Co robić? Co zrobiłby Jupe?

– Uspokój się i rusz głową! – zabrzmiał mu w pamięci głos Pierwszego Detektywa.

Słusznie! Pete zaczął się rozglądać uważnie po małej łazience. Jego wzrok padł na okno.

Okno! Dobra, staromodna łazienka z oknem. A za oknem, blisko domu rośnie drzewo. Wygląda na mocną, rozłożystą olchę, idealną do wspinania się po niej.

Otworzył okno, przysunął pod nie stolik z książkami, wskoczył na niego i aż po ramiona wychylił się na zewnątrz.

Spojrzał w dół. Znajdował się w bocznym skrzydle domu. Pod oknem biegła cementowa ścieżka. Jeśli spadnie z drzewa, co najwyżej złamie sobie nogę. Albo rękę. Może też roztrzaskać sobie głowę.

Ale Pete, najbardziej wysportowany z Trzech Detektywów, wspinał się po drzewach po mistrzowsku. Upadek był mato prawdopodobny.

4
{"b":"90317","o":1}