Литмир - Электронная Библиотека
A
A

A czasu jest coraz mniej, bo niebawem nadęta wielkość Michnika pęknie jak balon. Dlaczego tak uważam? Bo jego coraz bardziej nieodpowiedzialne wyskoki kosztują „Agorę” straszne pieniądze. Jeśli Michnik w swej bucie nie zauważył, że od roku 1990, kiedy to nikt nie odważył się go publicznie spytać, czego szukał w teczkach bezpieki, czy to znalazł i, jeśli tak, co z tym zrobił – że od tego czasu coś się jednak w Polsce zmieniło, jeśli swoim niejasnym zachowaniem w aferze Rywina, swoim pokrzykiwaniem na komisję sejmową i sąd doprowadza do tego, że wiarygodność gazety spada o połowę; jeśli potem w środku kosztującej grube miliony kampanii reklamowej, która ma temu zaradzić, a której on sam jest główną twarzą, brutalnie ruga radiową dziennikarkę i pokazuje się na obiadku z osobą najbardziej w całej aferze podejrzaną, to na miejscu udziałowców „Agory” nie zastanawiałbym się dłużej, czy taki Michnik jest mi jeszcze do czegokolwiek potrzebny.

Gdy zaś okaże się, że Michnik nie jest już wcale takim mocarzem, jakim się wydawał, głosów ludzi krytykujących go za wszelakie jego błędy, małości i błazeństwa będzie się wokół odzywać tyle, że swojego już bym wolał pośród nich nie słyszeć.

A przecież jest to jedna z najważniejszych postaci minionego piętnastolecia. Człowiek niegdyś wielce zasłużony, a potem z kolei nieopisanie szkodliwy, który z bohatera stoczył się do rangi żałosnego pajaca w rękach sprytnych komuchów. Wspaniały temat na powieść, oczywiście, jeśli jakiś autor i wydawca gotowi są potem długo się procesować.

Więc piszę tu o nim niewątpliwie za dużo, zaburzając proporcje, ale dzięki temu, mam nadzieję, nie będę już o nim musiał pisać później.

*

Właśnie dopiero co, w piętnastą rocznicę Okrągłego Stołu, pojawił się telewizyjnej dyskusji towarzysz Ciosek. I postawił tezę, że w czasach przed Okrągłym Stołem tymi, którzy najbardziej ryzykowali, nie byli wcale opozycjoniści. Skądże; najwięcej ryzykowali on (Ciosek, znaczy), Urban oraz jeden ubecki generał, z którym wspólnie przygotowywali dla Najwyższych Czynników Partyjnych i Państwowych, zresztą na ich zlecenie, poufne memoriały, analizujące sytuację w państwie i proponujące zawarcie z opozycją „historycznego kompromisu”. Czynnikom przecież mogła się ta śmiała myśl nie spodobać i mogły Cioska z Urbanem oraz tym trzecim za nią ukarać.

No pewnie – bo co właściwie ryzykował w peerelu opozycjonista? Najwyżej, że go wsadzą do więzienia. Albo że mu odbiją nery. Względnie, że zjawią się u niego „nieznani sprawcy”. Awansować i tak nie mógł, paszportu mu i tak nie dawali, chyba że bez prawa powrotu, do mienia też nie był przyzwyczajony, bo mu je w każdej chwili mogli skonfiskować. A takiemu Cioskowi niełaska władzy mogła złamać karierę! Mógł, aż strach pomyśleć, pójść w odstawkę! Stracić dochody, willę, wylądować w jakimś gminnym komitecie albo na ambasadzie w Mongolii. Więc to chyba jasne, kto się wtedy bardziej dla Polski narażał!

Nie zawracałbym miłemu Czytelnikowi głowy jakimś Cioskiem, gdyby to, co przy okazji rocznicowej dyskusji z niego wylazło, nie było bardzo charakterystyczne. Ludzie peerelowskiego reżimu, w jego schyłkowych, Jaruzelskich czasach, mieli w zasadzie wszystko, poza jednym: dobrym imieniem. I z jakiegoś powodu brakowało im tego do szczęścia. Nie wszystkim, oczywiście. Ale tym najważniejszym – owszem. Czuli się strasznymi świniami, a mało kto lubi się tak czuć.

Za Jaruzelskiego psychologiczna sytuacja komuny była zasadniczo odmienna, niż za, powiedzmy, Bieruta, czy jeszcze nawet średniego Gierka. Czerwona mafia, oczywiście, nadal trzymała wszystko za pysk, nadal miała na swe rozkazy esbecję, zomoli i wojsko, nadal mogła każdego bezkarnie zamordować, spałować, wsadzić do więzienia lub zgnoić w inny sposób. Ale nie miała już do tego ideologicznej podkładki. Poza grupką starych pryków w partyjnej centrali i pewną liczbą ideowych głupoli, też przeważnie ze starych roczników, rozsianych po niższych sferach aparatu, nikt już w komunizm nie wierzył. Władzy, zwanej żartobliwie „ludową”, pozostał na użytek ludu już tylko jeden, ostatni, „geopolityczny” argument – że póki za Bugiem stoi czterdzieści dywizji, póty w Polsce musi być tak, jak jest. Ażeby było jak jest, ktoś się musi poświęcić i okupantowi wysługiwać. Ale sami twórcy tej propagandy doskonale sobie zdawali sprawę z tego co jest warta. W pamiętnikach któregoś z prominentnych komuchów, bodajże Urbana, znalazłem śmieszną do rozpuku, ale i nader pouczającą historyjkę, jak to czerwoni postanowili sobie poćwiczyć przed Okrągłym Stołem argumenty. Zebrali się więc w którymś z ośrodków KC, podzieli, że jedni na niby będą władzą, a drudzy „Solidarnością”, przystąpili do ćwiczebnej dysputy – i okazało się, że ćwiczebna „opozycja” bez trudu wymyśla przeciwko ustrojowi nieodparte argumenty, na które nikt na sali nie umie znaleźć odpowiedzi.

Tutaj leży jeszcze jedno, wcześniej nie wspomniane, źródło siły, jaką w latach dziewięćdziesiątych miał Adam Michnik. Otóż stał się on dla byłych komunistów naczelnym rozgrzeszaczem i dowartościowywaczem. Można powiedzieć, zgoła nosił przy sobie stosowny kwitariusz z zaświadczeniami, że niniejszy komuszek był typem pozytywnym i reformatorem, jak lekarz nosi bloczek z formularzami recept: tylko wpisać imię i nazwisko, potwierdzić brudziem, i ot, mamy następnego bohatera i człowieka honoru.

I znów: nie mam zresztą zamiaru potępiać Michnika za sam fakt, że sobie takie uprawnienie przyznał. Skoro chciał wejść w politykę, a przecież miał do tego prawo, to rzecz oczywista, używał w grze wszystkiego, co mogło być jego atutem. Taśmowe wystawianie rozmaitym szujom świadectw moralności na pewno nie jest ładne z etycznego punktu widzenia, i na pewno nie przystoi komuś, kto się stroi w piórka moralisty – ale polityka mniej baczy na to, co jest etyczne, a bardziej, co skuteczne. A to, jak najbardziej, skuteczne być mogło. Problem nie w tym, że Michnik budował swoje wpływy na brataniu się z ludźmi nikczemnymi, nawet nie na tym, że swymi świadectwami moralności z czasem coraz bardziej szafował – ale w tym, że rozdawał je, z punktu widzenia polityki, za bezdurno, nie zagwarantowawszy sobie trwałości świadczeń wzajemnych. Posolidamościowa centroprawica, która oskarżała Michnika, że niszczył legendę „Solidarności” w zamian za polityczne wpływy i ułatwienie jego środowisku objęcie niepodzielnego „rządu dusz” w mediach, moim skromnym zdaniem Michnika w ten sposób przeceniła. On wcale takiego dilu nie zawierał – w zamian za usługi, które świadczył kreaturom reżimu, wystarczały mu pochlebstwa. Może jego pokręconej psyche przedziwnie dogadzał fakt, że jest otaczany czołobitnością właśnie przez swych byłych oprawców i różnych partyjnych karierowiczów, że tacy ludzie jak Kwaśniewski czy Urban przychodzą do niego z wódką, że Jaruzelski traktuje jak rodzonego syna, i wszyscy razem prawią mu, jak się niezmiernie co do niego mylili, jaki jest wspaniały, jak uosabia samą cnotę i szlachetność, jak się pięknie umiał wznieść ponad nienawiść i osobiste krzywdy, stanowiąc drogowskaz moralny dla wszystkich krajów i społeczeństw wychodzących z socjalizmu. Po prawdzie, ludziom, którzy przeszli partyjny trening w smarowaniu wazeliną, pochlebstwa na zawołanie przychodziły zapewne bez trudu, ale – choć trudno mi uwierzyć – na Michnika to wystarczyło. A może bardziej od tych pochlebstw uderzyła mu do głowy sama czynność udzielania rozgrzeszeń, dająca złudę bycia jakimś omalże postkomunistycznym Bogiem, w którego mocy wyrokować, kto zostanie zbawiony, a kto nie?

Akurat w dniu, gdy pisałem powyższe słowa, „Gazeta Wyborcza” piórem jednego ze swych czołowych publicystów postanowiła dać odpór oskarżeniu Jarosława Kaczyńskiego, że stanowi ona część rządzącego Polską oligarchicznego układu. Myśl główna tego odporu była taka, iż twierdzenie, jakoby Michnik był oligarchą to taki absurd, że w ogóle polemizować z nim nie warto. To, nawiasem, dowód, że „Wyborcza” nie zmienia się nic a nic – stwierdzenie, że argumenty czy tezy przeciwnika są tak głupie i absurdalne, że w ogóle nie warto się nimi zajmować, to chwyt przez publicystów tej gazety ulubiony. I zresztą jej przeciętnemu czytelnikowi zawsze to w zupełności wystarczało; „Wyborczej”, powtórzę raz jeszcze, nie czytało się u nas po to, by poznać argumenty za i przeciw czemukolwiek, tylko żeby się dowiedzieć, co wypada w danym tygodniu myśleć. Inna sprawa, że ostatnio ten wpływ gazety wydaje się słabnąć. Ale wracając do rzeczy: istotnie, twierdzenie że Michnik jest oligarchą, to nonsens. Tylko co zrobić, skoro on sam, jak się zdaje, w ten nonsens uwierzył? Bo, ujmując sprawę krótko, na tym właśnie zasadzała się cała „afera Rywina”: Michnik sądził, że jest oligarchą, a nagle wyszło, że tylko mu się tak wydawało.

Nie chodzi, oczywiście, o finansowy kontekst tego słowa. Michnik czuł się oligarchą nie w tym sensie, że uważał się za jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, ale w tym, że sądził, iż jako Michnik ma na najwyższych urzędników państwa wpływ porównywalny do takiego, powiedzmy, Kulczyka. Nie z tego powodu, że ma pieniądze, tylko z tego, że jest Michnikiem, najwyższym autorytetem i wyrocznią w kwestiach etyki – takim oligarchą ducha, można powiedzieć. Kiedy byłem mały, często sobie wyobrażałem, że jestem dowódcą czołgu. Wyciągałem przed siebie wyprostowaną prawą rękę, zwijałem dłoń w pięść imitującą wylot lufy, wydawałem na wargach dźwięki imitujące pracę silnika i serwomotorów wieży, a potem z głośnym „puff” strzelałem z wyciągniętej ręki i cel przestawał istnieć. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Michnikowi przez wiele lat na podobnej zasadzie wydawało się, że robi wielką politykę. Że jego biesiadne gaduły z tym czy innym ważniakiem ustawiają rządy i międzynarodowe traktaty, że jakieś tam bełkotliwe „aha” czy inne beknięcie współbiesiadnika oznacza, iż właśnie załatwił z nim Michnik sprawę.

Błazen.

Wyobrażam sobie, jak musiało go zaboleć, że do kogoś takiego „grupa trzymająca władzę” miała czelność przysłać Rywina z oznajmieniem, iż układ ganglandu nie przewiduje żadnych wyjątków dla autorytetów moralnych i one też muszą bulić – ustawa pozwalająca mu kupić telewizję będzie mianowicie kosztować siedemnaście i pół miliona zielonych. A zwłaszcza, kiedy potem okazało się, że ani premier, ani prezydent, nie zakipieli tym samym oburzeniem i nie ukarali zuchwalców przykładnie – lub, jeszcze gorzej, zakipieli tylko w bezpośredniej rozmowie, a po wyjściu oberguru wyśmieli go w kułak. A wreszcie, o zgrozo, że jakieś sejmowe komisje czy sądy ośmielają się jego, Michnika, przesłuchiwać jak zupełnie zwykłego człowieka, a jakiś Rokita pisać o wątku „Agory” w aferze. Świat naszego oligarchy ducha po prostu się zawalił. Ciekawe, czy on sam już to przyjął do wiadomości.

58
{"b":"90281","o":1}