Nie można odmówić Familii sukcesu. Ona rzeczywiście w pewnym momencie praktycznie zmonopolizowała polską inteligencję i miała prawo twierdzić, że przemawia jej głosem. Z Michnikiem, Kuroniem, Geremkiem i nawet pomniejszymi postaciami tej grupy się nie dyskutowało. Sam fakt podjęcia takiej dyskusji był grzechem niewybaczalnym i dyskwalifikującym. Jeśli ktoś głosował na PC czy ZChN, to musiał się tego wstydzić. A my, z naszymi prawicowymi, biedującymi gazetkami, byliśmy, co tu gadać, marginesem. Marginesem dodatkowo zaszachowanym wciąż przez różnych autentycznych antysemitów, moczarowców i siódme wody po ONR, przez to wszystko, co hasłowo nazywam tu Konfederacją – których z kolei „Wyborcza”, tym chętniej, im byli bardziej skrajni i żenujący, cytowała na swoich łamach, podtykając inteligentom: patrzcie, oto ci, którzy nienawidzą Unii Demokratycznej, oto są ci, którzy wojują z Michnikiem. I inteligentowi do głowy nie przyszło, żeby wziąć do ręki tekst Wierzbickiego, Łysiaka czy Rymkiewicza, o jakimś Ziemkiewiczu nie mówiąc. Inteligent, karmiony codzienną porcją swoich autorytetów, z góry wiedział, kim jesteśmy i co o nas myśleć. Boże mój, przecież michnikowszczyzna w dniach swojej potęgi była w stanie zrobić wariata i hunwejbina nawet ze Zbigniewa Herberta, i nie miała w tym żadnych skrupułów!
*
Za lat kilkanaście, a może już kilka, student historii najnowszej, siadając w czytelni nad rocznikami gazet z początków lat dziewięćdziesiątych, będzie pewnie przecierał oczy ze zdumienia, w jaki sposób formacja umysłowa, którą zwę tu michnikowszczyzną, zdołała rzucić tak przemożny urok na polskiego inteligenta. W gruncie rzeczy, kto przeczytał kilkadziesiąt artykułów powstałych w tym kręgu, bez trudu przewidzi, co napisane będzie w tysiącu następnych. Intelektualna sprawność michnikowszczyzny sprowadza się bowiem do jednego, stale powtarzanego chwytu. Do prostej, acz dla umysłu nie wyćwiczonego w obronie trudnej do odparcia erystycznej sztuczki, na dodatek potwornie starej (kto ciekaw, niech poczyta sobie książkę LR Stone’a o Sokratesie). Jest to metoda doprowadzania wszystkiego do absurdu przez stałe przedstawianie przykładów skrajnych jako reprezentatywnych, a wynaturzeń jako nieuniknionej konsekwencji przyjętych przez przeciwnika założeń – w połączeniu z wypracowaną przez propagandę systemów totalitarnych zasadą silnego oddziaływania na emocje odbiorcy. Argumentem przeciwko zakazowi zabijania poczętego dziecka jest lament nad losem regularnie gwałconej przez męża alkoholika matki dziewięciorga dzieci, w ciąży z dziesiątym, przymierającej głodem gdzieś na zapadłej wsi. Dekomunizacja zawężona zostaje do obrazu wściekłej tłuszczy prześladującej Bogu ducha winnych ludzi za to tylko, że byli kiedyś szeregowymi członkami PZPR. Lustracja, całkowicie wyrwana z kontekstu problemów sprawianych przez państwo w państwie, jakim były i w dużej mierze pozostały komunistyczne specsłużby, rozważana jest wyłącznie jako moralny problem, czy godzi się dodatkowo gnębić jakiegoś konkretnego człowieka, na którym szantażem, groźbami i prześladowaniem najbliższych ubecja wymusiła kiedyś, że „coś tam podpisał”.
Może ktoś zauważyć, że skoro w taki sposób wszystko można doprowadzić do absurdu, ośmieszyć i skompromitować, to w takim razie da się zdyskredytować również te hasła i wartości, które głosi dyskredytujący. Słusznie. Właśnie dlatego musi istnieć instytucja autorytetów moralnych, rozstrzygających nieuchronnie pojawiające się sprzeczności poprzez orzeczenie, czego krytykować nie wolno, i mówiących rzeszy dbałych o swą inteligenckość inteligentów, czego się w danej chwili mają trzymać.
Propaganda michnikowszczyzny, ubrana w szatki moralizowania, rozważania wątpliwości i szlachetnej zadumy, była strasznie prymitywna. Ale na tę naszą zastępczą inteligencję wystarczała.
*
Taki sukces michnikowszczyzna osiągnęła nie tylko uczciwymi metodami. Zajadłość, z jaką Familia „musiała” zniszczyć Wałęsę, Kaczyńskich, ZChN i wszelką prawicę, aby ocalić Polskę przed powrotem Czarnej Sotni, przejawiała się w najostrzejszej bodaj formie w walce o zduszenie, zniszczenie, a przynajmniej zepchnięcie na margines jakichkolwiek niesympatyzujących z nią mediów. Gdyby jakaś licząca się gazeta czy telewizja pozostała poza kontrolą Unii Demokratycznej, a nie daj Boże wpadła w ręce prawicy, na pewno prędzej czy później ukazałoby się tam jakieś antysemickie podżeganie lub coś równie niedopuszczalnego. Tam, gdzie szło o uniemożliwienie adwersarzom możliwości głoszenia swoich poglądów, tam eleganckie towarzystwo nie czuło się skrępowane żadnymi zasadami elegancji. Los krakowskiego „Czasu”, który, mając największe czytelnictwo w regionie, nie mógł zdobyć żadnej reklamy i w końcu został zduszony finansowo, los „Spotkań” czy telewizji „RTL-7”, które, choć rozwijały się dynamicznie, były nagle niszczone przez zachodnioeuropejskiego inwestora, bo dotarły do niego ostrzeżenia, że zagnieździli się w tych mediach faszyści, to wdzięczne tematy dla kogoś, kto chciałby napisać o dziejach honoru w III RP Dlatego, nawiasem mówiąc, kiedy prominentni przedstawiciele Familii zanoszą się oburzeniem nad raportem Rokity, że jak można, jak można, no po prostu jak można insynuować, że „Agora” prowadziła jakąś nieładną grę z władzą, chcąc zapewnić sobie uprzywilejowaną pozycję na rynku mediów, to ja osobiście zupełnie powodów do oburzenia nie widzę, bo sięgam pamięcią do początków III RP, pamiętam, jak budowano tu „ład medialny” i uważam, że owszem, można.
Ten sukces był dla Polski kolejnym nieszczęściem, bo oznaczał on po prostu zdławienie debaty publicznej. Wielkie, ważne obszary stały się w Polsce tematami tabu. Choć nie pilnowała tego żadna cenzura, żaden wydział prasy KC, napisać o tym w żadnym z mediów mających naprawdę realny zasięg ani powiedzieć w telewizji się nie dało. Mówiliśmy tu o politycznej poprawności? Wiem co nieco na ten temat. Prędzej w „New York Timesie” można by było przeczytać, że homoseksualizm jest zboczeniem, niż w wolnych mediach wolnej Polski umieścić tekst broniący potrzeby przeprowadzenia lustracji i dekomunizacji.
Może ktoś powiedzieć, że jako uparty zwolennik wolnego rynku i kapitalizmu powinienem docenić przynajmniej jedno: że, mimo wszystko, michnikowszczyzna rozpięła parasol ochronny nad Balcerowiczem i jego reformami. Cóż, mimo wszystko nie jestem jej za to wdzięczny. Parasol ochronny, polegający na uczynieniu z dyskusji o reformach tabu, nie był wcale tym, o co chodziło. Ucinając wszelkie spory o plan Balcerowicza, wszelkie zastrzeżenia, bez różnicowania, czy wychodziły one od profesora Winieckiego, profesora Kurowskiego czy Zygmunta Wrzodaka, i bez względu na to, czy zarzucano Balcerowiczowi przesadne usztywnienie kursów, czy celowe niszczenie polskiej gospodarki na polecenie międzynarodowej finansjery, w gruncie rzeczy zrobiono reformom niedźwiedzią przysługę. Neoficki entuzjazm dla Balcerowicza ze strony salonu, w którym chwilę wcześniej z równym entuzjazmem zachwalano samorządy pracownicze i gdzie ludzi mających o ekonomii jako takie pojęcie można było policzyć na palcach jednej ręki, przyczynił się do tego, że próby rozsądnej debaty zginęły w populistycznym jazgocie.
*
Ale triumf michnikowszczyzny miał swoją ciemną stronę. Nie wiem, czy Familia w ogóle sobie to uświadomiła – jeśli tak, to za późno, by cokolwiek zrobić. Ta sama strategia propagandowa, która okazała się bardzo skuteczna wobec jednej grupy społecznej, która pozwoliła bardzo mocno związać ze sobą inteligencję i praktycznie zmonopolizować jej głos, odepchnęła od michnikowszczyzny większość. Przekonanie, że jeśli coś się społeczeństwu przedstawi jako opinię jednogłośnie podzielaną przez wszystkich ludzi wykształconych, inteligentnych i na poziomie, to ta opinia zostanie jednogłośnie przyjęta także przez tych mniej wykształconych, w oczywistym szacunku dla wiedzy i fachowości mądrzejszych od siebie – okazało się zupełnie fałszywe.
Gorzej. Brutalne postawienie sprawy: my jesteśmy głosem polskiej inteligencji, nasze poglądy są podzielane przez wszystkich ludzi „z górnej półki”, a kto głosi poglądy przeciwne, jest ciemnogrodzianinem i obskurantem – odnowiło, jak to już w innym miejscu wspominałem, starą ranę. Ranę pozornie zaszytą w sierpniu 1980, kiedy to robotnicy i inteligenci wystąpili przeciwko komunie razem, ramię w ramię, i razem założyli „Solidarność” – pozornie, bo już na pierwszym zjeździe związku złość delegatów na doradców, wtedy jeszcze nie nazywanych „różowymi hienami”, złość niewahająca się przed sięganiem po antysemickie emocje, wybuchła z siłą, która wielu przeraziła i napełniła niesmakiem.
Dziel i rządź, sformułował jedno z podstawowych przykazań autokraty rzymski cesarz. Towarzysz Stalin i jego uczniowie doskonale to wskazanie znali i umieli je zastosować w praktyce. Świadomie i cynicznie wygrywali wszelkiego rodzaju urazy, resentymenty i fobie. Także antysemityzm. Stalin nie ukrywał, że umieszcza w Polsce na najbardziej eksponowanych stanowiskach komunistów żydowskiego pochodzenia najzupełniej świadomie. U siebie grał tą kartą z dużym powodzeniem, dlaczegóżby nie miał robić tego w kraju podbitym?
Nie tylko partia komunistyczna podzieliła się na, jak trafnie nazwał to Jedlicki, „chamów” i „żydów”. W znacznym stopniu ten podział dotknął całe społeczeństwo i jest to jeszcze jedno ponure dziedzictwo peerelu, którego nie udało nam się przezwyciężyć. „Żyd” nadal boi się tu „chama”, „cham” boi się „żyda” – każdy patrzy na drugiego nieufnie i podejrzewa go o najgorsze.
Cudzysłowy są konieczne – czy jest się „chamem”, czy „żydem” to nie kwestia pochodzenia, tylko przynależności do pewnej grupy politycznej. Ekonomista, który pisze, że reformy były „obłędem” i „wyprzedażą” Polski, czyli to, co chcą słyszeć środowiska kolportujące różne parszywe „listy Żydów”, jest dla tych środowisk prawdziwym Polakiem, choć za jego aryjskość nikt przy zdrowych zmysłach nie dałby złamanego grosza. I odwrotnie, politykowi partii liberalnej, który jasno się opowiada po stronie wolnego rynku, monetaryzmu i liberalizmu, ci sami ludzie urągają w swych pisemkach od „żydów”, chociaż jest wysokim, niebieskookim blondynem i pomiary antropologiczne na komisji poborowej do SS przeszedłby bez jednego punktu ujemnego (znowu nic nie zmyśliłem – oba wypadki jak najbardziej autentyczne, z łamów tej samej narodowo-katolickiej gazety; nie podaję nazwisk, bo nie chciałbym nikogo dotknąć, a w końcu chodzi o exemplum, nie o personalia).