Można było w to brnąć, tak, jak prawie do samego końca brnęli Sowieci i większość krajów bałkańskich – wtedy koniec końców system musiał się załamać wskutek niewydolności warstwy rządzącej i bierności z pokolenia na pokolenie coraz bardziej zdegenerowanych (także biologicznie, od nadmiaru pochłanianej gorzały) poddanych.
Można też było, jak spróbowano tego w Polsce i w ostatnich, przedśmiertnych drgawkach w samej sowieckiej centrali, częściowo liberalizować. Ale takie próby tylko przyspieszały upadek. Nie można człowieka uwolnić „częściowo”, częściowa wolność to coś takiego jak częściowa ciąża albo częściowo świeże jajko. Kiedy w spójnym świecie wzajemnie się uzupełniających kłamstwa i przemocy, jaki ku podziwowi wieków zbudowali Lenin ze Stalinem, pojawiało się pęknięcie, dalej było podobnie, jak gdy zacznie pękać tama – dziura rosła niepowstrzymanie. Jeśli łaskawie pozwolono myśleć o „bolączkach” i szukać racjonalnego rozwiązania w jakimś szczególe, to każdy w końcu logicznie dochodził do wniosku, że cały system jest oparty na idiotycznych założeniach, cała ideologia o kant dupy potłuc i nie ma co „naprawiać” socjalizmu czy malować mu „ludzką twarz”, tylko trzeba z tym świństwem wreszcie skończyć. Wtedy władzy nie pozostawało nic innego, niż ściągnąć dochodzącego do zbyt daleko idących wniosków reformatora batem przez gębę, i na osłodę wyjaśnić mu, że po różnych stronach granicy, a i w samym peerelu, stoją sowieckie dywizje, które w każdej chwili mogą z nas zrobić mazdygę.
W sposób genialnie prosty opisał sprawę anonimowy autor powiedzonka (nieźle by on wyglądał, gdyby nie był anonimowy!), że człowieka w socjalizmie opisać można trzema parametrami: mądrość, uczciwość i partyjność, przy czym zasada rządząca opisem jest taka, że razem nie mogą występować więcej niż dwa z tych parametrów. Jeśli więc ktoś jest mądry i uczciwy, to na pewno nie jest partyjny. Jeśli jest mądry i partyjny, nie może być uczciwy. A jeśli uczciwy i partyjny, nie może być mądry. (Naturalnie, można było być i głupim, i nieuczciwym, i partyjnym, z której to opcji korzystano najczęściej.) Jedno zastrzeżenie, które w tamtych czasach nie było potrzebne, ale dziś może już tak – słowo „partyjny” oznaczało tu zaangażowanie w partyjnym aparacie, a nie samo posiadanie legitymacji, bez której w wielu obszarach życia publicznego nie dało się wtedy istnieć ani pracować, i którą setki tysięcy ludzi przyjęły jako konieczne nieszczęście, tak jak jakąś gibaną legitymację związku zawodowego, bez której nie można było wyjechać na wczasy.
Mówiąc krótko, właśnie w dekadzie Gierka okazało się, że wbrew marksowym bełkotom to nie kapitalizm, a właśnie „realny socjalizm” wytwarza nierozwiązywalną sprzeczność – nie liberalizować źle, liberalizować jeszcze gorzej. Jakbyś się nie kręcił, de zawsze będzie z tyłu: tego systemu nie były w stanie uratować nie tylko zachodnie pożyczki, ale w ogóle nic. Sprzeczności rozwiązać się nie dało, ale skutki jej uświadamiania sobie widać było na każdym kroku: z każdym rokiem ubywało idiotów, którzy umieli być zarazem uczciwi i wierzyć w socjalizm, i z każdym rokiem przybywało cynicznych kanalii, które miały się stać motorem ustrojowych przemian u schyłku lat osiemdziesiątych.
*
Skoro wspomniałem o partyjnych „liberałach”, w ich gronie wyróżniając szczególnie środowisko „Polityki”… Losy tego środowiska mogły się w sumie potoczyć zupełnie inaczej, i ciekawe, czy nie wyszłoby to lepiej dla Polski. Oczywiście, tego rodzaju gdybania nie mają nic wspólnego z poważnymi politycznymi analizami. Ale ja nie jestem poważnym analitykiem i lubię zajmować czymś myśli w wolnych chwilach. Krótko po wyborach 1995, które dla wszystkich ludzi mających jednoznaczną opinię o peerelu stanowiły straszny szok – legendarny przywódca „Solidarności” pokonany przez ugłaskanego karierowicza z aparatu – napisałem sobie nowelkę z gatunku tzw. historii alternatywnej. Nie wiem, czy muszę tłumaczyć, ale na wszelki wypadek: rzeczywistość alternatywna to stary pomysł klasycznej SF, bierzemy jakieś wydarzenie historyczne jako „zwrotnicę”, dajmy na to, zakładamy, że Napoleon wygrywa bitwę pod Waterloo, i logicznie staramy się układać dalszy bieg wypadków. W mojej nowelce, nazywało się to „Nieznośna względność bytu”, Kwaśniewski też wygrywał wybory prezydenckie, tylko że jako kandydat neosolidarności. A konkretnie, tej jej części, którą nazywam Familią. Punktem zwrotnym całej historii było przyjęcie, na którym, za czasów późnego Gierka, młody zdolny działacz partyjny wypił o jeden kieliszek za dużo, i, by użyć staropolskiego określenia, „puściło mu gardło”, czym sobie zarobił na tak daleko idącą niechęć małżonki ważnego towarzysza, że z dalszą karierą w PZPR mógł się już pożegnać – nie pozostało mu więc nic innego, niż przystąpić do michnikowszczyzny.
Wracam myślą do tej historyjki nie dlatego, że wykazałem się wtedy godną pisarza SF przenikliwością – słabość kwaśniewskich „goleni” nie była wtedy, gdy to pisałem, tak powszechnie znana – ale dlatego, że kilku kolegów po lekturze zwróciło mi uwagę na herezję, jakiej się dopuściłem. Otóż jednoznacznie wynikało z mojego opowiadanka, że Polska na rządach Kwaśniewskiego – opozycjonisty wyszłaby lepiej, niż wyszła na prezydenturze Wałęsy.
Trudno, jeśli się publicznie głosi pochwałę logiki i konsekwencji jako głównych cnót publicysty, to trzeba czasem przyznawać rzeczy, od których serce boli. Gdyby partyjni „liberałowie” nie poszli do Jaruzelskiego, tylko poczekali parę lat, najpewniej to oni rządziliby „ustrojową transformacją”, w ten czy inny sposób – niewykluczone, że Rakowski byłby pierwszym reformatorskim premierem zamiast Mazowieckiego, a nawet jeśli nie, to nie spaliwszy się wcześniej, jego środowisko na pewno stanowiłoby trzon przemalowanej na socjaldemokrację postkomuny. I jeśli się zastanowić, nie byłoby to wcale takie złe. W czasach, gdy ludzie opozycji siedzieli w więzieniach albo, w najlepszym wypadku, byli w swych karierach mocno zablokowani, ci faceci jeździli na Zachód, mieli możliwość nauczyć się tego i owego o gospodarce oraz demokratycznej polityce. Myślę, że nauczyli się więcej, niżby wynikało z ich dokonań w latach osiemdziesiątych – ówczesne reformowanie socjalizmu, pod kierownictwem ludzi wierzących w moc rozkazów i wojskowego drylu i rękami tych samych bezmyślnych biurokratów, którzy go obsługiwali od lat, nie mogło dać niczego poza przyspieszeniem śmierci leczonego w taki sposób pacjenta. Ale ludzie typu Rakowskiego czy Urbana uznali po prostu, że trzeba „wchodzić” w Jaruzela, bo lepiej nie będzie. Przecież ruskie nie odpuszczą, dla socjalizmu nie ma alternatywy i tak dalej. Z punktu widzenia logiki karierowiczów podjęli, oczywiście, decyzję jedynie słuszną, która okazała się niesłuszna jedynie dlatego, że świat zachował się inaczej, niż powinien. Ze swojego własnego punktu widzenia, oczywiście, zachowaliby się mądrzej, gdyby podjęli decyzję na ów czas niemądrą, przedkładając przyzwoitość nad kariery, ale, ba, gdyby myśleli w taki sposób, to nie byliby tam, gdzie byli. Tak to się zabawnie polityka układa.
Wydawało mi się, że paru Czytelników psyknęło przed chwilą z irytacji, że tak zachwalam fachowe kwalifikacje ludzi, którzy coś tam niecoś w głowach mieli (jestem daleki od peanów, ale na takim a nie innym tle wypadają, powiedzmy uczciwie, dobrze), dzięki swemu konformizmowi i dostępowi do Zachodu – ale którym przecież opozycja mogła przeciwstawić ludzi uczciywych i ideowych. No, ale ja bym przecież nie pozwolił sobie na takie porównania, gdyby właśnie nie fakt, że kiedy po Okrągłym Stole przyszło do egzaminu, kiedy zagrały wybujałe ambicje, upojenie władzą i osobiste korzyści, to z ideowością tych naszych bohaterów z podziemia okazało się być, hm… różnie.
*
„Ale czemuż koło wyprzedza wóz”, powściągnę się w rozpędzonej narracji słowami, jakimi czynił to Gall Anonim – o Okrągłym Stole pogadamy w następnym rozdziale. Jesteśmy cały czas przy Gierku i jego długach. Te zagraniczne, zaciągane od rządów i od banków komercyjnych, to drobna część zasobów, jakie pochłonęła budowa „drugiej Polski”. Przede wszystkim, w czasach Gierka przeżarto oszczędności i składki emerytalne kilku pokoleń. Demografia wtedy komunie sprzyjała, stosunek liczby ludzi aktywnych zawodowo do emerytów był nader korzystny, o dzisiejszym szaleństwie rozdawania rent nie było mowy – składki emerytalne, potrącane z wynagrodzeń (składkami będące jedynie teoretycznie, bo szły do wspólnej państwowej kasy, nie kapitalizowano ich) wystarczały z nawiązką na wypłaty bieżących świadczeń. Czerpano więc z tego źródła bez żenady. Za te pieniądze, wiecie, zbudujemy hutę, i z zysków, jakie ta huta przyniesie, wypłacimy przyszłym pokoleniom emerytury. Możliwości, że huta będzie przynosić straty kierownictwo nie wzięło pod uwagę, bo niby po co – przecież na tym właśnie polegała wyższość socjalistycznej gospodarki nad bałaganem wolnego rynku, że w tej pierwszej, dzięki dobrodziejstwom centralnego planowania, wszystko się opłacało i wszystkie zasoby wykorzystywano w sposób optymalny – zatrudnienie wynosiło sto procent zdolnych do pracy i nic się nie marnowało.
Czerpano też z oszczędności obywateli. W wielu polskich domach leżą jeszcze książeczki oszczędnościowe PKO, na których latami odkładano po ileś tam złotych, sumy mające swoją wartość, by po latach za wszystkie te składki razem z oprocentowaniem móc kupić sobie paczkę papierosów. Podobnie jak za ciułane latami „wkłady mieszkaniowe” i inne przedpłaty. Kiedy na przykład fabryce samochodów małolitrażowych udało się wyprodukować na licencji cudo socjalistycznej motoryzacji, małego fiata, bez cienia żenady przyjęto przedpłaty od kilkuset tysięcy chętnych, choć wtajemniczeni doskonale wiedzieli, że taka liczba fiacików nie zjedzie z taśm produkcyjnych przez dwadzieścia najbliższych lat. No i wreszcie – drukowano pieniądze bez pokrycia. Obywatelom wydawało się, że są wynagradzani za swą pracę, a tymczasem mieli w ręku tylko papier. Już za Gierka zaczęła się w rachunkach planistów pojawiać stale rosnąca wielkość, którą w komunistycznym żargonie nazwano „nawisem inflacyjnym”. Czyli po prostu – masa pieniędzy bez pokrycia w towarach. Ten „nawis” rósł, rósł, aż w końcu pogrzebał pod sobą i PZPR, i – jak o tym będzie dalej – „Solidarność”, czy raczej „neosolidarność”, tę założoną na nowo po Okrągłym Stole. Aby go zmniejszyć, ekipa Gierka zdobyła się na „regulację cen”, czyli po prostu podwyżkę, nie bacząc na doświadczenie grudnia’70, kiedy podobna operacja ekipy Gomułki przyniosła jej szybki kres.