I agresja, i skłonność do głupkowatego idealizowania spraw, zaznaczają się w dzisiejszym polskim społeczeństwie z równą siłą. Daje to dojmujące wrażenie miotania się przez nie od ściany do ściany. Z jednej strony uwielbia polactwo Leppera za to, że bluzga i wszystkich dookoła nazywa złodziejami – i nic polactwa nie obchodzi, że on sam otoczył się taką mętownią, przy której wszystko co dotąd było blednie, a filipiki przeciwko złodziejom pisze mu autentyczny skądinąd złodziej, skazany już jednym prawomocnym wyrokiem i oczekujący na drugi. Z drugiej strony, uwielbia polactwo Kwaśniewskiego nie za nic innego, tylko za to, że nie uczestniczy w żadnych konfliktach, sypie zdaniami gładkimi i grzecznymi oraz zapewnia, że kocha ludzi – i nic polactwa nie obchodzą wszystkie zdemaskowane kłamstwa i kłamstewka prezydenta ani jego pijackie ekscesy. Polactwo potrafi zmienić zdanie błyskawicznie i o sto osiemdziesiąt stopni. Kiedy w 1990 Wałęsa parł do prezydentury, wywijanie siekierą i publiczne opierdzielanie jajogłowych było bodaj głównym jego atutem w oczach wyborców. Pięć lat później ci sami wyborcy skreślili go definitywnie za to, że publicznie chciał ugrzecznionemu Kwaśniewskiemu podać nogę. Kiedy zaczynał swe rządy Jerzy Buzek, jego profesorska dystynkcja przydawała mu popularności – parę lat później tę samą dystynkcję uznawało polactwo za przejaw nieudacznictwa. Bezustannych napaści na tegoż Buzka, którymi sypał wtedy Miller, do czasu Leppera niewątpliwy lider w dziedzinie słownej agresji, polactwo słuchało wtedy jak muzyki. Kiedy Miller próbuje tej samej broni dzisiaj, efekt jest dokładnie odwrotny.
Gdy jakiś człowiek miota się w takim maniakalno-depresyjnym rytmie, to popadając w idiotyczną błogość, to trzęsąc się z wściekłości, uważamy za rzecz oczywistą, że jest chory psychicznie i musi się leczyć. Gdy dokładnie to samo robi społeczeństwo jako całość, wyciągnięcie tego samego, ze wszech miar oczywistego, wniosku odbierane jest jako coś krańcowo niestosownego.
W wielu krajach Afryki, omalże wymierających na AIDS, nie można nikomu pomóc, bo czarnoskórzy przywódcy uznali za obraźliwe stwierdzenie Światowej Organizacji Zdrowia, że ta straszna choroba narodziła się na tym właśnie kontynencie i na nim pleni się szczególnie, ponieważ afrykańskie obyczaje nader temu sprzyjają – więc, unosząc się godnością, odesłali zachodnich lekarzy do wszystkich diabłów. Polacy bardzo cierpią od choroby, która ich toczy jako społeczeństwo, ale jeśli ktoś usiłuje im to uświadomić, obrażają się zupełnie identycznie jak Murzyni z drugiego końca świata, choć zapewne uważają się za coś nieskończenie lepszego.
*
Dusza pańszczyźnianego, skoro o tym mówimy, w ogóle pełna jest strasznych sprzeczności i napięć. Zapewne każda w ogóle ludzka dusza rozpięta jest na sprzecznych namiętnościach. Ale ponieważ fornal jest z natury prymitywny, jego psychiczna konstrukcja ogranicza się do kilku najprostszych struktur, nie ma nic, co by te sprzeczności mogło złagodzić – może stąd tyle w polactwie zapiekłości i niepohamowania w popadaniu w skrajności. Na przykład, z jednej strony uważa pańszczyźniany, że wszyscy mieć powinni po równo. Różnych mędrków, którzy mu do tej genetycznej zawiści dorabiają ideologię, słucha z ukontentowaniem, a takich, co go swoją materialną przewagą kłują w oczy, autentycznie nienawidzi. Ale, z drugiej strony, on sam marzy o tym właśnie, żeby móc kłuć w oczy innych swą materialną nad nimi przewagą. Żeby się pokazać, choćby na kredyt – cecha niewątpliwie podpatrzona w poprzednich pokoleniach u wymarłej dziś szlachty.
Sondaże nie pozostawiają wątpliwości: przytłaczająca większość obywateli III RP życzyłaby sobie takiego spłaszczenia pensji, żeby najlepiej zarabiający mieli góra pięć – sześć razy większe pensje od najniższej. A jednocześnie szczególnym popytem cieszą się wszelkie dobra luksusowe, służące temu tylko, aby pokazać się przed sąsiadami, podkreślić materialną wyższość. Jeszcze w latach osiemdziesiątych znaleźliśmy się w ścisłej europejskiej czołówce pod względem liczby magnetowidów na mieszkańca – „widziaj” i kolorowy telewizor uchodziły wtedy za niezbędne w każdym domu. Potem, gdy zaczęła się moda na telewizje satelitarne, dystrybutorzy zestawów z niejakim zdumieniem stwierdzali, że podczas gdy na świecie starania producentów zmierzają ku budowaniu odbiorników jak najwydajniejszych, z jak najmniejszą anteną, bo taka jest praktyczniejsza – to w Polsce zestawy satelitarne sprzedają się tym lepiej, im antena większa. W blokowiskach z lubością wystawiali ludzie za okno talerze na pół balkonu. Na prowincji weszły w modę gigantyczne czasze, z daleka bijące w oczy jaskrawym, kolorowym logo, zastępując modne w poprzedniej epoce elewacje z lusterek względnie tłuczonych talerzy. Samochody, które przez wiele lat sprzedawały się u nas znacznie lepiej, niż można by się spodziewać po stopniu zamożności społeczeństwa, też muszą być na bajerze, drogie i duże. W modzie jest wszystko, co świeci, wali po gałach, co można wysypać ludziskom przed ślipie.
Toteż kiedy pańszczyźniany przypadkiem wydźwignie się ze swego pańszczyźnianego statusu, rzuca się robić to wszystko, za co tak głośno krytykował wcześniej rządzących, że aż udało mu się na fali społecznego oburzenia dołączyć do ich grona. Nikt nie wykazał się w ostatnim piętnastoleciu taką pazernością, jak działacze chłopscy i związkowcy z prowincji. Teraz, kurwa, my! – ten okrzyk, upubliczniony ongi przez Kaczyńskiego oddaje idealnie mentalność nowych kadr obrońców ludu, zasilających regularnie polską politykę. Jakież to pałace natychmiast budowali, ileż zużywali do przyobleczenia swych pękatych kształtów kosztownych tkanin z firmowymi metkami, takich, które cenę byle jedwabnej szmatki podnoszą do sumy, za jaką normalny człowiek może się utrzymać przez miesiąc! A jakie sumy wtykali za podwiązkę dziwkom tańcującym na rurze w najtklubach – bywało, że potem, wyczerpawszy zapasy gotówki, wymachując portierowi przed nosem poselską legitymacją…
To bardzo charakterystyczne: pańszczyźniany wprawdzie wyrzeka głośno na limuzynę księdza proboszcza, ale gdyby proboszcz jeździł byle czym, to by go nie szanował. W pamięci utkwiła mi opowieść jednego z ministrów rządu Mazowieckiego, że chłopi z okolicy, w której ma letniskowy domek, uważają go za idiotę i nieudacznika – był przecież ministrem, pokazywali go w telewizji, a jeździ takim gruchotem i mieszka w takiej byle chałupce. Głupek jakiś – być w rządzie i nie postawić sobie pańskiego dworu jak się patrzy?! Wierzę w tę opowieść, bo sam takich ludzi i ich sposób myślenia znam.
Pańszczyźniany żyje w poczuciu niesprawiedliwości: czuje przecież, choć nie umiałby złożyć tego w takie słowa, że jest niewolnikiem, zepchniętym na dno życia. Ale jeśli jego poczucie krzywdy zbadać bliżej, okaże się, że dla pańszczyźnianego niesprawiedliwość nie polega wcale na tym, że jedni są do bankietów, a drudzy do gnoju – tylko na tym, że on właśnie znalazł się w tej drugiej grupie. To, że jest pan i jest fornal, to normalne. Zawsze tak było, zawsze będzie. Pańszczyźniany sobie nie wyobraża, że może być inaczej. To nie znaczy, że obca mu jest naturalna, przyrodzona każdej ludzkiej istocie chęć poprawy swego losu – choć, oczywiście, w znacznej części wypadków skutecznie zabija ją gorzałą lub innym odurzającym świństwem. Ale prawdziwe nieszczęście niewolniczego, czy też, niech tam będzie, postniewolniczego, społeczeństwa polega na tym, że to dążenie do poprawy wyraża się nie w marzeniu o tym, aby folwark Rzeczypospolitej stał się wspólnym domem wszystkich, którzy w nim żyją – ale o tym, aby samemu przekroczyć barierę oddzielającą bankiet od gnojowicy, samemu dołączyć do panów, i mieć swoją trzodę fornali, których będzie się mogło traktować kopniakami. I jeśli pańszczyźnianemu przypadkiem się to uda – tak bywa w chwilach historycznych przełomów, i tak było także u nas – to, oczywiście, odruchowo stara się być dziedzicem takim, jakim sam wcześniej dziedziców postrzegał. Kopiuje dokładnie, nawet z przesadą, te właśnie zachowania, za które wcześniej pana nienawidził. Ten sam, który wcześniej krzyczał pod adresem władzy „zło-dzie-je-zło-dzie-je” ledwie sam poczuje w ręku odrobinkę władzy, choćby w gminie, natychmiast zaczyna kraść. Wcześniej oburzał się na arogancję władzy, teraz nabiera buty i demonstracyjnie pomiata ludźmi. To nie jest hipokryzja, bo hipokryzja jest tam, gdzie istnieje świadomość, że popełnia się coś złego. To po prostu trzymanie się jedynych znanych sobie zasad rządzących światem. Dziedzic ma prawo pomiatać pańszczyźnianym tak samo, jak pańszczyźniany ma prawo go oszukiwać i okradać. Tak było, tak jest, jakże by mogło być inaczej?
To właśnie, całkowita wiara w niezmienność niewolnictwa jako zasady rządzącej światem, stanowi istotę duszy niewolniczej, we wszystkich czasach, począwszy od starożytności, we wszystkich jej historycznych i współczesnych manifestacjach. Bo przecież nasze pańszczyźniane polactwo jest tylko jedną z wielu, specyficznie polską odmianą niewolnika. Niewolnika, z jakim próżno borykają się od dziesięcioleci potężne Stany Zjednoczone, bezskutecznie starając się rzesze murzyńskiej biedoty z socjalnych gett wydobyć z bagna beznadziei, narkotyków, przestępczości i zapiekłej nienawiści do normalnej części społeczeństwa, napędzanej niekończącymi roszczeniami wobec niej – roszczeniami, które uzasadnia ciągłe rozpamiętywanie z jakąś masochistyczną wręcz ekstazą swoich historycznych krzywd. Amerykańscy socjologowie opisali ten problem dość dokładnie, narażając się heroldom politycznej poprawności, i kto się tym pracom choćby pobieżnie przyjrzy, zobaczy, że murzynowo spod Los Angeles od postpegeerowskich wiosek w Słupskiem różnią tylko nieważne szczegóły. Murzyni są tu biali i zamiast narkotyków używają siarkowanej „taniochy”. Ale ten splot obezwładniającego poczucia pretensji z całkowitą bezwolą, niemożności wyrwania się z biedy i nałogu z nienawiścią do tych, którzy w biedzie i nałogu nie tkwią, jest niemalże identyczny.
Niemalże identyczne są nasze problemy z demokracją z tymi, które przeżywały jeszcze kilkanaście lat temu Indie. I z tymi, które przez kilka pokoleń kładły się cieniem, w wielu krajach kładą się nadal, nad Ameryką Łacińską. I bardzo podobne do tych, które w połączeniu z napięciami etnicznymi, których Polsce na szczęście Pan raczył oszczędzić, zamieniły postkolonialną Afrykę w krwawe bagno. Kto by chciał zrozumieć polskie problemy, niech studiuje historię krajów postkolonialnych, krajów, które otrzymały niepodległość i demokrację, nie mając wykształconych i skutecznych elit ani klasy średniej, a za to dźwigając bagaż niewolniczych nawyków.