No więc – co robi Rzeczpospolita z tym nieszczęsnym skupem interwencyjnym?
Ano nic. Magazynuje go. I trzyma. Państwo, oczywiście, nie ma tylu chłodni i silosów, ile do tego trzymania potrzeba, ale to żaden problem – wynajmuje prywatne. Tak się przypadkiem składa, że w zdecydowanej większości należące do prominentów różnych chłopskich partii i związków, co oczywiście szalenie wzmaga determinację tych ostatnich w prowadzeniu chłopstwa na blokady i demonstracje do walki o zwiększenie zakresu skupu interwencyjnego i podniesienia jego cen. Mówiąc krótko: najpierw z naszych pieniędzy, ściągniętych w formie podatków, z PiT-ów, akcyz, VAT-ów, obowiązkowych składek i innych, skupuje rząd nikomu niepotrzebne płody rolne, a potem jeszcze płaci cwaniakom, którzy tym interesem kręcą, za to, że zechcą je przechować w swoich magazynach. Cwaniaczkom zresztą często i to jeszcze mało – chamowi zawsze mało, pazerność jest jedną z jego głównych cech, o czym szerzej w innym miejscu – i, jak poseł Bonda z „Samoobrony”, najbezczelniej ten przechowywany u nich skup interwencyjny sprzedają, kasując po cenie rynkowej, znacznie niższej od interwencyjnej, ale w żywej gotówce do własnej kieszeni, w błogiej nadziei, że nikt się o te góry zboża czy mięsa nigdy nie upomni.
Albowiem, co w tym wszystkim najważniejsze, zakupionej interwencyjnie przez państwo żywności nie magazynuje się u nas w jakimś konkretnym celu. Jeśli ktoś naiwnie sobie wyobraża operację w stylu tego, co niejaki Kunik podpowiadał Nikodemowi Dyzmie – że państwo skupuje w czasie klęski urodzaju, by po paru latach, wyczekawszy na nieurodzaj, sprzedać i na tym zarobić – to jest po prostu jeszcze jednym z zaludniających nasz kraj naiwnych leszczy. Ceny interwencyjnych skupów, określane wskutek politycznych targów i pod naciskiem ulicznych rozrób, dawno już weszły na taki poziom, że o sprzedaży tego wszystkiego z zyskiem nie ma nawet co marzyć. Pamiętajmy, że w każdej z branż czy grup interesu, rozrywającej czerwone sukno Rzeczypospolitej jak stado sępów ścierwo, rywalizują pomiędzy sobą liczne partie i związki. Każda chce zagarnąć jak najwięcej stołków, przyssać się do koryta w jak najliczniejszej gromadzie, a droga do sukcesu wiedzie przez pochwalenie się polactwu: patrzcie, my wam załatwiliśmy więcej, niż tamci. Tamci chcieli tylko po dwa pięćdziesiąt za litr, a my wytargowaliśmy trzy pięćdziesiąt! Tamci chcieli skapitulować, a myśmy wyrwali jeszcze po sto złotych dotacji do każdej tony, plus gwarancje, plus jeszcze coś. To na polactwo działa, to jest argument…
Cholera, znowu zniesie mnie w dygresję, ale taka to już jest książka – trudno o tym wszystkim pisać spokojnie, metodycznie, według konspektu. Ale skoro już przy tym, demokracja w Polsce, w czternaście lat po jej zadekretowaniu, to w praktyce zwykły bandycki targ. Nic to nie ma wspólnego z pięknymi ideami ojców założycieli amerykańskiej demokracji, ani nawet z pomysłami jakobinów. Po prostu, w Polsce budżet państwa to taki, powiedzmy, roczny udój Rzeczypospolitej. Mniej więcej połowa tego, co się rocznie w Polsce udaje wytworzyć i zarobić, i czego nie uda się ukryć przed pazernością aparatu państwowego, trafia w ręce rządu. Być w rządzie, to mieć możność skierowania jakiejś części tej kasy do określonych środowisk. Żeby być w rządzie, trzeba być w parlamencie, żeby być w parlamencie, trzeba dostać odpowiednio wiele głosów, a żeby się nabrać głosów, trzeba przekonać odpowiednio liczną grupę, że będzie się – jak to ładnie politycy w swoim załganym języku nazwali – „reprezentować jej interesy”, czyli że się wyrwie innym, a da im. Raz kasa podatników szła na dofinansowanie banków spółdzielczych, raz na interwencyjny skup, kiedy indziej znowu na górnictwo czy jeszcze co innego, zależnie od układu sił i umów koalicyjnych. Kto wygrał, kto się ułożył z innymi wygranymi, nabywa na czas kadencji prawo do łupienia społeczeństwa jako takiego i obdarzania zyskami swoich wyborców i – nie zapominajmy o tym – swoich sponsorów z czasów kampanii. Do sponsorów wrócę potem, ale co do kupowania sobie głosów rozmaitych grup, to zwróćmy uwagę, że w swej istocie oznacza to uruchomienie swoistego społecznego darwinizmu. Silna branża, która może politykom dostarczyć struktury i kasę, która może ściągnąć pod URM parę tysięcy miotających mutrami i palących opony demonstrantów, albo sparaliżować cały kraj strajkami, wyrwie ze wspólnej kasy tyle, że nachapią się i jej przywódcy, i szeregowe, strajkowe mięso. A emeryci, pielęgniarki i wszyscy, którzy takich możliwości nie mają, mogą sobie zdychać. To się ładnie nazywa „sprawiedliwością społeczną”, względnie, w wersji solidarnościowej, „społecznym solidaryzmem”.
No dobrze, macie Państwo prawo powiedzieć – ale może, Ziemkiewicz, skończysz wreszcie o tym skupie interwencyjnym?
Słuszna uwaga, już mknę ku konkluzji. A zatem: władza, aby okazać rolnikom swą łaskę, skupuje ich produkty – nie za swoje pieniądze, bo takich przecież nie ma, tylko za nasze, wspólne – a potem trzyma je w magazynach. I nie pytajcie mnie, na co liczy, bo to ostatnia rzecz, jaką wiem. Liczy chyba tylko na to, że to wszystko pieprznie nie za jej kadencji, tylko kiedyś tam, za następców, kiedy ludzie aktualnej władzy, już nachapani po uszy, będą się mogli po cichu śmiać z polactwa w kułak, a głośno mówić, że gdyby to oni nadal rządzili, nigdy by do czegoś takiego nie doszło.
Pod koniec roku 2003 okazało się nagle, że Polska przechowuje w chłodniach (prywatnych, należących do zawodowych obrońców ludu, i odpowiednio za to kasujących – przypomnę) 170 tysięcy ton mrożonej wieprzowiny. Może na kimś ta liczba nie robi wrażenia, może trzeba przeliczyć, ile to setek tysięcy półtusz, ile milionów kotletów schabowych. A może wystarczy powiedzieć, że cała razem wzięta Unia Europejska – było nie było 15 państw, w większości znacznie od Polski ludniejszych i bogatszych – w tym samym okresie miała w swoich chłodniach 140 tysięcy ton. Rzecz nader symptomatyczna, że pewnie byśmy się o tym w ogóle nie dowiedzieli, gdyby nie Bruksela. Okazało się, że według unijnych norm możemy mieć najwyżej 40 tysięcy. Większych zapasów Bruksela nie toleruje, uważając – skądinąd słusznie – że kto ma tak wielkie zapasy, prędzej czy później rzuci je na sprzedaż po dumpingowych cenach i rozwali w ten sposób regulowany z takim trudem unijny rynek.
Oczywiście, nasze kolejne rządy, prąc, z różnych zresztą względów, do członkostwa w UE, jakoś nie pomyślały, że w ramach akcesji trzeba będzie z tym i dziesiątkami innych absurdów coś zrobić. No i zaczął się lament: jak w parę miesięcy upłynnić 130 tysięcy ton mrożonej wieprzowiny? Ktoś wymyślił, żeby ją rozdać za darmo charytatywnym jadłodajniom, żywiącym bezdomnych. Oczywista bzdura: 130 tysięcy ton to wielokrotnie więcej, niż takim jadłodajniom potrzeba, zresztą rzucić na rynek taką ilość darmowego mięsa, w jakikolwiek bądź sposób, znaczy kompletnie załatwić bieżącą sprzedaż. Więc ktoś inny wymyślił – wysłać to wszystko do Afryki dla głodnych Murzynów. Że przy okazji puści się z torbami tysiące czarnych rolników, będzie tylko w zgodzie z tradycją postępowego świata, który upychając w Afryce swoje nadwyżki pod obłudnym hasłem „pomocy humanitarnej”, a jednocześnie stawiając przed biednymi krajami mury zaporowych ceł, od dawna metodycznie wtrąca je w coraz głębszą nędzę i jeszcze bardzo się przed samym sobą chlubi swą łaskawością. Ale, niestety, nie mamy statków-chłodni, żeby ten dar dla głodującej Afryki zawieźć na miejsce, ani pieniędzy na taką operację. Ktoś nawet wymyślił, że za mrożone mięso można by drogą wymiany towar za towar kupić nowe samoloty dla naszego rządu, bo lata takimi sowieckimi trupami, że aż żal. Ale, niestety, nie znaleziono na szerokim świecie chętnego do dokonania takiej wymiany. Pewnie niedługo, wzorem niesławnej ustawy o utylizowaniu nadwyżek produkcji rolnej poprzez dolewanie ich do paliw, zaproponuje ktoś wzniesienie z mrożonej wieprzowiny drugiego kopca Kościuszki, albo ustawowy nakaz mieszania zgniłej wieprzowiny z cementem (gdzieś czytałem, że na bazie padliny robiono zaprawę murarską w średniowieczu). Zanim do tego dojdzie, proponuję sposób prostszy: wszystkim tym mądrym, którzy tej cholernej wieprzowiny nakupowali, wszystkim tym obrońcom chłopa i zawodowym związkowcom wypłacać wszystkie ich diety, ryczałty, pensje i premie w naturze. Dużo bym dał, żeby móc zobaczyć Kalinowskiego z Lepperem, Serafinem i resztą ferajny, jak wpieprzają cały ten wieprzowy nawis. I nie mogliby, przy tej wypisanej na twarzach wrodzonej inteligencji, wykręcać się, że im religia nie pozwala.
Myślę sobie nawet, że mógłby to być iście kopernikański przewrót w myśleniu naszych elit politycznych o gospodarce. Gdyby tak nagle dowiedzieli się, że nie wystarczy wyprodukować, trzeba sprzedać, i że sprzedać można tylko za tyle, ile nabywca gotów jest zaoferować, a nie za cenę, którą sobie wymyśliła władza… Już widzę oczyma ducha, jak jeden z drugim nasz włodarz dostaje rano telefon: panie premierze, wczoraj dostał pan w naturze premię, tysiąc złotych – to znaczy, ciężarówka zrzuciła pod kancelarią dziesięć ton węgla po stówie za tonę. Ale ponieważ dzisiaj węgiel zdrożał do stu pięćdziesięciu za tonę, powstała u pana rezerwa rewaluacyjna na kwotę pięćset złotych, i tyle właśnie ma pan zaraz zwrócić gotówką. Nie zrozumiałby wreszcie, jeden z drugim, co to takiego ta rezerwa, którą od miesięcy wycierają sobie gębę, mącąc w głowach naiwnym?
Cóż, znów sobie robię jaja, ale jak już pisałem, to ostatnie co mogą ci, którzy nic nie mogą – przecież i tak wiem, jak to się skończy: po cichu, korzystając z faktu, że opinia publiczna zajęta jest odkrywanymi co dnia nowymi aferami, rząd zapłaci Brukseli za tę nieszczęsną wieprzowinę żądane kary i będzie ją trzymał nadal. Na takie wydatki Rzeczpospolitą zawsze stać.
Oczywiście, rzecznicy tych wszystkich dopłat, subwencji i interwencyjnych skupów, o których tu piszę, mają swój argument. Argument jest ważki i brzmi następująco: przecież tak jest na całym świecie.
Nie wierzcie w to Państwo. To kolejne, obrzydliwe kłamstwo, jedno z wielu, których używają cyniczni dranie, by na plecach zdesperowanej biedoty dorwać się do rządowej kasy i stołków.
Po pierwsze: „cały świat” oznacza w ich ustach kilka bogatych państw zachodniej Europy. Stany Zjednoczone, wspominana tu Nowa Zelandia czy azjatyckie „tygrysy” zasadniczo od podobnych pomysłów stronią i świetnie na tym wychodzą. A jeśli od czasu do czasu, chcąc przekupić wąską grupę wyborców w jakimś konkretnym stanie, któryś z tamtejszych polityków ulegnie pokusie i pójdzie na łatwiznę – to, jak w stosunkowo niedawnym przykładzie wsparcia udzielonego przez Busha amerykańskim stalowniom, i USA jako całość, i ten polityk, i wspierana branża wychodzą na tym źle.