Michnikowszczyzna, wzorem swego bohatera, starała się przekonać, że „szukanie agentów” to rodzaj igrzysk. Igrzysk niesmacznych. Że to igrzyska dla motłochu, który uwielbia ściągać z piedestałów i poniżać autorytety, robota jakichś paranoików, lubujących się w roztrząsaniu „kloacznych nieczystości”, a wreszcie metoda podłej walki politycznej, którą posługują się „radykałowie ostatniej godziny” – tacy, co to nie byli odważni, gdy był na to czas, a teraz chcą unurzać w błocie prawdziwych, zasłużonych przywódców opozycji, żeby zająć należne im po sprawiedliwości miejsce u steru państwowej nawy. Ze sprawy lustracji uczynił Michnik problemat moralny – wałkowane po tysiąc razy pytania, czy godzi się, czy mamy prawo, czy to etycznie – oraz spór estetyczny, w którym bezustannie powtarzają się stwierdzenia o ubeckim szambie i babraniu się w nieczystościach, oraz deklaracje coraz to innych autorytetów, że one żadnych teczek ciekawe nie są.
Michnikowszczyzna nie przyjmuje oczywistego argumentu, że lustracja to kwestia bezpieczeństwa państwa, że były TW na wysokim stanowisku daje możliwość wpływania na najważniejsze decyzje tym, którzy mają w ręku dowody jego agenturalności. Michnik z tym argumentem nawet nie próbuje polemizować. On go, swoją metodą, po prostu wykpiwa: „Taki agent może być szantażowany, powiada senator Romaszewski – pisze Michnik w roku 1992 – dlatego trzeba ujawnić jego teczkę. Ale przecież szantażowany może być nie tylko agent UB czy SB. Szantażowany może być homoseksualista -to może należy jeszcze ujawnić teczki homoseksualistów? Szantażowana może być żona, która ma kochanka – to może ujawnić teczki wszystkich żon? Dodajmy wreszcie, że szantażowane mogą być kobiety, które dokonały aborcji. Słowem, jeżeli się przyjmuje, że trzeba wykluczyć z polityki wszystkie potencjalne ofiary szantażu, to w konsekwencji przyznaje się policji wprost nieograniczone możliwości”.
Czy mam wierzyć, że Adam Michnik nie słyszał nigdy o obyczaju krajów cywilizowanych poddawania kandydatów na wysokie stanowiska czemuś, co z angielska zwie się „procedurami clearingowymi” – czyli właśnie po prostu lustracji?
Jeden przykład. Był wśród wiernych towarzyszy Aleksandra Kwaśniewskiego niejaki Zbigniew Sobótka. W wypełnionym służbą partii życiorysie zabrakło mu czasu na zrobienie matury, ale jako szef organizacji partyjnej w Hucie Warszawa uczynił z niej nader sprawną strukturę. Tak sprawną, że, jak wspomina w rozmowie z Torańską peerelowski minister kultury, Józef Tejchma, kiedy tylko wychylił się wśród twórców jakiś odrobinę bardziej niezależny literat, kiedy powstał jakiś nieco mniej komunistyczny film, zaraz na biurkach partyjnych decydentów lądowały spontaniczne rezolucje oburzonej klasy robotniczej, właśnie z Huty Warszawa. Hutnicy domagali się, aby wrogom socjalizmu i robotnika przykręcić śrubę, a decydenci, oczywiście, ochoczo wolę ludu spełniali. W podzięce za tę sprawność Sobótka w ślad za swymi mocodawcami zrobił karierę w III RP, złamaną dopiero po sławnej „aferze starachowickiej”, kiedy to jako wiceminister spraw wewnętrznych ostrzegł mafiosów z tego miasteczka, przez skolegowanych kumpli z partii, o szykowanej przeciwko nim akcji policyjnej. Został nawet skazany, ale ani dnia nie przesiedział, ułaskawiony natychmiast przez Aleksandra Kwaśniewskiego.
Otóż zanim Sobótka osiadł w resorcie spraw wewnętrznych, najpierw towarzysze z SLD zrobili go wiceministrem obrony narodowej. W tej roli wybrał się nawet w zagraniczną podróż – do Włoch. A tam zawrócono go na lotnisku i wsadzono do samolotu, odsyłając – jak to się dawniej mówiło, „ciupasem” – do kraju. Okazało się bowiem, że nasz wiceminister obrony narodowej figuruje na sporządzonej na użytek NATO liście współpracowników wywiadu sowieckiego, i jako taki jest w krajach sojuszu „personą niepożądaną”. No cóż, są to dzikie kraje, gdzie policja ma nieograniczone możliwości.
Na otarcie łez SLD, jak już pisałem, przeniosło Sobótkę do MSW. A michnikowszczyzna, która kilka lat później, za rządów PiS, tyle głośnych lamentów poświęciła temu, jak strasznie podważa wiarygodność Polski w świecie ta czy inna wpadka Kaczorów, jakoś nie rozdzierała szat, że posyłając do NATO jako swego rządowego wysłannika faceta uważanego przez nich za współpracusia KGB skompromitowaliśmy się i straciliśmy wiarygodność w oczach sojuszników.
W tekście przed chwilą cytowanym Adam Michnik zaczyna swoim zwyczajem od stwierdzenia: „Agenci UB – a tym bardziej KGB – nie powinni być ministrami”. Ale jak to pogodzić ze stwierdzeniem, że nie wolno weryfikować czyjejś przydatności do służby państwowej na podstawie esbeckich papierów? Jak to pogodzić z następującym stroniczkę dalej okrzykiem: „I ja miałbym zmieniać opinię o kimś, kogo znam od lat, i z kim od wielu lat współpracowałem, tylko dlatego, że UB włożyło coś do jego teczki?” (ale o Maleszce troszeczkę jednak Michnik zmienił zdanie, skoro zabronił mu dalszego podpisywania się w gazecie prawdziwym nazwiskiem?). Jak pogodzić to z przytoczonymi wyżej kpinami z argumentu o możliwości szantażowania byłych TW przez państwa ościenne lub rodzimą mafię?
Tylko w jeden sposób: trzeba uznać, że deklaracja „agenci nie powinni być ministrami” ma charakter czysto retoryczny i nie odzwierciedla rzeczywistych poglądów Adama Michnika.
* * *
Wśród argumentów, używanych przez Michnika przeciwko lustracji, zdarzają się przedziwne. Oto na przykład zastanawiający fragment z recenzji książki Jacka Snopkiewicza „Widma bezpieki” – dość wrednego, napisanego na kolanie paszkwilu na właśnie obalony rząd Olszewskiego. Adam Michnik odnalazł tu swoje ulubione sprowadzenie zła komunizmu do stalinizmu, i pożywkę dla tezy, że antykomunizm jest moralnie z owym stalinizmem równoznaczny:
„Oczywiście najstraszniejsze wrażenie robią dokumenty z okresu stalinowskiego. Raz jeszcze przywołany zostaje świat koszmarnych zbrodni, nieludzkich tortur, niewybaczalnych okrucieństw (…) Tego nie wolno zapomnieć, bo byłby to grzech wobec tych wszystkich, którzy w tamtych latach torturom byli poddani. Ale tego nie wolno zapomnieć również dlatego, że – jak naucza historia – mechanizm terroru i prowokacji, kłamstwa i zbrodni potrafi odradzać się w nowym czasie historycznym, w nowych warunkach, przyozdobiony w nową retorykę.
Przecież wtedy też mówiono o potrzebie sprawiedliwego ukarania winnych wcześniejszych zbrodni: tym motywowano specjalne ustawodawstwo o odpowiedzialności za faszyzację kraju. Jak posługiwano się tym prawem, to temat na osobną rozprawę. Ważne jest jednak, że samą zasadą tego ustawodawstwa miał być akt zemsty, który miał uchodzić za wymierzenie sprawiedliwości za wczorajsze przestępstwa, był zaś w swej istocie instrumentem terroryzowania społeczeństwa dnia dzisiejszego.
Wtedy też wszystko zaczynało się od»teczek«. Od demaskowania agentów przedwojennej policji, od tropienia wrogów ludu czy wrogów narodu, od grzebania w cudzych życiorysach.
Rozmawiamy dziś dużo o dekomunizacji i omawiana tu książka jest istotnym przyczynkiem do tych rozmów”.
Stalinowskie zbrodnie zaczęły się od „teczek”? Ki diabeł znowu? Przecież każdy, nie tylko zawodowy historyk, wie doskonale, że nic podobnego. Zbrodnie komunizmu nie odwoływały się wcale do żadnej tam zemsty, tylko do wizji świetlanej przyszłości, w imię której trzeba zlikwidować warstwy społeczne stojące na drodze postępu – „wroga klasowego”, kułaka, posiadacza, wyzyskiwacza. Jakże może Michnik tak kompletnie mijać się z prawdą?
Dopiero po dłuższym namyśle znalazłem jedyne logiczne wyjaśnienie dla tego zdumiewającego passusu. „Stalinowskie zbrodnie” to dla Michnika nie masowa eksterminacja żołnierzy AK, nie wyniszczanie niedobitków warstw wyższych, przemysłowców, ziemian, prawdziwej inteligencji. To wszystko w oczach Michnika jest mniej istotne od wewnętrznej dintojry w komunistycznej mafii, która dotknęła tego czy owego działacza przedwojennej KPP, KPZU czy KPZB – to procesy Spychalskiego, Kliszki czy innych takich, w których, istotnie, czasem sięgano po oskarżenie o współpracę z sanacyjną „dwójką”.
* * *
Na temat lustracji michnikowszczyzna naprodukowała tyle absurdów, że gdybym je wszystkie chciał cytować, nie skończyłbym tego rozdziału nigdy.
Ale jeszcze jeden zacytować trzeba koniecznie. Jak już wspomniałem, najciekawsze rzeczy mówił Michnik wtedy, gdy wypowiadał się dla mediów zagranicznych. W roku 2002 redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” udzielił wywiadu dla niemieckiego miesięcznika „Dialog”. Wypowiedział się w nim między innymi o IPN – zarzucając gołosłownie Instytutowi, że jest to „instytucja poddana skrajnym manipulacjom politycznym, powołana w intencji politycznej i funkcjonująca bardzo źle” i że „po prostu należy tę instytucję zlikwidować”. Słowa te zacytowała w Polsce postkomunistyczna „Trybuna”. Chciałoby się rzec – oto komusza wdzięczność, pokąsać rękę, która ich wykarmiła i obroniła. Ale „Trybuna” bynajmniej nie zauważyła w wywiadzie Michnika nic niestosownego, chciała się po prostu podeprzeć opinią Autorytetu w swoich porachunkach z Instytutem.
Zareagował na ten cytat oburzeniem ówczesny prezes IPN i w efekcie „Gazeta Wyborcza” poczuła się w obowiązku wydrukować całość tekstu, o którym zrobiło się głośno.
Dzięki temu światło dzienne ujrzał w Polsce, po polsku, taki oto wyimek z mądrości Adama Michnika, wyjaśniającego swym niemieckim rozmówcom, dlaczego w Polsce jest źle z refleksją nad tym, co było. Otóż – oczywiście! – nie dlatego, że nie było w Polsce lustracji i dekomunizacji, ale dlatego, że „cała debata na temat PRL-u poszła w drugą stronę, w stronę szukania winnych”. A jeśli się szuka winnych, to:
„Jeżeli urządza się poszukiwanie winnych, to to jest mechanizm eksternalizacji win. Mamy jakichś winnych, a sami jesteśmy niewinni. A tymczasem system dyktatury mógł trwać w Polsce nie dlatego, że byli aparatczycy i bezpieka, tylko dlatego, że miliony ludzi na to przyzwalały. W Polsce były tak zwane wybory, w których brało udział 90 proc. uprawnionych do głosowania. I najgorsze jest to, że tych liczb wcale nie trzeba było fałszować. Rzeczywiście, tłumy, w niedzielę, prosto z kościoła, waliły na wybory i głosowały bez skreśleń”.