„Teczki powinny zostać zapieczętowane na pięćdziesiąt lat”, postulował Michnik, oskarżając prawicę o to, że szuka w teczkach amunicji. Ale pisząc te słowa, musiał wiedzieć, że na to za późno, że archiwa zostały już gruntownie przekopane, i to nie przez prawicowców. Na użytek Wałęsy Andrzej Milczanowski przeprowadził cichą lustrację, którą objął siedem tysięcy osób – lustrację o tyle inną od postulowanej przez „jaskiniowych antykomunistów”, że mającą na celu nie ujawnienie prawdy o zasobach archiwalnych, tylko znalezienie „haków” na polityków. Stworzona przez Milczanowskiego lista od późniejszej listy Macierewicza była o trzy nazwiska dłuższa, bo zespół Macierewicza przyjął zasadę, aby nie uznawać śladów w ewidencji komputerowej nie potwierdzonych archiwami papierowymi. Zresztą, jak wspomina Olszewski, gdy został premierem, Milczanowski przekazał tę listę także jemu, najwyraźniej traktując to jak czynność rutynową. Musiał też Michnik wiedzieć, że jeszcze w czasach peerelu archiwa były mikrofilmowane i że los tych mikrofilmów nie został przekonująco wyjaśniony – nie można wykluczyć, że znalazły się poza Polską. W takiej sytuacji wypadałoby przynajmniej rozważyć możliwość, czy ujawnienie zasobów, jak próbował to zrobić rząd Olszewskiego, nie jest mniejszym złem, niż godzenie się na funkcjonowanie „kwitów” w szarej strefie. Michnik na ten argument pozostaje głuchy albo po prostu go wyszydza.
Na tym wyczerpują się antylustracyjne argumenty natury praktycznej. Ale michnikowszczyzna, nie tylko w tej jednej sprawie, bardziej polegała zawsze na argumentach etycznych. Zaglądanie do teczek jest nie tylko uleganiem brzydkiej skłonności do podglądactwa i grzebania się w „kloacznych nieczystościach”. To także – jakżeżby to słowo mogło nie paść – „podłość”. Nawet „skończona podłość”. Bo przecież konfidenci byli ludźmi „złamanymi”, zmuszonymi do współpracy szantażem, strachem albo wręcz torturami. Więc nie należy potęgować ich cierpień, wywlekając im teraz chwile słabości.
Obraz konfidenta SB jako człowieka nieszczęśliwego, złamanego, który „coś tam podpisał” pod wpływem prześladowań, upowszechniany był przez michnikowszczyznę tak długo, aż stał się potocznym stereotypem, i większość z Państwa, słysząc „konfident”, zapewne odruchowo wyobraża sobie kogoś takiego.
Ale to stereotyp fałszywy. Henryk Głębocki, badając archiwa SB w Krakowie, wyliczył bardzo precyzyjnie, że ponad 96 proc. jej TW podejmowało współpracę dobrowolnie, dla korzyści materialnych, dla pomocy w karierze, zyskania możnych protektorów, ułatwień w wyjazdach zagranicznych. Nawet w czasie chwilowego, ale wyraźnego załamania werbunków podczas karnawału pierwszej „Solidarności”, niewątpliwie spowodowanego ówczesnym przypływem nadziei, „współodpowiedzialność obywatelska” była wykazana jako podstawa 87 proc. „pozyskań”. Podobnie wyglądają statystyki z innych ośrodków. Kapujący artyści zwykle od swych oficerów prowadzących domagali się załatwiania im dobrych recenzji, wystawień, wznowień. Kapujący dziennikarze – wyjazdów na atrakcyjne zachodnie placówki. Kapusie naukowcy oczekiwali pomocy w awansie i wyjeździe, prawnicy – przymknięcia oka na dochody z prywatnej kancelarii (formalnie biorąc, nielegalne). A bezpieka w miarę możliwości takie prośby spełniała.
Bo przecież, choć sięgała także i po broń zastraszenia czy szantażu, wiedziała doskonale, że „z niewolnika nie ma pracownika”. TW pozyskany pod przymusem był TW marnym, niepewnym. Zawsze istniała obawa, że będzie się starał wykręcić sianem, informować o sprawach drugorzędnych, które sam uznaje za nieistotne, albo że po prostu przyzna się tym, których mu kazano infiltrować, i ostrzeże ich, żeby nie mówili mu o niczym istotnym. Po takich TW sięgała bezpieka tylko w sytuacjach naprawdę rozpaczliwych i traktowała ich donosy bardzo ostrożnie. Kiedy stosowano werbunek pod przymusem, to raczej po to, żeby wybić kogoś z działalności opozycyjnej albo poprzez dekonspirację zasiać lęk i niepewność w jego środowisku niż w nadziei, iż rzeczywiście dostarczy on jakichś istotnych informacji.
Proszę zwrócić uwagę, że z trzech wymienionych wcześniej autorytetów michnikowszczyzny, zdemaskowanych jako TW, żaden nie był zastraszony czy złamany. To znaczy, podawał się za takowego Maleszka, ale w oczywisty sposób kłamał. Podwójne życie i zwalczanie opozycji pod pozorem działania w niej było dla tego człowieka, jak widać z dokumentacji jego konfidenckiej kariery, prawdziwą pasją, dostarczało mu jakichś adrenalinowych dreszczy, porównywalnych z tymi, które musiał odczuwać sławny Jewno Azef. Ksiądz Czajkowski puścił się na współpracę z władzą, szukając wsparcia dla swych pomysłów na reformowanie i „otwieranie” Kościoła, z którymi nie był zbyt dobrze postrzegany przez większość duchownych, a zwłaszcza hierarchów. Andrzej Szczypiorski, człowiek ogromnej pychy i ambicji, a zarazem literat bardzo mierny, sprzedał się dla zaszczytów, dla przekładów, promocji i klaki.
Stereotyp konfidenta jako człowieka złamanego przemocą, zaszczutego, zwykle łączy michnikowszczyzna z innym mitem – jakoby bezpieka pozyskiwała TW tylko w środowiskach opozycyjnych. Tak wiec TW to ktoś, kto walczył o ojczyznę, poświęcił się -cóż, złapali go i zeszmacili esbecy, ale przynajmniej próbował. Dlaczegóż on ma się znaleźć pod pręgierzem opinii publicznej, pyta rozdzierająco michnikowszczyzna, aby potępiali go ci, którzy nic nie robili, tylko siedzieli podekowani w domach?
W rzeczywistości akurat w opozycji bezpieka miała współpracowników raczej mało i to głównie pośród ludzi „obsługujących” opozycjonistów – na przykład poprzez ich nocowanie – niż z grona samych aktywnych działaczy. Oczywiście, nie można wykluczyć, że był ktoś taki także i wśród liderów. Udawało się to służbom w innych krajach, mogło się udać i u nas. Taki wysoki rangą współpracownik byłby na pewno zbyt ważny, aby zakładać mu teczkę, żądać odręcznego zobowiązania czy podpisywania kwitów. Rozmowy byłyby prowadzone przez wysokiego rangą funkcjonariusza, a notatki z nich traktowane jako ściśle tajne i przeznaczone tylko dla najwyższego kierownictwa. Przy takich rozmowach trudno by było zresztą wyznaczyć granicę pomiędzy agenturalnością a polityczną grą, czy swego rodzaju negocjacjami. Nie można oczywiście wykluczyć, ale – nawet jeśli komuniści mieli w opozycji kogoś takiego, nie zmienia to faktu, iż stopień jej zinfiltrowania nie był tak wielki, jak by można sądzić z dzisiejszych przechwałek ubeków na łamach Urbanowego szmatławca. Archiwa pokazują, że większość swych informacji o opozycji czerpała SB nie z agentury, a ze środków technicznych, podsłuchów telefonicznych i pokojowych, z przechwytywania korespondencji.
Według ustaleń historyków, najbardziej naszpikowane agentami były duchowieństwo, główny wróg peerelu, na nękanie i szpiegowanie którego bezpieka nie szczędziła sił ani środków, następnie środowisko dziennikarzy, palestra, kręgi naukowe i artystyczne. Bezpieka, o czym się dziś zapomina, istniała nie tylko po to, by zwalczać opozycję (co by w takim razie miał do roboty niemiecki urząd Gaucka, przecież w NRD żadnej opozycji nie było), ale przede wszystkim po to, by kontrolować, co się myśli i mówi w społeczeństwie, szczególnie w jego kręgach opiniotwórczych. I lubiła być dobrze poinformowana.
Nie ma więc realnych podstaw stosowany przez michnikowszczyznę moralny szantaż, że kto domaga się ujawniania konfidentów, chce zniszczyć i zbrukać piękną historię „Solidarności”, jedną z ostatnich rzeczy, z jakich możemy być dumni; osobiście zresztą sądzę, że bruderszafty Michnika, jego głośne tournee po Paryżu z Jaruzelem i demonstracyjnie okazywana atencja dla innych prominentnych komunistów zbrukały mit „Solidarności” o wiele bardziej, niż mogłoby to zrobić znalezienie nawet kilku agentów wśród jej liderów. Nie jest także prawdą, jakoby rozliczanie agentów było na rękę postkomunistom, bo ich ta sprawa nie dotyczy. Owszem, instrukcja z lat siedemdziesiątych zakazywała werbowania TW wśród członków partii, ale w czasie stanu wojennego i po nim mało kto się już tym w bezpiece przejmował. Zresztą, rzecz jest oczywista – gdyby postkomuniści uważali lustrację za korzystną dla siebie, to by ją popierali, a senator Jarzembowski domagałby się w ich imieniu zwiększania, a nie zmniejszania budżetu IPN. Z faktu, że w tej kwestii, jak i w wielu innych, solidaryzowali się zawsze z michnikowszczyzną, płynie wniosek oczywisty.
To absurdalne, żeby ujawniać ofiary – to znaczy konfidentów – jeśli ci, którzy ich łamali, szantażowali i torturowali, pozostają nieznani, głosi inny antylustracyjny argument michnikowszczyzny. Chce się zapytać – ale dlaczego pozostają nieznani? Jeśli zabrakło do ich ujawnienia woli politycznej – także ze strony partii powiązanych z Michnikiem – to czyż taka medialna potęga, jak „Gazeta Wyborcza”, nie mogła przedsięwziąć czegoś, aby społeczeństwo poznało prawdę o tych, którzy szantażowali i torturowali? Bo pamiętam, że kiedy inna gazeta ujawniła, jak się obecnie nazywa i gdzie pracuje jeden z morderców księdza Popiełuszki, w „Wyborczej”, jak zwykle, znaleziono dla niej tylko wyrazy moralnej przygany. W porządku, spróbujmy wziąć za dobrą monetę zapewnienie Michnika z tekstu opublikowanego w 1992, że choć nazwiska powinny jego zdaniem pozostać utajnione na pięćdziesiąt lat, to jednak należy „obnażyć cały mechanizm zbrodni i terroru, draństwa jednych i krzywdy drugich”. Nie sposób nie zapytać: to dlaczego przez tyle lat nigdy nie zrobił redaktor Michnik niczego, literalnie niczego, co by szło w tym kierunku? Wystarczało zlecić któremukolwiek z setek zatrudnianych przez gazetę dziennikarzy: opisz ten cały mechanizm i go obnaż. A potem to wydrukować. Co stanęło na przeszkodzie? Dlaczego komunistyczne zbrodnie kończą się w świecie przedstawianym przez gazetę Adama Michnika na roku 1976, a o stanie wojennym pisze się wyłącznie w kontekście „martyrologii” tych, którzy ku straszliwej męce sumienia musieli go wprowadzić i wykonać?
Nazwiska pracowników UB i SB są stopniowo ujawniane przez IPN, niebawem doczekamy się doprowadzenia listy do lat osiemdziesiątych. Dzieje się to przy zajadłym oporze Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. Nie przypominam sobie, by „Wyborcza” kiedykolwiek potępiła za to GIODO lub postulowała zmianę dającej się tak niefortunnie interpretować ustawy o ochronie danych osobowych. W związku z tym zapewnienia Michnika „amnestia tak, amnezja nie” należy uznać za jeszcze jedno z jego gołosłownych hasełek maskujących, a argument „nie ujawniajmy ofiar, skoro oprawcy pozostają nieznani” za obliczony nie na ujawnianie nazwisk oprawców, tylko na ukręcenie całej sprawie łba.