Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ale też, rzecz pocieszająca: jeśli już na samym wstępie tej książki mogłem napisać, że Michnik jest dziś człowiekiem przegranym, choć miał w ręku wszystko, co tylko do zwycięstwa niezbędne – praktyczny monopol na prawdę i słuszność, możliwość reglamentowania dostępu do debaty publicznej, powolnych sobie ludzi na najwyższych stanowiskach w państwie – to właśnie dlatego, że na dłuższą metę moralność oparta na niemoralności zwyciężyć po prostu nie może.

Przegrał, nie ma już tych wpływów, dajcie mu spokój, przestańcie się nad nim pastwić, powiadają dziś półgębkiem jego wczorajsi pomagierzy od zakłamywania spraw i rugowania ze zbiorowej pamięci zła komunizmu. Ależ tu pastwienie się nie ma nic a nic do rzeczy!

Tu – pozwólcie, że się raz jeszcze odwołam do gorzkiej bajki Jewgienija Szwarca – nie wystarcza, że smok został pokonany w rycerskim pojedynku i zabity. Trzeba jeszcze tego smoka zabić w duszy każdego z jego poddanych.

* * *

No, coś tam może jest na rzeczy, słyszę, jak powiadają niektórzy z Państwa, ale tu żeś już pan przesadził. Zakłamywanie, brnięcie w kłamstwa – no, stawiać takie zarzuty Adamowi Michnikowi to już gruba przesada!

A ja się wcale z tych sformułowań nie zamierzam wycofywać, i więcej – nie przypadkiem użyłem ich właśnie tutaj. Bo nie ma lepszego przykładu, na którym można udowodnić, jak michnikowszczyzna fałszowała rzeczywistość, niż to, kim byli konfidenci peerelowskiej bezpieki, i czym może, a czym nie może być lustracja.

„Od początku byłem przeciwnikiem lustracji. Powód jest prosty: na podstawie teczek zgromadzonych przez UB i SB nie da się dociec prawdy o danym człowieku. Teczki oraz zgromadzone w nich dokumenty kłamią i dla kłamliwych celów zostały zgromadzone. Miały służyć między innymi szantażowi, zatem zawierają sfabrykowane donosy, fotografie, taśmy magnetofonowe” – pisze Michnik w roku 1992.

Niewątpliwie, to bardzo słuszna uwaga, że na podstawie teczek SB nie da się dociec prawdy o danym człowieku. Pytanie, czy w ogóle, a jeśli, to na jakiej podstawie, można jej dociec? Ileż to żon przeżyło ze swym ślubnym wiele lat w przekonaniu, że wie o nim wszystko, albo odwrotnie, iluż to mężów… A ilu pisarzy było całkiem innymi ludźmi w prawdziwym życiu, niż można by dociekać na podstawie ich twórczości. Albo… Tak, ale przypadkiem nie jesteśmy na seminarium filozoficznym, więc zamiast kwestią poznawalności ogólnej prawdy o danym człowieku zajmijmy się może problemem nieco bardziej konkretnym: czy na podstawie teczek można dociec, czy dana osoba była Tajnym Współpracownikiem SB.

Otóż można, bo teczki TW do tego właśnie służyły, aby trzymać w nich dokumentację ich działalności, od pierwszego do ostatniego donosu.

Tezę, jakoby teczki „miały służyć między innymi szantażowi” i tym samym zawierały „sfabrykowane donosy, fotografie, taśmy”, można obronić tylko dzięki przezornemu użyciu przez Michnika zwrotu „między innymi”. Ale później Michnik zatracił tę przezorność i wielokrotnie twierdził, że ubeckie archiwa to przede wszystkim – jeśli nie wyłącznie – „komprmateriały”. Powtarza tę tezę także w dużym, jubileuszowym tekście na dziesięciolecie „Gazety Wyborczej”, powtórzonym potem w książce: „O przydatności obywatela do pracy w administracji nie mogą decydować papiery gromadzone przez funkcjonariuszy komunistycznej Służby Bezpieczeństwa… Te papiery gromadzone były jako instrument policyjnego szantażu; to były kompromaty – materiały zbierane po to, by móc kompromitować ludzi dla władzy niewygodnych”.

Można by sądzić, że SB była czymś w rodzaju redakcji tabłoidu. Otóż nic podobnego – i Adam Michnik doskonale o tym wie. Obraz, jaki naszkicował choćby w cytowanym wyżej akapicie, jest fałszem, obliczonym na tych, którzy nie mają pojęcia o podstawowych sprawach. Więc wyjaśnijmy: SB gromadziła swe archiwa dla siebie samej. Nikt spoza SB nie miał do jej teczek nigdy wglądu. Gromadziła je po to, aby pomagały jej w prowadzeniu rozmaitych śledztw i operacji. Tak, jak policja nie tworzy kartotek po to, żeby za ich pomocą mafię skompromitować, tylko po to, żeby ją rozbić – tak SB „rozpracowywała” środowiska wrogie socjalizmowi. „Haki” zbierała tylko przy okazji.

To prawda, że wśród różnych metod działania ubecji było także sporządzanie rozmaitych fałszywek. Ale fałszywki służyły ubecji do oszukiwania innych. Ona sama doskonale wiedziała, co sfałszowała, i nigdy nie wsadzała tego do teczek swoich TW.

Oczywiście, bezpieka węszyła za wszystkim, co mogło być przydatne do „pracy operacyjnej”. Jeśli udało się jej nakryć „figuranta” (w ubeckim żargonie – osobę rozpracowywaną) na pozamałżeńskim romansie, na homoseksualizmie czy braniu narkotyków, skrzętnie takie sprawy notowała. Andrzej Friszke, członek kolegium IPN, związany z „Więzią”, a więc bliższy raczej michnikowszczyźnie niż lustratorom, poproszony został pod koniec sierpnia 2006 przez „Rzeczpospolitą” o skomentowanie publikacji w „Dzienniku”, w której – bez nazwisk – pojawiały się wątki rozmaitych ekscesów obyczajowych ludzi z podziemia. Friszke, wobec wspomnianego artykułu bardzo krytyczny, powiedział wtedy: „Opisane w nim [tj. w artykule „Dziennika«] przypadki autor albo całkowicie zmyślił, albo przejrzał ogromną ilość materiału, żeby wyłowić z niego»smaczki«, które pasowały mu do tezy. Przeczytałem kilkaset teczek i wiem, że trzeba się bardzo natrudzić, żeby natrafić na choćby jeden casus podobny do opisanych w»Dzienniku«. Oczywiście (…) Służba Bezpieczeństwa chętnie zbierała kompromitujące materiały na działaczy opozycji i notowała sobie takie fakty albo plotki. Jeśli mogły posłużyć do zdezawuowania kogoś… Ale nie są to bynajmniej rzeczy nagminne. A tekst w»Dzienniku«sugeruje, że tak właśnie wyglądało życie codzienne opozycji. To jest obraz kłamliwy… Trzeba mieć dużo złej woli, żeby skonstruować taki opis”.

Ale przecież – taki właśnie opis teczek dał w swych dziełach kilkakrotnie także Michnik, twierdząc wprost, że ubecja nie tyle nawet „zbierała”, co fabrykowała materiały do szantażu, i że owe fałszywki, haki, kompromaty etc. stanowią główną zawartość teczek!

Odnotujmy opinię historyka, którego kwalifikacji ani uczciwości nigdy michnikowszczyzna nie podważała: trzeba do tego „dużo złej woli”.

„Archiwa są niewiarygodne”, powtarzają w nieskończoność podwładni Michnika. Nigdy nie potwierdził tego żaden historyk. Wręcz przeciwnie – każdy z nich, pytany, czy kiedykolwiek zetknął się ze sfałszowaną teczką, zaprzecza. Jedyny taki udowodniony wypadek, spreparowanie „lojalki” Kaczyńskiego, miał miejsce już w latach dziewięćdziesiątych. A opowieści snute przez byłych esbeków, którzy na każdym procesie lustracyjnym zapewniają, że odnalezione przez śledczych wpisy sami własnoręcznie fałszowali, można włożyć między bajki, tak samo, jak opowiastki snute dziennikarzowi „Gazety Wyborczej”, jakoby ubecy dla zdobycia premii chodzili sobie po blokowiskach, spisywali przypadkowe nazwiska z listy lokatorów i zakładali na nie teczki fałszywych TW. W wielu sferach życia peerelu panował kompletny bajzel, pogłębiający się w miarę upływu lat – ale akurat nie w służbach. Istniały tam kontrole, istniały też surowe kary dla funkcjonariuszy, którzy ośmieliliby się oszukiwać swoich przełożonych.

Chyba, że mamy wierzyć, iż jeszcze w latach siedemdziesiątych SB dowiedziała się dzięki jakiemuś wehikułowi czasu, że niebawem komunizm szlag trafi, że do jej najtajniejszych archiwów wejdą ludzie z aktualnej opozycji, i w związku z tym postanowiła ich skołować, wpisując do archiwów różne bzdury.

„Nie można wierzyć esbekom”, powtarza michnikowszczyzna, i za każdym razem, gdy komuś zostaną wyłożone na stół dowody jego zdrady, zawodzi, że to „pośmiertne zwycięstwo SB”. Otóż jeśli nie można wierzyć esbekom, to przede wszystkim nie można wierzyć ich dzisiejszym opowieściom, jakoby zakładali fałszywe teczki albo wpisywali kogoś do ewidencji TW bez jego wiedzy po to, aby mu pomóc albo go przed czymś ochronić. Faktycznie, nie należy im wierzyć, bo plotą to wszystko w poczuciu absolutnej bezkarności, starając się zgodnie wybielić Firmę i obalić każde lustracyjne oskarżenie. Należy znacznie bardziej, niż im, wierzyć archiwom – temu, co w nich zapisywali na użytek własny i przełożonych wtedy, gdy nie wiedzieli, że ktoś inny będzie te archiwa czytać.

Oczywiście, nie każda wiadomość znaleziona w teczkach SB musi być prawdziwa. Ubecy czasem się mylili, ich konfidenci czasem fantazjowali, a czasem byli wprowadzani w błąd. Tak samo można powiedzieć, że wiele nieprawdy jest w innych archiwach. Na przykład na posiedzeniach Politbiura cytowano różne z gruntu fałszywe statystyki i te statystyki zostały zapisane w protokołach. Mimo to nikt nigdy nie wzywał, żeby a priori wyłączyć z badań protokoły posiedzeń władz peerelu czy inne zespoły archiwalne. Jedynym źródłem jakoby całkowicie niewiarygodnym mają być archiwa MSW. Żaden – powtórzę -żaden historyk nigdy się nie podpisał pod taką tezą. Poza Adamem Michnikiem, oczywiście.

Bo dla michnikowszczyzny każde sięgnięcie do archiwów SB stanowi asumpt do wysunięcia oskarżenia, że ten, kto to zrobił, traktuje archiwa „bezkrytycznie”. Że chce pisać historię wyłącznie na ich podstawie, że widzi w nich prawdy objawione, że patrzy na wydarzenia oczyma bezpieki i tak dalej. Są to wszystko gołosłowne, niczym nieuzasadnione insynuacje. W żadnej pracy historycznej, w żadnej nawet publikacji prasowej, włącznie z tymi, które wzbudziły największą wściekłość publicystów Michnika, materiały ubeckie nie zostały potraktowane „bezkrytycznie”. Są one konfrontowane z faktami, z zawartością innych archiwów, słowem, poddawane normalnej krytyce źródeł, jak to jest zwyczajem historyków. Rozmawiałem z wieloma z nich, także z tymi, których michnikowszczyzna obdarzała mianem „pętaków”, „małych gnojków z IPN”, w najłagodniejszej wersji „trzydziestoletnimi inkwizytorami z IPN”. Żaden z nich nie uważał badanych archiwów MSW za bardziej wiarygodne niż archiwa, dajmy na to, PZPR czy rządu. Ale też, i to chyba wystarczy by być „gnojkiem”, nie uważali ich za mniej wiarygodne i mniej przydatne w pracy historyka. W pracy, z której przecież rozliczają ich nie czytelnicy gazet, ale, wedle ustalonych dla tego zawodu zasad, inni historycy. Archiwa mają być niewiarygodne także dlatego, że zostały „przetrzebione”. To kolejny koronny argument michnikowszczyzny, i trzeba przyznać – wyjątkowo tupeciarski, zważywszy, jak wiele w stosownym czasie, za Mazowieckiego, zrobili ludzie z kręgu Michnika, aby przeszkodzić bezpiece w wielkim paleniu teczek. Ale, znowu, badający sprawę historycy twierdzą, że archiwów na sto procent wyczyścić nie było można. Że, jak to ujął znany historyk rosyjski – archiwa nie płoną. Uniemożliwiał ich wyczyszczenie sam skomplikowany system obiegu informacji, który w nich obowiązywał. Papiery z jednych teczek „przechodziły” w innych sprawach, były więc stale rozmnażane, i praktycznie nie sposób usunąć z archiwów śladów działalności jakiegoś TW, bo nawet jeśli spaliło się jego teczkę pracy, zobowiązanie odręczne i pokwitowania, to donosy nadal tkwią w innych teczkach. Nie sposób też zlikwidować śladu po zniszczonych materiałach, bo wszystkie dokumenty były wielokrotnie odnotowywane w różnych ewidencjach, z których nie można było już potem niczego usunąć ani niczego dopisać. Mimo wszystkich starań, usilna niszczycielska praca podwładnych generałów Kiszczaka i Dankowskiego tylko znacznie utrudniła historykom dotarcie do prawdy. Uniemożliwić go nie zdołała.

38
{"b":"90191","o":1}