Morderstwa były dla peerelowskiej bezpieki rutyną. Ich liczba nieco zmalała w okresie gierkowskiego złagodzenia kursu, wymuszonego staraniem się o zagraniczne pożyczki – charakterystyczne, że pierwszą większą amnestię dla więźniów politycznych urządzono w peerelu na okoliczność wizyty w Warszawie kanclerza RFN Willy'ego Brandta, zwalniając cichcem uczestników radomskich rozruchów i pomagających im korowców. Później Jaruzelski znowu zdjął swoim psom kaganiec. Zaczęli ginąć znani z antykomunizmu księża i działacze podziemia – wypadki, które znamy, to wciąż zapewne wierzchołek góry lodowej. W archiwach IPN znalazły się papiery świadczące, że przygotowywano się w MSW do zamordowania Wałęsy. Tylko przypadkiem nie powiodła się próba otrucia silną dawką leku Anny Walentynowicz. Nawiasem mówiąc, rozpatrywano także – wcześniej, w połowie lat siedemdziesiątych – projekt zlikwidowania w drodze „nieszczęśliwego wypadku”, podczas pobytu na Zachodzie, Adama Michnika. Mordowano i potem – Michała Falzmanna, Waleriana Pańkę, świadków jego śmierci i inne osoby badające aferę FOZZ bądź związane z dokonywanymi przez Fundusz operacjami finansowymi, szefa policji Marka Papałę, badającego interesy mafii paliwowej Marka Karpa. Poseł Gruszka, przewodniczący godzącej w interesy tejże samej mafii komisji sejmowej, wypił filiżankę kawy i padł rażony wylewem krwi do mózgu.
Nie trzeba być specjalistą od toksykologii, by wiedzieć, iż w powszechnym użyciu w medycynie jest substancja, bezwonna i pozbawiona smaku, która podana doustnie powoduje gwałtowny wzrost ciśnienia krwi, na tyle silny, że jeśli rzecz nie dotyczy człowieka idealnie zdrowego, niemal w każdym przypadku kończy się to albo wylewem, albo zawałem. Nikt oczywiście nie zbadał resztek wypitej przez Gruszkę kawy, czy aby nie pochodziła ona z tej samej paczki, z której zaparzono napitek Falzmannowi. Sam Gruszka dotąd nie odzyskał mowy. Może to jego szczęście – kiedy wspomniany już Zawieyski zaczął ją po wylewie odzyskiwać, to najbliższej nocy wyskoczył z okna.
Ale peerel mordował także i komunistów, którzy – możemy się tylko domyślać – za dużo wiedzieli o sprawach czerwonej mafii. Tak jak w okresie „Solidarności” gwałtowną śmiercią samobójczą zeszło z tego świata dwóch gierkowskich ministrów, tak już za czasów III RP pożegnali się gwałtownie z tym światem gierkowski premier Piotr Jaroszewicz czy generał Jerzy Fonkowicz, niegdyś wysoki oficer stalinowskiej Informacji Wojskowej.
Najprawdopodobniej wciąż robili to ci sami specjaliści. Ale, można powiedzieć, już w innych strukturach i na inne zlecenia.
Wróćmy do zbrodni stanu wojennego. Nazwisk zbrodniarzy komisja, z przyczyn oczywistych, ustalić nie mogła. Mogła w wielu wypadkach z dużym prawdopodobieństwem ustalić nazwiska podejrzanych funkcjonariuszy, a z całkowitą pewnością – nazwiska prokuratorów i śledczych odpowiedzialnych za celowe kierowanie śledztwa na mylne tory, niszczenie bądź fałszowanie dowodów i inne czyny, będące nawet w świetle prawa peerelowskiego przestępstwami.
Po niejasnym sejmowym „przyjęciu do wiadomości”, wnioski sformułowane wobec tych osób przez komisję zostały, mocą biurokratycznego rozpędu, skierowane do stosownych urzędów. A w stosownych urzędach zajęli się ich realizacją bliscy przyjaciele lub podwładni nadal tych samych, wciąż sprawujących swe urzędy, prokuratorów, sędziów, ubeków i milicjantów. Może nawet oni sami, osobiście. Stopniowo, po cichutku, wszystkie sprawy zostały poumarzane. Nikt nie został w żaden sposób pociągnięty do odpowiedzialności.
W wywiadzie, który gazeta Michnika, jakby dla szczególnej kpiny, opublikowała w jedną z rocznic stanu wojennego, Urban ironizuje: „Ja bez przerwy, wręcz seryjnie, miałem do czynienia z jakimiś księżmi. Albo zaginął i nie można go było odnaleźć, albo się upił i zmarł. A opozycja i Wolna Europa od razu kwalifikowały to jako morderstwa popełnione przez SB i maszynka szła w ruch (…) Ja wiedziałem, że jak ktoś z opozycji, nie wiem, popełni samobójstwo, umrze na tak serca, utopi się, spali, to od razu – bez zastanawiania się, czy to przypadkiem nie był nieszczęśliwy wypadek, bo przecież w statystycznej masie się zdarzają, opozycja podniesie krzyk, że to SB, zbrodnicza władza.
Bez czekania, co wykaże śledztwo”.
„Bo śledztw nie było”, usiłuje oponować przeprowadzająca wywiad Teresa Torańska.
„Były, proszę pani, bez przerwy były – zapewnia Urban. – MSW cały czas próbowało coś tam wyjaśniać i dostawałem jakieś umorzenia z powodu niewykrycia sprawców”.
Dziennikarka „Wyborczej” uznaje tę odpowiedź za wystarczającą.
Mniej więcej w tym samym czasie postkomunistyczna „Trybuna” najbezczelniej pozwala sobie na opublikowanie nacechowanego wielką pewnością siebie stwierdzenia, że choć dekomunizacyjna prawica powołała kiedyś sejmową komisję, która miała odpowiedzialność za różne nieszczęśliwe wypadki w czasie stanu wojennego przypisać Jaruzelskiemu, to mimo starań nie udało się jej znaleźć żadnych dowodów.
Sejmowy druk 1104 wciąż pozostawał wtedy prawie nikomu nieznanym prohibitem.
We wstępie do wydania książkowego Rokita wyjaśnia, dlaczego raport spotkał taki właśnie los:
„Konkluzje raportu – jak na stan polskiej polityki jesienią 1991, krótko przed pierwszymi wolnymi wyborami parlamentarnymi – były niełatwe do zaakceptowania. Przypomnijmy je pokrótce. 78 śledztw winno być rozpoczętych od nowa, bo w latach 80. prowadzono je tak, żeby ukryć prawdę o zbrodniach. Blisko 100 funkcjonariuszy MO i SB w kręgu osób podejrzanych o popełnienie ciężkich przestępstw, w tym zabójstw. Ponad 70 prokuratorów, którzy za matactwa przy prowadzonych śledztwach winni być usunięci ze służby. Ale to nie wszystko. Czesław Kiszczak i Władysław Ciastoń odpowiedzialni za przestępstwa nadużycia władzy w związku z zabójstwami górników w kopalni „Wujek” (…) Udokumentowane przyzwolenia władz na strzelanie do bezbronnych ludzi ostrą amunicją w latach dyktatury Jaruzelskiego. Udokumentowane świadectwa stosowania tortur dla wymuszenia zeznań, aż do zgonu osób torturowanych. (…) Dowiedziona teza o gotowości użycia w tamtych latach przez władze wszystkich instytucji w państwie, z sądami i Radą Państwa włącznie, dla zagwarantowania bezkarności zabójcom z milicji. Udokumentowane przestępcze przygotowania PZPR do wprowadzenia stanu wojennego, podjęte de facto dokładnie dzień po podpisaniu Porozumienia Gdańskiego. Wykryty związek przestępczy wewnątrz MSW (»D«) przeznaczony do dokonywania prowokacji, napadów, porwań i podpaleń. Na koniec, udowodniona dziesiątkami szczegółowo udokumentowanych faktów teza, opisująca komunistyczne MSW jako instytucję»w całości służącą wywoływaniu i ochranianiu działań poszczególnych organów MSW i pojedynczych funkcjonariuszy«„.
W grudniu 2000 roku, mianując szefa tegoż MSW „człowiekiem honoru”, oznajmi Michnik, że siadając do Okrągłego Stołu generałowie „odkupili swe winy sto tysięcy razy”. Z tej opinii nie wycofał się do dziś.
* * *
Czasem zadajemy sobie w Polsce pytanie o Katyń. Jak było możliwe, że tę zbrodnię Zachód całkowicie wyrugował ze swej świadomości? Dlaczego tam, w wolnych krajach, gdzie można było przecież mówić swobodnie całą prawdę – nikt tej prawdy nie chciał mówić, nikt jej nie chciał słuchać?
A tu oto mamy nowy Katyń, Katyń wolnej Polski, która nie chciała i nie umiała upomnieć się o ofiary stanu wojennego – choć znalezienie zbrodniarzy było naprawdę łatwe.
Łatwe. Ale nikomu nie na rękę. Poza ofiarami, które już i tak nie żyły. Z oczywistych względów nie chcieli tego postkomuniści. Z tych samych względów, aby nie osłabić pozycji postkomunistów, dla których widziała istotne zadania w walce z Polską „ciasną, zaściankową i kultywującą własne kompleksy”, nie chciała tego michnikowszczyzna – przecież pomordowani przez komunistyczną bezpiekę to byli potencjalni męczennicy dla „jaskiniowych antykomunistów” i „oszalałych z nienawiści dekomunizatorów”. Nie chciał też tego Wałęsa, który pomysł na rządzenie wolną Polską miał taki, że zostanie dla bezpieki nowym ojcem chrzestnym, i na niej właśnie oprze swą władzę. Symbolicznie pokazał bezpieczniakom, jakie z niego ludzkie panisko, usuwając ze służby w Urzędzie Ochrony Państwa kapitana Adama Hodysza – byłego funkcjonariusza SB, który współpracował z „Solidarnością” i został za to w peerelu skazany i uwięziony. W wolnej Polsce, zrehabilitowany i przywrócony do pracy w służbach specjalnych, dostał od Wałęsy wilczy bilet z uzasadnieniem: „nie można premiować zdrady”. Z tą samą argumentacją „legendarny” przywódca „Solidarności” odmówił jakiegokolwiek uhonorowania pułkownika Kuklińskiego. Żeby nie było wątpliwości, że ci, którzy w latach osiemdziesiątych dopuszczali się zbrodni w służbie Jaruzelskiemu, teraz są już „jego” ubekami, i jeśli będą służyć jemu, nic im się złego stać nie może.
Kto rzeczywiście był w tym układzie stroną silniejszą, jasno pokazuje fakt, że to nie ubecy Wałęsie, ale on im starał się zamanifestować swoją lojalność.
* * *
Fragment z zeznań świadków zakatowania przez funkcjonariuszy MO Mariana Bednarka, które włączone zostały do „raportu Rokity”: „Słyszałem dudnienie, bito tego mężczyznę tak, że pałki nie schodziły z niego. Jedna za drugą. Bili go tak około 15 minut… Reakcją były tylko jęki. Zaraz potem ucichł, nic nie krzyczał, a pałki uderzały jak w drzewo… Nabierano do wiadra wody, następnie otwierano celę i wodę tam wlewano… Około godziny 23 słyszałem, jak Bednarek zaczął okropnie wyć. Wył w sposób nieludzki”.
Adam Michnik znalazł czas, aby wystąpić w obronie włoskiego komunisty, skazanego za zamordowanie komisarza policji. Dla opisania losu śp. Mariana Bednarka nigdy nie znalazł w swej gazecie ani skrawka miejsca, choć został on zakatowany właśnie za to, żeby Michnik mógł kiedyś zostać posłem i redaktorem naczelnym gazety wychodzącej ze znaczkiem „Solidarności”.
Podobnie, jak nigdy nie uznał Michnik za potrzebne przypomnienie o losie którejś innej z listy – zapewne wciąż jeszcze niepełnej – 122 ofiar komunistycznego bezprawia schyłkowego peerelu.