Znalazł za to miejsce, aby już w grudniu 1990 opublikować artykuł generała Kiszczaka, wzywający, aby „zaprzestać dzielenia Polaków na lepszych i gorszych”. Decyzją Michnika szef komunistycznej bezpieki, przełożony zbrodniarzy, który (sam Michnik i jego totumfaccy nigdy nie odważyli się temu zaprzeczać, woleli sprawę zamilczeć tak, jak zamilczano w peerelu zbrodnię katyńską) doskonale wiedział, do czego służyły w jego resorcie „sekcje D”, który (o czym Michnik też już wtedy musiał wiedzieć) osobiście nadzorował akcję, mającą na celu uwolnić od kary morderców Grzegorza Przemyka, a doprowadzić do skazania ludzi niewinnych – człowiek ten z łamów gazety „Solidarności”, gazety, która miała być odtrutką na wieloletnie kłamstwa propagandy peerelu, pouczył Polaków, co to jest moralność i uczciwość. I zaprotestował gorąco przeciwko mającym jakoby miejsce prześladowaniom byłych członków PZPR. „Gazeta Wyborcza” opublikowała jego wynurzenia bez słowa komentarza. A po kilku dniach postawiła kropkę nad „i” tekstem Teresy Boguckiej, formułującym tezę, która stanie się na długie lata mantrą michnikowszczyzny: istniejące normy prawne nie pozwalają pociągnąć nikogo do odpowiedzialności za przestępstwa popełnione w peerelu, więc rozliczenia wymagałyby sięgnięcia po metody rewolucyjne, a sięgać po takie metody nie wolno, bo zniszczyłoby to rodzącą się dopiero demokrację; innymi słowy, w imię wyższych racji nie można pozwolić, aby za popełnione w peerelu przestępstwa spadł komukolwiek włos z głowy.
Dlaczego pod tą myślą nie podpisał się swym nazwiskiem sam Michnik, choć przecież nie ma wątpliwości, że całkowicie się z nią zgadzał? Może dlatego, że jest człowiekiem ostrożnym, a publikując tezy pani Boguckiej musiał doskonale wiedzieć, iż są one jednym wielkim kłamstwem. Pomińmy kwestię, czy w obliczu zbrodni totalitarnego reżimu zasadne jest trzymanie się kazuistycznie pojmowanej litery prawa napisanego na własne potrzeby przez zbrodniarzy. Zbrodnie stanu wojennego nie nastręczają pod tym względem żadnego problemu, albowiem dokonywano ich wbrew prawu formalnie wówczas obowiązującemu – co nawet sam Michnik raczył w cytowanym wyżej apelu o abolicję dla „architektów stanu wojennego” zauważyć. Rozliczenie ich, wbrew uporczywie przez michnikowszczyznę powtarzanemu kłamstwu, w najmniejszym stopniu nie wymagało sięgania po „metody rewolucyjne”. Komisja Rokity, której samo istnienie, nie mówiąc o pracach, zostało w „Wyborczej” i innych uległych michnikowszczyznie mediach, całkowicie zamilczane, stanowiła tego jednoznaczny dowód.
„Słychać dziś znów wrzaskliwe wezwania do dekomunizacji i rozliczeń. I demagogiczne hasła o rządzących Polską zdrajcach, zbrodniarzach, złodziejach… chcę z całą mocą zaprotestować przeciwko tej retoryce nienawiści. Nie rozumiem tego języka i nie aprobuję go. Ten język jest bowiem kalkowym odbiciem bolszewickiego czy też jakobińsko-bolszewickiego sposobu myślenia o politycznych przeciwnikach. To nie jest język ludzi budujących demokrację, to jest język ludzi szykujących nową Noc Świętego Bartłomieja” – oznajmia poseł Michnik drukiem w trzy tygodnie po przedstawieniu raportu Rokity Sejmowi.
Stanie się to jego ulubioną śpiewką: to nie zbrodniarze z UB i MO, nie ich przełożeni, nie wczorajsi jeszcze szefowie partii i aparatu terroru, są komunistami. To ci, którzy domagają się wymierzenia im sprawiedliwości, zasługują na miano bolszewików i hunwejbinów.
A w roku 1998 w szkicu o pułkowniku Kuklińskim, odmawiając mu przypisywanej przez niektórych (np. Jana Nowaka-Jeziorańskiego) zasługi uratowania Polski przed sowiecką interwencją, stwierdzi Michnik, iż „jeśli ktoś realnie ocalił Polskę od katastrofy” to „polityka ekipy Jaruzelskiego, która nie dążyła do krwawej rozprawy i nie prorokowała krwawych reakcji odwetowych. Podczas stanu wojennego zginęło znacznie mniej osób, niż na przykład w czasie zamachu majowego w 1926. Również to odsunęło problem sowieckiej interwencji”.
Co znaczą te słowa, jeśli zastanowić się nad nimi przez chwilę? Że polityka terroru „punktowego”, opartego na założeniu, że zamiast pacyfikować masowe protesty, lepiej zawczasu sterroryzować, a jeśli się nie dadzą złamać, zamordować ich potencjalnych przywódców i kapelanów, którzy mogliby do nich porwać tłumy – zasługuje na usprawiedliwienie, bo okazała się, summa summarum, dla Polski dobra!
Być może polityk może sobie pozwolić na takie rozumowanie. Podobno Churchill pozwalał sobie – choć nigdy publicznie – na analizy, brzmiące nie mniej, a nawet jeszcze bardziej cynicznie.
Ale komuś, kto chce na życie publiczne wpływać jako moralista, podobne myśli nie miały prawa nawet przemknąć przez głowę.
* * *
W czasie, kiedy Kozłowski i Mazowiecki drżeli z lęku, aby im podwładni nie stawili zbrojnego oporu, w MSW trwała energiczna krzątanina.
To, rzecz jasna, nie znaczy, że wcześniej SB próżnowała. Ani trochę. Mimo wielomiesięcznego, systematycznego niszczenia archiwów, możemy dziś mniej więcej odpowiedzieć, czym się zajmowała. Oficjalny plan działań Departamentu III na rok 1989 stawiał zadanie „wspierania grup konstruktywnej opozycji, która wspierałaby reformatorskie poczynania władz polityczno-państwowych” oraz „agenturalne opanowanie” organizacji niekonstruktywnych – wytyczne wymieniają tu zwłaszcza KPN i PPS – w celu „dążenia do rozbicia od wewnątrz tych organizacji”. Michnik, dzieląc siły polityczne w Polsce na sprzyjające kompromisowi i zagrażające mu, i uznając, że podział ten ma charakter nadrzędny wobec tradycyjnych politycznych podziałów pomiędzy prawicą a lewicą, nie był, jak widać, oryginalny – przejmował tylko myślenie od lat organizujące pracę Firmy.
To nie znaczy, że opozycja „konstruktywna” nie była czujnie obserwowana. W ramach operacji pod kryptonimem „Żądło” bezpieka zdołała umieścić w Komitecie Obywatelskim przy Lechu Wałęsie co najmniej dziesięciu swoich kapusiów – na 135 osób tworzących w sumie to ciało; ilu ich umieściła w OKP, nie wiemy. Ale inwigilacja i represje wobec opozycji „niekonstruktywnej” trwały w najlepsze także po czerwcu 1989. Jak długo? Być może rzuci na te sprawy więcej światła śledztwo w sprawie tzw. szafy Lesiaka, czyli dokumentów z czasów rządu Suchockiej, dowodzących prowadzenia przez funkcjonariuszy ówczesnego Urzędu Ochrony Państwa nielegalnych działań przeciwko politykom opozycji. Jeszcze w latach 1993 i 1994 politycy związani z obalonym rządem Olszewskiego i partiami ostro atakującymi Okrągły Stół nękani byli w sposób typowy dla rutynowych „działań dezintegracyjnych”, stosowanych przez SB w peerelu wobec opozycji – telefony z pogróżkami, cięcie opon i przewodów hamulcowych, w kilku wypadkach grożące naprawdę niebezpiecznymi wypadkami, podpalanie samochodów, wyszukiwanie i preparowanie „haków” dotyczących życia prywatnego i rzekomych przekrętów etc. Podsłuch założony wtedy w redakcji „Gazety Polskiej” oglądałem na własne oczy. W atmosferze owych lat przypadki takie nie kwalifikowały się do informowania o nich w wiodących mediach, przemykały po łamach prawicowych gazetek, dając publicystom michnikowszczyzny asumpt do kpiarskich felietonów ośmieszających obsesje prawicowców i ich użalanie się na rzekome prześladowania. Według planu, miękkie lądowanie dla komunistów miała gwarantować sejmowa większość i prezydent, wyposażony w szeroki wachlarz uprawnień – nawet tak daleko idących, jak prawo rozwiązania w dowolnej chwili parlamentu. Ale, jako się rzekło, plan zawiódł, i to tam, gdzie się tego zupełnie nie spodziewano: okazało się, że czerwoni nie mogą liczyć na swoich ludzi w Sejmie. W każdym razie nie na wszystkich. Skala wyborczego zwycięstwa Komitetów Obywatelskich, a raczej skala wyborczej klęski tzw. koalicji, czyli sił starego reżimu, oraz upadek reżimów ościennych, podziałała deprymująco nie tylko na średni aparat w terenie, ale także na część nowo wybranych posłów. Zresztą, wskutek postępującego lawinowo rozkładu PZPR, znaleźli się wśród nich i tacy, którzy startując z dalszych miejsc list PZPR czy „stronnictw sojuszniczych” z poparciem miejscowej „Solidarności”, pozajmowali mandaty przewidziane dla liderów tychże list.
W efekcie – doszło do tego, że kilku posłów z bloku rządowego wyłamało się z głosowania za prezydenturą dotychczasowego genseka. Do jego elekcji zaczęło brakować głosów – cała operacja ratowania nomenklatury brała w łeb w kluczowym punkcie. Wprawdzie Wałęsa i jego ludzie po raz drugi już – po kryzysie z wyciętą przez wyborców listą krajową – usłużnie uratowali partnerów historycznego kompromisu, niczego w zamian nie żądając i dzięki nieobecności bądź demonstracyjnemu oddaniu głosów nieważnych przez kilkunastu posłów i senatorów OKP Jaruzelski ostatecznie został prezydentem, jednym głosem. Ale zaraz potem, jak już się pisało, znalazła się sejmowa większość dla powołania komisji jednoznacznie wymierzonej w najbardziej żywotne interesy dotychczasowego reżimu.
Pierwsi wyłamali się, jak zresztą należało się spodziewać, pezetpeerowscy „koalicjanci” z ZSL i SD. W peerelu traktowani przez Politbiuro jak małpy kataryniarza, skorzystali skwapliwie z okazji do odpokutowania dziesięcioleci serwilizmu, i przyjęli ofertę Wałęsy utworzenia koalicji z OKP. Ten ruch Wałęsy był bardzo nie w smak Familii – ogłoszony przez Michnika manifest „Wasz prezydent, nasz premier” postulował inną sytuację, „wielką koalicję” OKP z PZPR. Na dodatek Wałęsa do przeprowadzenia swojego planu wyciągnął z tylnych szeregów człowieka zupełnie przez salon nieakceptowanego, ówczesnego senatora Jarosława Kaczyńskiego. „Niedobrze, że Wałęsa ci to dał, to powinien prowadzić Geremek. Tylko pamiętaj, że są już pewne układy, że trzeba będzie Kwaśniewskiego wprowadzić do rządu” – miał, według relacji Kaczyńskiego, oznajmić mu wtedy Kuroń. Koalicja OKP z ZSL i SD nie dawała jeszcze wystarczającej liczby głosów do powołania rządu – w kontraktowym parlamencie nie dało się tego zrobić bez PZPR – ale zmieniała polityczny układ, choćby dlatego, że teoretycznie wyobrażalne stało się odwołanie Jaruzelskiego z Belwederu.
Dlatego też w sierpniu 1989, w chwili, gdy jest już oczywiste, że premierem będzie nie generał Kiszczak, tylko ktoś z przeciwnej strony, ale jeszcze przed powołaniem Mazowieckiego, Kiszczak wprowadza w życie „plan B”, czyli rozpoczyna gruntowną reformę MSW – zanim chciałby ją zacząć ktokolwiek inny. W następnych miesiącach zostaną polikwidowane dotychczasowe departamenty i biura, a cywilny wywiad i kontrwywiad formalnie wyprowadzony poza struktury SB. Z 25 tysięcy funkcjonariuszy zostaje w zreformowanej SB trzy i pół – późniejsze weryfikacje, dążące do usunięcia ze służb specjalnych wolnej Polski esbeków szczególnie skompromitowanych, będą miały w związku z tym raczej symboliczny charakter, tym bardziej że wobec zniszczenia dokumentów problemy mogą mieć właściwie tylko ci „pechowcy”, których akurat ofiara zapamiętała z twarzy i nazwiska. Właśnie potrzeba zniszczenia dokumentacji jest jedną z dwóch głównych przyczyn całej reformy. Gdy w styczniu 1990 akcja ta przybiera takie rozmiary, że staje się tematem konferencji prasowej posłów OKP, i nawet „Gazeta Wyborcza” musi o sprawie napisać, kierownictwo resortu uspokaja właśnie tym argumentem: to tylko rutynowe niszczenie niewielkiej części dokumentów, które stały się zbędne wskutek reformy organizacyjnej.