Sprawozdanie Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do Zbadania Działalności MSW jest taką Wielką Księgą – przynajmniej dla kogoś, kto nie uległ amnezji, i pamięta, że zło komunizmu nie polegało tylko na usunięciu z partii jednego czy drugiego literata, który skasowawszy, co było do skasowania za peany na cześć Stalina, zapragnął na starość pochodzić w glorii opozycjonisty i trochę pokłapał gębą do mikrofonu zachodniemu korespondentowi. I że opozycję tworzyli nie tylko ludzie, którym w więzieniu pozwalano pisać książki, a potem wypuszczano ich na Zachód, żeby pobrylowali na tamtejszych salonach jako żywy dowód dla zblazowanych w kapitalistycznym dobrobycie lewicowych intelektu ałistów, że oprócz skostniałej partyjnej biurokracji jest też w krajach obozu sowieckiego zdrowy nurt lewicy rewolucyjnej, wciąż bliskiej klasie robotniczej i szczytnym ideałom marksizmu-leninizmu-trockizmu.
Opozycję tworzyli też tacy ludzie, których na zachodnich salonach nie znano i o których nikt się nie upominał.
Jak Jan Samsonowicz z Gdańska, którego znaleziono powieszonego na płocie Stoczni Gdańskiej. Wcześniej zdążył pożegnać się z synem i powiedzieć mu, że szykuje się wraz z przyjaciółmi z podziemia do dużej akcji, a żonę uprzedził, by nigdy nie wierzyła, jeśli będą mówić, że zginął w nieszczęśliwym wypadku albo popełnił samobójstwo.
Jak ludzie, którzy zakatowani zostali na śmierć przez milicjantów i ubeków. Ryszard Ślusarski z Legnicy, Stanisław Kot z Rzeszowa, Tadeusz Wądołowski, który zmarł na komisariacie kolejowym MO w Gdyni, i któremu w akcie zgonu wpisano „śmierć z przyczyn chorobowych”, nie wspominając ani słowa o widocznych na ciele obrażeniach. Jak Bronisław Grzywna, w wypadku którego prokuratura przyznała nawet, że zmarł wskutek pobicia, ale śledztwo umorzyła. Jak Wacław Kulimowski, który przed zgonem sam zdążył opowiedzieć, co robiono z nim na komendzie. Jak Kazimierz Łazarski z Oleśnicy, Grzegorz Luks z Goleniowa i inni.
Czytamy, poznając jeden po drugim przypadki z perspektywy oficjalnych sprawozdań, zwykle preparowanych tak nieudolnie, że gdyby nie powaga sprawy, chciałoby się parsknąć śmiechem. Józef Kucia – zatrzymany przez milicję, znaleziony został martwy w lesie. Śledztwo ograniczyło się do wyperswadowania świadkowi, który widział, jak wciągano go do radiowozu, że nic nie widział.
Czytamy o ludziach, których po zatrzymaniu esbecy odwozili nie do aresztów, ale do izb wytrzeźwień – by Urban mógł w razie czego lekceważąco stwierdzić, że zmarły nie był żadnym tam opozycjonistą, zwykłym pijakiem. Jak Krzysztof Skrzypczak z Poznania, który, według oficjalnych ustaleń komunistycznej prokuratury, będąc pijany do nieprzytomności i skrępowany skórzanymi pasami, zdołał wstać z łóżka i się powiesić.
„Powiesił się” też Jarosław Romanowski w areszcie w Suwałkach – po tym „samobójstwie” na ścianach celi pozostały ślady krwi, a na ciele wisielca obrażenia, których w chwili aresztowania bez wątpienia nie miał. Nie przeszkodziło to odnośnym władzom stwierdzić ponad wszelką wątpliwość samobójstwa. Podobnie, jak w wypadku powieszonego w areszcie w Miechowie Jana Krawca, a w Śremie Mariana Klupczyńskiego.
W przeglądanych przez komisję Rokity aktach roi się od samobójców. Niezwykłych samobójców – ni z tego, ni z owego, decydują się na ten krok, na przykład, ludzie powszechnie znani ze swej religijności. A zdecydowawszy się, zabijają się w sposób rzadko spotykany. Jak na przykład Janusz Sierocki – który, jak ustaliła peerelowska prokuratura, wyskoczył z okna. Śledczych bynajmniej nie zdziwiło, że według świadków tego „skoku” Sierocki leciał tyłem. Jadwiga Kryńska – wielokrotnie zatrzymywana za działalność opozycyjną, też w końcu „wyskoczyła z okna”. 20 minut przed tym skokiem był u niej lekarz i nie stwierdził żadnych objawów samobójczych. Marek Pawlak, na popełnienie „samobójstwa” przez skok z okna swego mieszkania wybrał akurat moment, kiedy mieszkanie to przeszukiwała MO.
Są też w raporcie ofiary niezwykłych wypadków. Marcin Antonowicz – „wypadł” z milicyjnego stara. Krzysztof Struski „wypadł” z radiowozu. Stanisław Bulko „wyskoczył” z milicyjnego radiowozu wprost pod koła samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. Wedle sekcji zwłok, odrzuconej przez prokuratora jako błędnie przeprowadzona, w chwili, gdy wyskakiwał, już był martwy.
Topielcy – Emil Barchański. Nie miał jeszcze nawet osiemnastu lat, gdy został aresztowany w konspiracyjnej drukarni. Na procesie, ku wielkiemu niezadowoleniu prokuratury i sądu, odwołał zeznania złożone w śledztwie i zeznał, że zostały one wymuszone torturami. Opisał szczegółowo, w jaki sposób był torturowany. Zwolniony do czasu rozprawy odwoławczej, wkrótce został wyłowiony martwy z Wisły. Oczywiście – samobójstwo. Śledczy nie uznali za stosowne ustalać, kim był człowiek, w towarzystwie którego widzieli go tuż przed śmiercią świadkowie. Cóż niby dziwnego – popełnianie samobójstwa z asystą było w stanie wojennym obyczajem częstym wśród działaczy podziemia, szczególnie tych, którzy nie zaliczali się do opozycyjnej „arystokracji”, których losu nie śledzili korespondenci zachodnich mediów, a już zwłaszcza, jeśli mieli pecha należeć do nurtu odrzucającego porozumienie z komunistami.
Ludzie zamordowani tylko po to, by rzucić postrach na ich najbliższych. Jak Grzegorz Przemyk, jak 82-letnia matka adwokata Krzysztofa Piesiewicza, jak tłumaczka Małgorzata Grabińska, przypadkowa ofiara, którą zbrodniarze pomylili z inną Małgorzatą Grabińską, mieszkającą opodal synową opozycyjnego adwokata.
Sfingowane wypadki drogowe – jak śmierć księdza Stanisława Kowalczyka. Albo zupełnie już nieskrywane, jawnie dokonane morderstwa, które miały rzucić postrach na chwilowo pozostających przy życiu kolegów z podziemia. Piotr Bartoszcze, niezależny działacz rolniczy, zatłuczony przez „nieznanych sprawców” koło własnego domu. Krzysztof Jasiński, zakatowany na śmierć, znaleziony martwy na bocznicy kolejowej. Ksiądz Antoni Kij, ksiądz Stanisław Palimąka…
Ostatnie miesiące peerelu: 21 stycznia 1989 -zamordowany zostaje ks. Stefan Niedzielak, kapelan rodzin katyńskich. Wcześniej odbiera liczne pogróżki i „ostrzeżenia”; w dniu śmierci mówi rano do jednego z przyjaciół, że prawdopodobnie komuniści wkrótce go zabiją. Prokuratura uznaje, że ksiądz niefortunnie spadł z krzesła, i jeszcze parę miesięcy wcześniej udałoby jej się na tym sprawę zamknąć. Jednak atmosfera początku roku 1989 jest już inna, śledczy zmuszeni są do zamówienia ekspertyzy biegłego, który stwierdza, iż księdzu ktoś gołymi rękami skręcił kark – w taki sposób mógł zabić tylko zawodowy morderca, nauczony tej sztuki w specsłużbach. Kilka dni później, 30 stycznia, zamordowany zostaje w swoim domu w Dojlidach pod Białymstokiem ks. Stanisław Suchowolec. 11 lipca 1989 (! – jeszcze w ponad miesiąc po kontraktowych wyborach) w Krynicy Morskiej nieznani sprawcy mordują księdza Sylwestra Zycha.
Nawet nie mając praktycznie żadnych możliwości działania, poza stwierdzeniem, jakimi matactwami, oszustwami i udowadnianiem prawem i lewem z góry założonej tezy były oficjalne „śledztwa”, odkrywa komisja Rokity istnienie w Departamencie IV SB, zajmującym się zwalczaniem Kościoła, struktury określanej kryptonimem „D”. Jest to zakonspirowana komórka przeznaczona do zadań w świetle peerelowskiego prawa nielegalnych – napadów, podpaleń, pobić i morderstw. W kilkanaście lat potem IPN udowodni, że niejawne „sekcje D” istniały nie tylko w tym, ale we wszystkich wydziałach SB. Zadaje to kłam twierdzeniom komunistycznych generałów i ich rzecznika, jakoby ewentualne zbrodnie, jeśli rzeczywiście naprawdę się tu czy tam zdarzyły, były skutkiem samowoli. Czy nawet wręcz – w wersji wymyślonej po zamordowaniu księdza Popiełuszki – jakoby były dziełem spisku zorganizowanego w służbach przez „beton” i wymierzonego właśnie w Jaruzelskiego i Kiszczaka, a w domyśle inspirowanego przez Sowietów i mającego doprowadzić do destabilizacji oraz interwencji.
Morderstwa ludzi niewygodnych dla komunistów nie były przecież w peerelu niczym nowym; w stanie wojennym tyle tylko, że zdarzały się częściej. W styczniu 1980 Tadeusz Szczepański, działacz gdańskich Wolnych Związków Zawodowych, zaginął, i dopiero po kilku miesiącach Wisła wyrzuciła jego zmasakrowane zwłoki; miały połamane palce i pozrywane paznokcie, co słabo pasowało do oficjalnych ustaleń śledztwa, jakoby Szczepański, wracając nocą z imprezy, został obrabowany, pobity i wrzucony do rzeki przez zwykłych bandytów. Gdy ostatnio historyk IPN odnalazł dokumenty świadczące o sterowaniu tym „śledztwem” przez SB, Wałęsa publicznie uronił łezkę, że bezpieka usiłowała Szczepańskiego zmusić do donoszenia na niego, Wałęsę i „przyłożyli mu za mocno”. Taktownie, nikt nie zasugerował Wałęsie, że skoro Szczepański zginął, bo nie chciał kapować na przyszłego przewodniczącego „Solidarności”, to przynajmniej wobec niego -skoro już nie wobec innych pomordowanych za „Solidarność” – powinien były prezydent czuć się do czegokolwiek zobowiązany. Jako prezydent Wałęsa bardzo interesował się zawartością archiwów gdańskiej MSW, i ponoć to właśnie chęć ułatwienia sobie dostępu do nich była przyczyną usunięcia „zdrajcy” Hodysza – ale jego zainteresowanie dotyczyło tylko akt TW „Bolek”, a nie morderców Szczepańskiego.
A wcześniej – pisarz Jerzy Zawieyski, leżąc w szpitalu całkowicie sparaliżowany po wylewie, miał wedle oficjalnej wersji wstać, przejść kawał korytarza, wspiąć się na parapet trudny do sforsowania nawet dla człowieka zdrowego, pokonać wysoką balustradę, i wyskoczyć. Nie umarł własną śmiercią Jan Gerhard, który zbyt wiele wiedział o śmierci komunistycznej ikony, generała Świerczewskiego. Zamordowany został studencki działacz Stanisław Pyjas, zamordowano też w szybkim czasie świadka, który mógł w ewentualnym śledztwie podważyć prokuratorskie ustalenia co do przebiegu ostatnich godzin jego życia. Skatowany przez „nieznanych sprawców” zmarł od obrażeń ks. Roman Kotlarz, który naraził się komunistom, błogosławiąc i udzielając absolucji uczestnikom robotniczych protestów w Radomiu w 1976.
W 1969 roku „spadł z dachu”, akurat w czasie procesu Janusza Szpotańskiego, w którym występował jako jeden z ważnych świadków, aktor Adam Pawlikowski. Tak samo, jak usiłowano „wpłynąć” na mecenasów Piesiewicza i Grabińskiego, „wpłynięto” w latach pięćdziesiątych – poprzez śmiertelny „wypadek” córki – na poetę Broniewskiego, który, rozzuchwalony pozycją barda rewolucji, w pijanym widzie zaczął sobie pozwalać na podskakiwanie „drogim towarzyszom / drogi koniecznej acz jakże niespójnej”.