Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Pomysłem Rokity na dekomunizację jest»awans pokoleniowy ludzi, którzy nie zetknęli się w swoim dorosłym życiu z komunizmem«. W lustrację nigdy nie wierzył. Wiedział jako szef nadzwyczajnej komisji do zbadania działalności MSW, że akta były niszczone i preparowane”.

Sprawdźcie sami. Jedyne, co wedle gazety Michnika zdołała odkryć komisja, jest to, że archiwa MSW były niszczone i preparowane. Choć, jako żywo, w wielostronicowym raporcie komisji nie ma na ten temat ani słowa.

„Gazeta Wyborcza” pisała o ofiarach wszelkiego rodzaju reżimów afrykańskich, południowoamerykańskich, azjatyckich. Relacjonowała zbrodnie na Bałkanach i sekundowała procesom, mającym je wyjaśnić. Ofiarom Jaruzelskiego i Kiszczaka nie poświęciła przez cały czas swego istnienia ani jednego artykułu.

Zadajmy sobie trud zajrzenia do „Wyborczej” z kolejnych rocznic 13 grudnia.

W roku 1989 – wywiad z generałem Jaruzelskim.

W numerze świątecznym z 1990 roku Adam Michnik zamieszcza tekst „Pożegnanie generała”, będący wielką pochwałą jego prezydentury.

W 1991 – cytowany już sążnisty apel o ustawową abolicję dla „architektów stanu wojennego”.

W 1992 wyważony, niewiele mówiący tekst rocznicowy.

W 1993 głównym „newsem” jest antykomunistyczna manifestacja, zorganizowana pod willą Wojciecha Jaruzelskiego. W komentarzu podpisanym A.M. czytamy: „Dlaczego młodzi ludzie z NZS [3] nie wiedzą, że naśladują najbardziej brutalne metody z epoki chińskiej rewolucji kulturalnej, kiedy pełno było palenia kukieł i»spontanicznych«demonstracji przed prywatnymi mieszkaniami?”. Kilka dni później w obronę Jaruzelskiego włącza się Jacek Kuroń: „Problem polega na tym, że demonstranci… już osądzili i wybrali karę – pręgierz, tzn. publiczne upokorzenie. Młodzi polscy inteligenci nie szanują godności osoby ludzkiej i lekceważą prawo”.

A następnego dnia zamieszcza „Wyborcza” reportaż o zawodowych wojskowych. Bohaterowie reportażu skarżą się, że w dyskusjach o stanie wojennym „mówi się tylko ofiarach jednej strony”. A przecież oni marzli, a niekiedy nawet ginęli – na dowód opis katastrofy helikoptera, który w grudniu 1981 podczas wypatrywania z powietrza kontrrewolucji doznał awarii i spadł z całą załogą do jeziora.

W 1994 roku o rocznicy przypomina tylko krótkie streszczenie badań opinii publicznej, z którego wynika, że Polacy oceniają stan wojenny oraz Jaruzelskiego dobrze.

1995 – o stan wojenny Jarosław Kurski pyta Andrzeja Werblana, byłego członka Biura Politycznego KC PZPR.

1996 – przedruk telewizyjnego wystąpienia premiera Włodzimierza Cimoszewicza oraz wypowiedź Jaruzelskiego.

1997 – „Zadzwonił do mnie Breżniew”, ze Stanisławem Kanią rozmawiają Adam Michnik i Wojciech Maziarski.

1998 – list Wojciecha Jaruzelskiego pt. „Nie wszystko jest czarne, nie wszystko jest białe”. Doprawdy, nazbyt defetystyczny tytuł; towarzysz generał mógł śmiało stwierdzić, że już nic nie jest ani czarne, ani białe. Wszystko różowe.

1999 – w ogóle nic, jedynie wzmianka w rozmowie z Barbarą Labudą, która wyjaśnia, dlaczego przyjęła nominację do kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego. Barbara Labuda informuje, że ma do stanu wojennego stosunek bardzo osobisty, gdyż były to dla niej czasy wzniosłości i rozpaczy – ale z satysfakcją odnotowuje, że „nigdy nie sądziła, iż tak szybko upora się z tą nienawiścią”.

2000 – Michał Sadykiewicz, były pułkownik Ludowego Wojska Polskiego, od roku 1971 na Zachodzie, twierdzi, że Sowieci byli gotowi interweniować w Polsce. „Mogli wejść” – przedruk za numerem 126 „Zeszytów Historycznych”. Żadnych polemik, choć teza sprzeczna jest z ustaleniami prawie wszystkich zajmujących się sprawą historyków.

2001 – kolejny apel Michnika o abolicję, plus rocznicowe wystąpienie Aleksandra Kwaśniewskiego.

2002 – w dodatku „Duży Format” wywiad Teresy Torańskiej z Jerzym Urbanem.

2003 – w tym samym dodatku wywiad Teresy Torańskiej z Michałem Jagiełłą, w roku 1981 członkiem Biura Politycznego KC PZPR

2004 – w „Dużym Formacie” Teresa Torańska rozmawia z generałem Jaruzelskim, a Jacek Hugo-Bader z Andrzejem Molakiem, w stanie wojennym porucznikiem SB, który w 1990 nie przeszedł weryfikacji i musiał opuścić resort. Tytuł wywiadu: „Pretorianin Jaruzelskiego”.

2005 – tekst rocznicowego wykładu wygłoszonego przez Adama Michnika w Audytorium Maksimum Uniwersytetu Warszawskiego. Pointą wystąpienia jest ponowienie apelu o formalną, ustawową abolicję dla „architektów stanu wojennego”. Trwająca od lat szesnastu abolicja faktyczna to dla Michnika wciąż za mało.

„13 grudnia zaczęła się – zimna na szczęście a nie gorąca – wojna domowa. Trwała siedem lat. Przyniosła więzienie, podziemie, emigrację, cierpienie”, roztkliwia się Michnik w przywoływanym tekście z 1991 roku, tuż obok gołosłownych zapewnień, że dla przestępcy nie może być bezkarności (ale może być wielkoduszność). Pomińmy, że oprócz emigracji i więzienia ta wojna niosła także śmierć, i to nie tylko wojskowym, którym zdarzyło się mieć awarię helikoptera, albo poślizgnąć i spaść z wieży wartowniczej. O cierpieniach, którym w roku 1991 Michnik tyleż wielkodusznie, co ogólnikowo, nie zaprzeczył, jego wierni czytelnicy nie mieli się już nigdy później szansy dowiedzieć. Nigdy nie ukazał się w gazecie Michnika wywiad z kimś, kto padł ofiarą stanu wojennego, komu odbito nery, zabito ojca, komu złamano karierę zakazem pracy albo kogo zrujnowano konfiskatami, w stosowaniu których za posiadanie bodaj jednej ulotki specjalizowali się wtedy niektórzy do dziś orzekający sędziowie. Nikogo spośród wygnanych z kraju, nikogo, kto ryzykował, ukrywając działaczy podziemia, użyczał lokalu na konspiracyjne drukarnie, kto kolportował nielegalne wydawnictwa. 13 grudnia to w „Gazecie Wyborczej” tylko coroczne święto generała Jaruzelskiego i jego podwładnych oraz okazja do oficjałki postkomunistów.

* * *

Uchwała Sejmu z 2 sierpnia 1989 mówiła o powołaniu Komisji Śledczej. Czytelnik dzisiejszy, słysząc te słowa, ma przed oczami komisję rywinowską czy do spraw Orlenu publiczne przesłuchania świadków, konfrontowanie ich ze sobą, uprzedzanie, że zeznania składane są pod przysięgą, i niekiedy kierowanie wniosków do prokuratury, gdy udawało się udowodnić, że złożone zeznania mijały się z prawdą.

W tym wypadku nic podobnego nie miało miejsca. Komisja wprawdzie powstała – wypadek przy pracy, tak wyszło, wniosek padł z zaskoczenia i głupio jakoś było go nie poprzeć – ale otoczona przez prominentów OKP atmosferą niechęci, żadnych konkretnych uprawnień śledczych nie otrzymała. Nie wolno jej było wzywać świadków ani przesłuchiwać ich pod rygorami sądowymi. Nikt jej nie musiał, jeśli nie miał akurat ochoty, udostępniać żadnych szczególnych papierów z archiwów, poza tymi, które, na mocy obowiązującego prawa, były dla posłów ogólnie dostępne. Kiedy komisja zapragnęła przepytać któregoś z funkcjonariuszy resortu na okoliczność badanych spraw, ten mógł odpowiedzieć „pocałujcie mnie w de” albo pleść dowolne banialuki.

W związku z tym prawie połowa z posłów wybranych do komisji nigdy się nie pojawiła na jej posiedzeniach i nie podjęła żadnych prac związanych z jej zadaniami. Aktywność części spośród pozostałych była nieduża. Część po pewnym czasie złożyła zbiorową rezygnację, charakterystyczne, nie na ręce przewodniczącego komisji, tylko marszałka Sejmu.

Wbrew intencjom, jakie tej rezygnacji przyświecały, okazało się to dla komisji błogosławieństwem. Nie narażona na obstrukcję takich orłów, jak Włodzimierz Cimoszewicz i jego partyjni towarzysze, grupka dosłownie kilku zapaleńców przez następne dwa lata mozolnie wgryzała się w jedyny materiał, do jakiego dano jej dostęp – w raporty z prokuratorskich śledztw, i, w nielicznych wypadkach, kiedy sprawa trafiła do sądu, akta procesowe. Być może Rokita faktycznie, jak twierdzi Kaczyński, używał określenia „nieszczęsna komisja”, ale do postawionego mu przez Sejm zadania podszedł bardzo solidnie. On i kilku innych odwiedzili rejonowe prokuratury, zbadali dokumenty – i, koniec końców, niemal dwa lata po powołaniu komisji, przedstawili Sejmowi raport końcowy.

Sejm odrzucił propozycję, aby konkluzje raportu zostały uznane za propozycje całej Izby i uchwalił, na wniosek Unii Demokratycznej, nic nieznaczące oświadczenie, że oddaje hołd ofiarom bezprawia, raport przyjmuje do wiadomości, i uważa, iż sprawa powinna być dalej badana.

Po czym z ulgą raport odesłano do archiwum, gdzie przez następnych 14 lat pokrywał się kurzem jako „druk sejmowy 1104 z dnia 26 września 1991 roku” – pierwszy i najtrudniej dostępny prohibit III RP. W tajemniczy sposób obłożony został klauzulą tajności, nie wiadomo do dziś, przez kogo właściwie – w każdym razie powołując się na tę klauzulę nie udostępniano raportu nawet historykom. Dopiero w roku 2005, odpowiadając na pismo byłego przewodniczącego komisji, ówczesny szef MSW Ryszard Kalisz poinformował, że wedle jego wiedzy dokument przestał być tajny w marcu 2002.

Dziś raport jest już wreszcie powszechnie dostępny – został wydany w 2005 roku przez „Arcana” ze wstępem Rokity i historycznym komentarzem Antoniego Dudka. Każdy może przeczytać.

Nie jest to lektura łatwa. Po pierwsze – mamy do czynienia z dokumentem, który nie zaczyna spraw ab ovo, nie relacjonuje, co się kiedy zdarzyło, ale wyłącznie podsumowuje kwerendę w prokuratorskich papierach. Lwią część raportu zajmuje ocena dokumentów wytworzonych w ramach komunistycznego „śledztwa” dotyczącego przebiegu pacyfikacji kopalni „Wujek”. Część pozostałą – relacja o tym, jak „badano” inne przypadki tajemniczych zgonów.

Po drugie – to jest lektura, która, mimo wszystko, mimo trudnej do przebrnięcia formy prawniczego sprawozdania, stawia włosy na głowie.

Zawsze mi się przypomina w takich chwilach surowo zakazana przez sowiecką cenzurę baśń Jewgienija Szwarca o miasteczku od stuleci rządzonym przez trzygłowego smoka – miasteczku, do którego przybywa pewnego dnia, aby je wyzwolić, rycerz Lancelot. Nikt go tam nie wzywał ani nie chce, przyzwyczajeni do odwiecznego strachu mieszkańcy manifestują przeciwko tylko jego obecności w mieście z tą samą potulnością, z jaką Polacy w 1976 roku manifestowali przeciwko warchołom z Radomia i Ursusa, a w chwili, gdy piszę te słowa, wynędzniali Kubańczycy, spędzeni na place Hawany, demonstrują swe uwielbienie dla zdychającego Fidela i niezłomną wolę trwania w socjalizmie. Ale Lancelot, bez względu na to wszystko, musi stanąć do walki ze smokiem, bo, jak tłumaczy, nieopatrznie zajrzał kiedyś do Wielkiej Księgi. A kto zajrzy do Wielkiej Księgi, w której dzień po dniu w magiczny sposób zapisują się wszystkie ludzkie krzywdy, ten już nigdy nie może zaznać spokoju.

[3] Niezależne Zrzeszenie Studentów


28
{"b":"90191","o":1}