Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sama zmiana tonu śledztwa wystarczyłaby, aby skłonić Kostylewa po tym, co przeżył, do rozsądnego aktu skruchy. W grze było już jednak coś więcej. Kostylew dał się przekonać naprawdę, wierzył każdemu słowu swego dawnego prześladowcy. Słuchał, szepcąc cicho: „użas”, wypytywał o szczegóły, sam podsuwał konkluzje logiczne, zapoznawszy się z faktami – słowem, w takim samym szczerym uniesieniu odkrywał teraz fałsz Zachodu, jak niegdyś poznawał jego prawdę. Mogłoby się wydawać, że ropa rozlana pod skórą wezbrała nareszcie w jednym miejscu, gotowa do cięcia. Inkwizytor przeciągał jednak sztucznie przesłuchania, jak gdyby chcąc się dostatecznie upewnić, że nawrócenie grzesznika nie jest tylko obłudnym wybiegiem bezsilnej ofiary. O cóż jeszcze chodziło? Gotów był odpokutować za wszystkie chwile swojego zbłąkania i słabości, bo uwierzył na nowo. Gotów był potem swoją pracą wykazać, że potrafi życie poświęcić temu, co pokochał.

– No, Kostylew – powiedział wreszcie któregoś wieczoru sędzia śledczy – skończymy dzisiaj śledztwo. Podpiszesz tylko akt oskarżenia i koniec. Wszystko sprowadza się do jednego: chciałeś z pomocą obcych mocarstw obalić obecny ustrój Związku Sowieckiego.

Kostylew skurczył się i zapadł jak od nagłego ciosu. Krew uderzyła mu do głowy i jeszcze chwila, a krzyknąłby głośno: „kłamstwo!” Zdołał jednak tylko wymamrotać w osłupieniu:

– Obalić z pomocą obcych mocarstw ustrój Związku Sowieckiego?…

Nie spuszczając z niego oczu, sędzia śledczy sięgnął do teczki i rzucił na stół zeznanie podpisane przez trzech uczniów Szkoły Morskiej z jednym zdaniem podkreślonym czerwonym ołówkiem.

– Czytaj na głos – rozkazał ostro.

– „Wyzwolić Zachód! Od czego? Od takiego życia, jakiego myśmy nigdy nie oglądali na oczy!”

Położył kartkę na stole i opuścił głowę. Przypomniał sobie swoją gorączkę podróżowania, swoje marzenia o wyjeździe na Zachód. Kto wie, kto wie… Wszystko wydawało się logiczne – nierealne, ale przeraźliwie logiczne. Leżała przed nim kolumna ileż razy sprawdzonych cyfr! – pozostawało tylko podkreślić ją i wpisać ostateczną sumę. Poprosił o akt oskarżenia i położył na nim wolno swoje nazwisko.

– Czy mogę napisać do matki? – zapytał cicho. – Nie pisałem do niej od roku.

– Dostaniesz jutro w celi papier listowy i kopertę. Po skończonym śledztwie Kostylew wrócił tylko na chwilę do swojej pojedynki po rzeczy i został odprawiony do zbiorowej celi. Leżał na pryczy w milczeniu, odgrodziwszy się od rozmów, i spoglądał w sufit. Tak więc koszmar bezsennych nocy i dni pełnych męczącego napięcia nerwowego dobiegł końca. Rad był bliskiemu wyjazdowi do obozu. Po rocznej prawie bezczynności, równie chwilami dręczącej, jak śledztwo i tortury, chciał nareszcie pracować i wrócić między ludzi. „Czy można żyć bez litości – powtarzał sobie po nocach, myśląc o przyszłych towarzyszach – czy można żyć bez litości?”

W styczniu 1939 roku Kostylewa odesłano z wyrokiem dziesięcioletnim do obozu kargopolskiego i po paru dniach pobytu w Jercewie skierowano w ramach „spiec-naprawlenija” do Mostowicy. W tym czasie dał się poznać wśród więźniów „łagpunktu” mostowickiego jako „święty”; jeszcze długo po jego śmierci w baraku „pieriesylnym” słyszało się z czcią wymawiane nazwisko „inżyniera Michaiła Aleksiejewicza Kostylewa”, ilekroć do Jercewa przyszedł większy etap z Mostowicy. Jako inżynier ze „spiecnaprawlenijem” Kostylew otrzymał nieco lepsze warunki życia i stosunkowo lekką pracę; rozdawał między więźniów prawie cały swój chleb, zanosił do „trupiarni” talony na zupę, wykorzystywał fakt, że wolno mu było wychodzić za zonę bez konwoju, aby przynosić czasem trochę tłuszczu lub jarzyn dla chorych, w brygadach, które mu podlegały na tartaku mostowickim, obliczał wszystkim więźniom normy wyższe od rzeczywistej wydajności pracy. Właśnie ta „tufta” go zgubiła. Zadenuncjowany przez jednego z brygadierów, został administracyjnym zarządzeniem naczelnika obozów kargopolskich pozbawiony na czas odbywania wyroku prawa pracy „po spiecyalnosti” i odesłany do brygady leśnej. Zapomniał w niej szybko o litości, bo sam potrzebował jej teraz bardziej niż inni. Praca fizyczna złamała go i poniżyła do tego stopnia, że nie było rzeczy, której by nie zrobił dla zdobycia dodatkowego kawałka chleba. Znienawidził współwięźniów i uważał ich odtąd za swoich naturalnych wrogów. Byłby może stoczył się jeszcze niżej, na samą krawędź największej zbrodni, jakiej dokonać może człowiek wart tego imienia w obozie – zbrodni donosu – gdyby przypadek nie podsunął mu jednej z książek, którą czytał niegdyś na wolności we Władywostoku. Kostylew odczytał ją na nowo, płacząc jak dziecko, które odnalazło w ciemności rękę matki. Tak oto po raz drugi zrozumiał, że go oszukano.

W marcu 1941 roku Kostylew przyszedł etapem do Jercewa z prawą ręką na temblaku i zaliczony został formalnie do naszej brygady tragarzy.

W baraku już się rozwidniało, ale dwudziestu paru tragarzy spało pokotem w rogu, nie drgnąwszy nawet na okrzyk Dimki, oznajmiający koniec śniadania. Po całodziennej pracy i przed powtórnym wymarszem na bazę w południe pozwalano nam przesypiać „podjom” – pobudkę poranną – i pobierać śniadanie w przerwie obiadowej.

Był to czas, kiedy ciągle jeszcze nie mogłem podołać ciężkiej pracy fizycznej. Często spałem na dobę tylko dwie godziny snem kamiennym, ciężkim, podobnym do utraty przytomności. Zaraz potem budziłem się i leżałem bez ruchu na pryczy wśród śpiących nerwowo towarzyszy, oswajając się z myślą o nowym dniu pracy.

Właśnie dlatego, że nie spałem na ogół po „podjomie”, odkryłem tajemnicę zabandażowanej ręki Kostylewa nazajutrz po jego przybyciu do brygady. Dimka, krzyknąwszy symbolicznie, że na kuchni skończyło się wydawanie śniadania, wyszedł jak zwykle do zony. W baraku było pusto; tylko obok pieca siedział młody człowiek, czytając z przejęciem książkę. Jeszcze wczoraj powiedziano nam, że do brygady przyszedł z Mostowicy nowy więzień, który pójdzie z nami normalnie do pracy, skoro tylko po zagojeniu ręki skończy mu się zwolnienie. Wysokiego wzrostu, głowę miał przecież jeszcze o wiele za dużą i kanciastą, jak gdyby odłupaną z surowego kamienia. Nisko sklepione czoło zwisało krzaczastymi brwiami, zasłaniając prawie maleńkie, rozjarzone oczy, które jak dwa węgielki tonęły w puchlinie głodowej. Dopiero niżej zaczaiło się w jego twarzy coś, co nadawało jej niezapomniany wyraz inteligencji, połączonej z jakimś szalonym, zaciętym uporem. Zwłaszcza wąskie, kurczowo zaciśnięte usta przywodziły od razu na myśl portrety średniowiecznych mnichów. Pamiętam, że byłem zachwycony tym rzadkim połączeniem wrażliwości i z gruba ciosanej, niemal brutalnej chropowatości. Odrastające nad czołem włosy jeszcze silniej podkreślały w jego głowie cechy kamiennej rzeźby. Lewą ręką przewracał z instynktownym nabożeństwem kartki książki, a prawą – nieruchomą – przytrzymywał ją, aby nie spadła. Gdy czytał, w kącikach jego ust błąkał się uśmiech czarująco naiwny, prawie dziecinny.

W pewnej chwili, upewniwszy się, że w naszym kącie nikt się nie rusza, odłożył książkę i zdrową ręką zaczął odwijać bandaż. Trwało to parę minut, w czasie których raz czy dwa dorzucił do ognia trochę drzewa. Przed ostatecznym oderwaniem zeskorupiałego okładu od rany spojrzał znowu w naszym kierunku i odrzuciwszy głowę w tył, szarpnął gwałtownie. Zdawało mi się, że patrzy prosto na mnie, ale patrzył nie widząc; jego oczy przymknęły się bowiem nagle i utonęły teraz prawie zupełnie za podkurczonymi ku brwiom policzkami, a górne zęby przygryzły z bólu dolną wargę. Nie odwracając ciągle głowy, przybliżył się do pieca i po omacku wsunął odbandażowaną rękę w ogień. Przez jego ściągniętą twarz przebiegł skurcz bólu, oczy zdawały się wświdrowywać w głąb czaszki, zęby puściły dolną wargę i zacięły się ze zgrzytem, a na czoło wystąpiły wielkie krople potu. W ciągu tych kilkudziesięciu sekund zdążyłem zauważyć nie tylko jego przekłutą drgawkami bólu twarz, ale i rękę – spuchniętą kłodę, obciągniętą złuszczoną od poparzeń skórą i ociekającą krwią i ropą, która skwiercząc jak oliwa spadała małymi kroplami na rozżarzone do czerwoności okrąglaki. Wyciągnął ją wreszcie z ognia, opadł ciężko na ławkę obok pieca i skłoniwszy głowę między kolana, zaczął lewym rękawem ocierać pot z twarzy. Uwolniony od tej strasznej próby, zdawał się teraz rozluźniać i rozprężać jak kuglarz uliczny, który napiąwszy mięśnie ciała, wyzwolił się z krępujących go pęt, a potem opadł na środek chodnika niby przekłuty balon.

Zwlokłem się z pryczy i usiadłem przy stole, ale zauważył moją obecność dopiero wówczas, gdy ująłem przesiąkniętą i brudną szmatę, aby mu pomóc zabandażować z powrotem rękę. Spojrzał na mnie ze zdumieniem i wdzięcznością, po chwili jednak w jego zmęczonych, nabiegłych krwią i łzami oczach zabłysnął niepokój.

– Widziałeś? – szepnął cicho. Skinąłem głową w milczeniu.

– Nie doniesiesz?

Nie, nie doniosę. Przez tyle lat strzegłem zazdrośnie jego tajemnicy, mimo że w miesiąc po naszym spotkaniu już nie żył. Gdyż posiadłszy jego tajemnicę, posiadłem również wkrótce potem jego przyjaźń.

Działo się to, o ile mnie pamięć nie myli, niemal dokładnie w połowie marca 1941 roku, 15 kwietnia zaś wywieziono zwłoki Kostylewa za zonę. Znaliśmy się więc równo miesiąc, za mało, żeby przyjaźń odwzajemnić, ale dość, aby ją pozyskać. Kostylew przywiązał się do mnie jak pies i jeśli można tego określenia użyć w obozie – stanowiliśmy nierozłączną parę. W istocie rzeczy bowiem rozłączała nas codziennie na kilkanaście, a czasem więcej godzin – praca. Kostylew figurował ciągle na liście zwolnionych i co trzeci dzień wieczorem chodził na oględziny do ambulatorium; nie ulegało wątpliwości, że przed każdą taką wizytą korzystał z pierwszej nadarzającej się sposobności w baraku, aby „przewinąć” rękę nad ogniem. Mimo bowiem, że wtajemniczył mnie już dokładnie w historię swego życia i wyjaśnił mi źródła swego dobrowolnego męczeństwa, jego samoudręka miała tyleż wspólnego z męczeństwem, co ze zwolnieniem od pracy. Dwa fakty zdawały się wskazywać na to bezspornie. Po pierwsze okoliczności, w jakich Kostylew wpadł na swój pomysł. Susząc raz na „lesopowale” w Mostowicy chleb nad ogniskiem, upuścił go przez nieuwagę i przerażony głodem, zanurzył bez wahania rękę w ogniu. Tegoż wieczoru dostał zwolnienie na siedem dni, w czasie których ułożył swój plan. Po drugie sposób, w jaki Kostylew spędzał swój wolny czas w baraku. Było dla mnie do końca naszej znajomości zagadką, której mi nigdy nie chciał wyjaśnić, skąd wydobywa w obozie takie ilości książek. W każdym razie Kostylew czytał po całych dniach, czytał w nocy, usadowiwszy się na górnej pryczy obok żarówki, czytał nawet w ambulatorium, czekając na swoją kolejkę.

20
{"b":"90107","o":1}