W aktach sprawy Kostylewa musiała być jakaś adnotacja sędziego śledczego, nakazująca, aby go traktować nieco lepiej niż innych więźniów, bo mimo ciążącej na nim zbrodni „tufty” wysłano go po wypadku na „lesopowale” do Jercewa z wyraźnym skierowaniem do brygady tragarzy na bazie. Nie jest również wykluczone, że przeniesienie do Jercewa pozostawało w pewnym związku z obiecanym Kostylewowi – pierwszym od chwili aresztowania w 1937 roku – widzeniem z matką. Zostało ustalone jeszcze w Mostowicy, że stara Kostylewa przyjedzie z Woroneża do Jercewa w pierwszych dniach maja i spędzi z synem trzy dni w „domie swidanij”. Misza żył w takiej euforii na myśl o tym spotkaniu, że nie dostrzegał grożących mu niebezpieczeństw. Jego status – zdrowego w zasadzie więźnia, któremu z tajemniczych powodów nie goiła się ręka – był w sowieckim systemie pracy przymusowej czymś wyjątkowym i nie do zniesienia na dłuższą metę. Doradzałem mu więc wielokrotnie, żeby przynajmniej do czasu widzenia z matką zarzucił swój proceder opalania ręki i poszedł choć parę razy na bazę. Potem zaś, potem – zrobi, co zechce. Uśmiechał się na te upomnienia łagodnie i odpowiadał z dziecinnym uporem:
– Nigdy, rozumiesz, nigdy już nie będę dla nich pracował.
W pierwszych dniach kwietnia gruchnęła w obozie wiadomość, że przygotowuje się etap na Kołymę. Dopiero dzisiaj, kiedy przeczytałem już wiele książek o niemieckich obozach koncentracyjnych, wiem, że etap na Kołymę był w sowieckich obozach pracy czymś w rodzaju odpowiednika niemieckiej „selekcji do gazu”. Analogia ta posuwała się aż tak daleko, że podobnie jak do komór gazowych, wybierano na Kołymę więźniów z wysokoprocentową utratą zdrowia, mimo że przecież – odwrotnie niż w Niemczech – posyłano ich nie na natychmiastową śmierć, ale do pracy wymagającej wyjątkowej odporności organizmu i siły fizycznej. Tajemnica tego upiornego nonsensu polega na tym, że każdy naczelnik obozu odpowiada przede wszystkim za swój obóz i zbiera cięgi lub pochwały za wykonanie planu produkcyjnego powierzonego jego sile roboczej, toteż gdy otrzymuje rozkaz dostarczenia określonej ilości więźniów na etap, pozbywa się chętnie wybrakowanych, a strzeże zazdrośnie pełnowartościowych. Tak czy owak nasz obóz zastygł z przerażenia. W barakach ucichły rozmowy, przy pracy ustały narzekania, ambulatorium opustoszało. Zbliżał się dzień Sądu Ostatecznego i stawaliśmy przed zagniewanym obliczem naszego Pana z pokornymi twarzami, śledząc błagalnym wzrokiem błyskawiczne poruszenia jego miecza.
Nawet wówczas Kostylew nie dał się przekonać i obok „nacmenów” z „trupiarni” był regularnie co trzy dni jedynym pacjentem w ambulatorium. 10 kwietnia wieczorem zawiadomiono go, że jest na liście kołymskiej i nazajutrz rano ma się stawić w łaźni na „sanobrabotkę”. Przyjął ten cios mężnie, ale z pewnym osłupieniem. Wyszeptał tylko cicho:
– Nie zobaczę matki.
Nie umiem do dziś powiedzieć, co mnie skłoniło, że jeszcze tego wieczoru poszedłem do naczelnika obozu zaofiarować się na etap zamiast Kostylewa. Myślę, że głównie stan fizyczny i psychiczny, w jakim się wówczas znajdowałem. Byłem u kresu sił i perspektywa trzymiesięcznej bezczynności – tyle w przybliżeniu trwała podróż na Kołymę – miała w sobie na krótką metę wiele zalet; byłem także jeszcze dość młody, aby z tą wędrówką na koniec świata wiązać jakieś nieokreślone emocje i nadzieje krajoznawcze; wreszcie – zaangażowałem się w przyjaźń z Kostylewem tak głęboko i bez reszty, że nie mogłem się teraz cofnąć w obliczu próby jej trwałości. Dość więc, że w gabinecie naczelnika wyłożyłem zastępcy Samsonowa swoją prośbę. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale bez śladu gniewu.
– To jest obóz – powiedział krótko – a nie sientimientalnyj roman.
Kostylew, któremu opowiedziałem o moim nieudanym zamiarze dopiero po powrocie z baraku naczelnika, nie był nim ani zdziwiony, ani nawet zaskoczony. Dla niego to był naprawdę „roman”, choć może nie tak „sientimientalnyj”, jak się to mogło wydawać zastępcy Samsonowa -,,roman” z tragicznym zakończeniem, o którym już zapewne sam wiedział, i ostatnią próbą zapobieżenia mu, na którą zdecydowałem się właśnie ja – jego „choroszyj drug iż Zapada”. Uścisnął mi tylko rękę i wyszedł bez słowa. Mogło to być nasze pożegnanie, bo dalekie transporty zabierano czasem wprost z łaźni na stację.
Nazajutrz wieczorem czekał na mnie u wrót wartowni Dimka.
– Gustaw Josifowicz – szeptał bezładnie, chwyciwszy mnie za rękę – Kostylew oblał się w łaźni wiadrem wrzątku. Jest w szpitalu.
Nie wpuszczono mnie do szpitala, nie było już zresztą po co. Kostylew umierał w straszliwych męczarniach, nie odzyskawszy do końca przytomności. Tym razem został zwolniony na zawsze. I choć umarł inaczej, niż żył, gdy go znałem i na swój sposób kochałem, do dziś – niby symboliczny obraz człowieka, który przegrał po kolei wszystko, w co wierzył – widzę go z przekrzywioną od bólu twarzą i ręką zanurzoną w ogniu jak ostrze hartowanego miecza.
Nie zawiadomiono widać starej Kostylewej na czas o śmierci syna, bo w pierwszych dniach maja, gdyśmy czekali wieczorem na rewizję przed bramą obozu, strażnik pokazał nam ją na wartowni. Za oblodzoną szybą zobaczyliśmy jej drżące ręce, zgarniające do małego zawiniątka pamiątki po Miszy, i pomarszczoną, surową twarz, wstrząsaną suchym łkaniem. O, gdybyż to widział ten, który swym samotnym i rozpaczliwym szaleństwem, swą dziecinną i ślepą tęsknotą za wolnością wysączył z jej oczu od dawna wszystkie łzy!
„Domem swidanij” nazywaliśmy nowo odbudowane skrzydło baraku obok wartowni, w którym więźniowie spędzali od jednego do trzech dni z krewnymi, przybyłymi na widzenia do obozu kargopolskiego ze wszystkich stron Rosji. Jego położenie topograficzne w obozie było w pewien sposób symboliczne – wchodziło się doń przez wartownię z zony, a wychodziło już za zonę na wolnej ziemi; druty okalające obóz urywały się dokładnie w miejscu, w którym „dom swidanij” przylegał cienkim przepierzeniem do dyżurki naczelnika warty i obszernej izby dla konwojentów. Tak więc można śmiało powiedzieć, że dom, w którym więźniowie spotykali się po latach ze swymi najbliższymi, znajdował się na pograniczu wolności i niewoli; przestąpiwszy – po okazaniu przepustki i oficjalnego pozwolenia na widzenie – próg przepierzenia, wygolony, wymyty i odświętnie ubrany katorżnik wpadał prosto w ramiona, wyciągnięte ku niemu z wolności.
Widzenie z rodziną połączone było z niesłychanie zawiłą i trudną procedurą zarówno ze strony więźnia, jak i ze strony jego bliskich na wolności. W zasadzie – o ile mnie pamięć nie myli – dozwolone ono było raz do roku, w praktyce jednak większość więźniów dobijała się o nie bezskutecznie od trzech, a nawet pięciu lat. Rola więźnia była w tym względzie ograniczona; musiał po upływie roku od chwili aresztowania złożyć w Trzecim Oddziale podanie z dwoma załącznikami – listem od rodziny, z którego by wynikało jasno i niedwuznacznie, że ktoś z bliskich chce go odwiedzić, i zaświadczeniem władz obozowych o nienagannym sprawowaniu się w baraku i przy pracy. Znaczyło to, że więzień pretendujący do spotkania z żoną lub matką musiał utrzymać się co najmniej na poziomie drugiego kotła, czyli pełnej normy, a od przywileju tego byli na ogół wyłączeni mieszkańcy,,trupiarni”. List od rodziny nie był tylko pustą formalnością. Tam gdzie związki pomiędzy więźniami a ludźmi wolnymi nie były związkami krwi, ale swobodnego wyboru serca – mam na myśli małżeństwa – nacisk na zupełne zerwanie z,,wrogiem ludu” był tak duży, że zdarzali się ludzie, którzy go nie wytrzymywali. Ileż czytałem w obozie takich listów, w których żony donosiły mężom, że „już dłużej tak żyć nie mogą”, i prosiły o zwolnienie z przysięgi małżeńskiej! Czasami starania o widzenie utykały na martwym punkcie, mimo że początek był dobry i obiecujący. Dopiero po roku lub dwóch okazywało się, że ktoś tam na wolności „rozmyślił się” i wycofał podanie. Kiedy indziej znowu za progiem przepierzenia czekały na więźnia nie wyciągnięte i drżące z tęsknoty ramiona, ale spojrzenie zmęczonych oczu i słowa błagające o litość. Czas takich widzeń kurczył się nagle do paru godzin, niezbędnych do omówienia losu dzieci, a serce takiego więźnia kurczyło się jak wysuszony orzeszek, tłukący się bezradnie w twardej łupinie.
W staraniach o widzenie większa część inicjatywy spoczywała oczywiście w rękach ludzi wolnych. Z listów, jakie pokazywali mi zaprzyjaźnieni współwięźniowie, mogłem był wywnioskować, że były to starania wyjątkowo uciążliwe, a nawet w pewien sposób niebezpieczne. Rzecz prosta decyzja w sprawie widzenia z krewnym w obozie należała nie do GUŁAGU (Gławnoje Uprawlenije Łagieriej) – który jest tylko czymś w rodzaju administracyjnej dyrekcji obozów i nie miesza się ani do wyroków, ani do oskarżeń ciążących na niewolnikach pracy przymusowej – ale teoretycznie do Naczelnego Prokuratora ZSRR, a w praktyce do najbliższego NKWD w miejscu zamieszkania petenta. Teraz trzeba uważnie prześledzić zaklęte koło, w jakie wkraczał człowiek wolny, jeśli miał dostatecznie dużo uporu, aby po natrafieniu na pierwszych parę przeszkód nie zrezygnować mimo wszystko ze swego szalonego zamierzenia. Prawo do uzyskania widzenia miał tylko ten, kto sam mógł się wykazać absolutnie nienaganną przeszłością polityczną i dowieść, że nigdzie we krwi nie ukrywa zarazka kontrrewolucji. Pomijając już fakt, że nie ma w Rosji człowieka, który by się odważył z zupełnie czystym sumieniem wejść do śledczego gabinetu analiz, i że w tym wypadku świadectwa zdrowia politycznego żądali urzędnicy, którzy je sami jedynie byli w mocy wystawić – pomijając już, powiadam, ten oczywisty nonsens – wpadamy w inny, jeszcze bardziej koszmarny; oto bowiem posiadanie w rodzinie więźnia,,,wroga ludu”, jest już samo w sobie dostatecznym dowodem, że ktoś, kto z nim współżył przez tyle lat, nie jest również wolny od kontrrewolucyjnej dżumy, skoro przestępstwa polityczne uchodzą w oczach NKWD za chorobę zakaźną. Przyszedłszy więc do NKWD po świadectwo zdrowia, petent składał tym samym pośredni dowód, że jest już najprawdopodobniej sam zarażony. Przypuśćmy jednak, że dokładne badanie krwi nie wykazało w organizmie żadnych zaczątków infekcji, petent dostawał szczepionkę uodporniającą i odchodził na czas nieograniczony do kwarantanny. Do kwarantanny? Po co? Po to, żeby uzyskawszy wreszcie bezsporne świadectwo zdrowia, otrzymać jednocześnie zezwolenie na trzydniowy, bezpośredni kontakt z chorym, którego samo istnienie zdawało się być przed chwilą jeszcze zaraźliwe na odległość paru tysięcy kilometrów? Sadystyczny, zniechęcający najczęściej ostatecznie paradoks tej sytuacji polega na tym, że krewny z wolności musi w czasie przesłuchania w NKWD robić wszystko, aby wykazać, jak dalece rozluźnił się, uwiądł i wyjałowią! jego uczuciowy stosunek do krewnego w obozie. Jeżeli tak, to po co przedsiębierze daleką i kosztowną podróż, żeby go zobaczyć? Nie ma wyjścia z tej matni. Ludzie, którzy wybierają się na widzenie do obozu z zamiarem definitywnego uwolnienia się od tego koszmaru życia w półniewoli, w atmosferze nieustannych podejrzeń i z piętnem współodpowiedzialności za cudze winy na czole, otrzymują zezwolenie bez trudu. Inni albo rezygnują, dochowując wiary w milczeniu, albo ważą się jeszcze na ostatni, desperacki krok – na wyjazd po protekcję do Moskwy. Ci ostatni muszą jednak pamiętać, że wróciwszy z obozu do rodzinnego miasta, nie tak łatwo już obronią się przed mściwością najbliższego NKWD, które ominęli w drodze do celu. Łatwo odgadnąć, ilu się w takich warunkach znajdzie śmiałków.