Литмир - Электронная Библиотека
A
A

CZĘŚĆ PIERWSZA

Witebsk – Leningrad – Wołogda

Lato w Witebsku dobiegało końca. Po południu słońce prażyło jeszcze przez chwilę bruk dziedzińca więziennego i kończyło swój bieg za czerwoną ścianą sąsiedniego bloku. Z podwórza dochodziły kroki więźniów, wystukujące miarowo drogę do łaźni, i słowa komend rosyjskich, pomieszane z dźwiękiem kluczy. Dyżurny na korytarzu podśpiewywał, składał co parę minut gazetę i nie śpiesząc się zbytnio, podchodził do okrągłego okienka w drzwiach. Dwieście par oczu odrywało się jak na dany znak od sufitu i zbiegało się w małej soczewce „judasza”. Spod ceratowego daszka spoglądało ku nam ogromne oko i objąwszy wahadłowym ruchem celę, znikało za opuszczoną zastawką z blachy. Trzy uderzenia butem w drzwi oznaczały: „Przygotujcie się do kolacji”.

Półnadzy podnosiliśmy się z cementowej podłogi – sygnał do kolacji kończył również naszą popołudniową drzemkę. Czekając z glinianymi miskami na gorącą ciecz wieczorną, odlewaliśmy przy okazji do wysokiego kibla żółtawą ciecz z obiadu. Strumienie moczu z sześciu lub ośmiu otworów spotykały się, zatoczywszy łuk jak w fontannie, pośrodku kibla i wkręcały się wirującymi lejami do dna, podnosząc poziom piany u ścian. Przed zapięciem rozporków przyglądaliśmy się jeszcze przez chwilę wygolonym rozkroczom; wyglądały dziwnie, jak przygięte wichrem drzewa na jałowych zboczach polnych.

Gdyby mnie ktoś zapytał, co jeszcze robiliśmy w sowieckich więzieniach, niewiele umiałbym dodać. To prawda, że ledwie umilkła u drzwi kołatka poranna zwiastująca pobudkę, a do celi wjeżdżał kocioł gorącego odwaru z ziela i kosz z dziennymi racjami chleba, nasza skłonność do rozmów osiągała punkt szczytowy; chcieliśmy,,przegadać” chleb do obiadu. Katolicy zbierali się wokół ascetycznego księdza. Żydzi obsiadali opodal rabina wojskowego o rybich ślepiach i fałdach skóry zwisających z dawnego brzucha, ludzie prości opowiadali sobie sny i wspominali dawne życie, a ludzie inteligentni zbierali niedopałki na wspólnego papierosa. Wystarczyły jednak dwa uderzenia butem w drzwi, aby wszystko co żywe ruszało w skupionym milczeniu, pod wodzą swoich przewodników duchowych, do kotła zupy na korytarzu. Od chwili gdy w naszej celi zjawił się maleńki, czarny „Jewriej” z Grodna i obwieściwszy nam, że „Niemcy wzięli Paryż”, zapłakał gorzko, ustał na barłogach szept patriotyczny i skończyły się rozmowy polityczne. W strumieniu omijającego nas życia płynęliśmy jak martwy skrzep ku bijącemu coraz słabiej sercu wolnego świata.

Pod wieczór powietrze stawało się chłodniejsze, a na niebie pojawiały się wełniste obłoki i żeglowały wolno przed siebie, zapalając po drodze pierwsze gwiazdy. Rdzawy mur naprzeciwko okna wybuchał na chwilę rudym płomieniem, po czym gasł gwałtownie, dosięgnięty skrzydłem zmierzchu. Nadchodziła noc, a wraz z nią oddech dla płuc, odpoczynek dla oczu i wilgotny dotyk chłodu dla spieczonych warg.

Przed samym apelem w celi zapalało się światło. Od tego nagłego przejaśnienia niebo za oknem pogrążało się w mroku, aby w chwilę potem zapłonąć znowu migotliwą jasnością. To narożne wieżyczki patrolowały noc krzyżującymi się cięciami reflektorów. Zanim jeszcze upadł Paryż, o tej właśnie porze zjawiała się zazwyczaj na małym odcinku ulicy, który widać było z okien naszej celi, wysoka kobieta w chustce na głowie i przystanąwszy pod latarnią naprzeciwko muru więziennego, zapalała papierosa. Zdarzyło się parę razy, że płonącą zapałkę podniosła do góry jak żagiew i znieruchomiała na chwilę w tej niepojętej pozie. Osądziliśmy, że ma to oznaczać Nadzieję. Po upadku Paryża ulica opustoszała na dwa miesiące. Dopiero w drugiej połowie sierpnia, gdy lato w Witebsku zbliżało się ku końcowi, nieznajoma zbudziła nas z drzemki szybkim tupotem nóg, dudniących w ciszy o bruk ulicy, zatrzymała się pod latarnią i zapaliwszy papierosa, zgasiła zapałkę zygzakowatym ruchem ręki (pogoda była bezwietrzna), podobnym do skoków przekładni w kołach lokomotywy. Zgodziliśmy się wszyscy, że ma to oznaczać Transport.

Z transportem nie spieszono się jednak i przez następne dwa miesiące. Dopiero pod koniec października z celi, liczącej dwieście osób, wywołano pięćdziesięciu więźniów na odczytanie wyroków. Szedłem do kancelarii obojętnie, bez śladów podniecenia. Śledztwo w mojej sprawie skończyło się już dawniej, w więzieniu grodzieńskim; nie zachowałem się na nim wzorowo, o nie! – i do dziś jeszcze podziwiam szczerze moich więziennych znajomych, którzy mieli odwagę prowadzić z sowieckimi sędziami śledczymi finezyjną szermierkę dialektyczną, pełną celnych ukłuć i błyskawicznych ripost. Odpowiadałem na pytania krótko i wprost, nie czekając, aż rozgorączkowana wyobraźnia heroiczna podsunie mi na schodach, w drodze powrotnej do celi, dumne wersety z katechizmu męczeństwa polskiego. Jedyne, czego pragnąłem, to spać, spać i jeszcze raz spać. Nie umiem fizycznie opanować dwóch rzeczy: przerwanego snu i pełnego pęcherza. Obie groziły mi jednocześnie, gdy przebudzony wśród nocy siadałem na twardym stołku naprzeciwko sędziego śledczego, zwróciwszy twarz prosto w kierunku żarówki o niesamowitej mocy.

Pierwsza hipoteza oskarżenia opierała się na dwóch dowodach rzeczowych: wysokie buty z cholewami, w których młodsza siostra wyprawiła mnie po klęsce wrześniowej w świat, miały świadczyć, że jestem,,majorem wojsk polskich”, a pierwsza część nazwiska w brzmieniu rosyjskim (Gerling) kojarzyła mnie niespodzianie z pewnym marszałkiem lotnictwa niemieckiego. Logiczna konkluzja brzmiała: „jest oficerem polskim na usługach wrogiego wywiadu niemieckiego”. Jaskrawe niedokładności w obu przesłankach pozwoliły nam jednak stosunkowo szybko uporać się z tym ciężkim zarzutem. Pozostał bezsporny fakt – usiłowałem przekroczyć granicę państwową Związku Sowieckiego i Litwy.- Po cóż to, jeśli można wiedzieć? – Żeby się bić z Niemcami. – A czy wiadomo mi, że Związek Sowiecki zawarł pakt przyjaźni z Niemcami? – Tak, ale wiadomo mi również, że Związek Sowiecki nie wypowiedział wojny Anglii i Francji. – To nie ma znaczenia. – Jak brzmi ostatecznie akt oskarżenia? – „Zamierzał przekroczyć granicę sowiecko-litewską, aby prowadzić walkę ze Związkiem Sowieckim”. – Czy nie można by słów „ze Związkiem Sowieckim” zamienić na słowa „z Niemcami”? – Uderzenie otwartą dłonią na odlew otrzeźwiło mnie z miejsca. „To wychodzi na jedno” – pocieszył mnie sędzia śledczy, gdy podpisywałem przedłożony dokument.

W celi, do której skierowano mnie po odczytaniu wyroku (pięć lat), w bocznym skrzydle więzienia witebskiego, zetknąłem się po raz pierwszy z więźniami rosyjskimi. Na drewnianych pryczach leżało kilkunastu chłopców w wieku od lat czternastu do szesnastu, a pod samym oknem, z którego widać było już tylko skrawek ciężkiego, ołowianego nieba, siedział mały człowieczek o zaczerwienionych oczach i haczykowatym nosie, gryząc w milczeniu suchar czarnego chleba. Deszcz zacinał już od paru dni. Jesień zawisła nad Witebskiem rybim pęcherzem, który posikiwał strugami brudnej wody z wylotu rynny nad koszem, osłaniającym dolną połowę krat i widok na dziedziniec więzienny.

Małoletni przestępcy są plagą więzień sowieckich, ale nie spotyka ich się prawie nigdy w obozach pracy. Nienaturalnie ożywieni, wiecznie czegoś szukający na cudzych pryczach i we własnych rozporkach, oddają się z zamiłowaniem dwóm wielkim namiętnościom: kradzieży i onanizmowi. Prawie wszyscy albo nie znają w ogóle rodziców, albo nie wiedzą nic o ich istnieniu. Na olbrzymich obszarach państwa policyjnego prowadzą z zadziwiającą swobodą typowe życie „biezprizornych”, podróżując na gapę pociągami towarowymi z miasta do miasta, z osiedla do osiedla. Żyją z kradzieży towarów ze składów państwowych i nierzadko kradną z powrotem to, co przed chwilą sprzedali, szantażując nieostrożnych nabywców groźbą donosu. Sypiają na dworcach kolejowych, w parkach miejskich, w remizach tramwajowych – za jedyny majątek mając czasem tylko małe zawiniątko, przewiązane rzemiennym paskiem. Dopiero później przekonałem się, że „biezprizorni” tworzą obok „urków” (przestępców pospolitych) najgroźniejszą mafię półlegalną w Rosji, która zorganizowana jest na wzór lóż masońskich. Jeżeli istnieje w Związku Sowieckim coś w rodzaju szczątkowego czarnego rynku, to tylko dzięki tym młodym oberwańcom, myszkującym niespokojnie w tłumie, oblegającym „spiectorgi”, skradającym się o zmierzchu ku spichrzom zboża i składom węgla. Władze sowieckie przyglądają się temu przez palce, uważając „biezprizornych” za jedynych „prolesów”, nie obciążonych dziedzicznie grzechem pierworodnym kontrrewolucji, za masę plastyczną, z której można wszystko ulepić. Toteż młodzi chłopcy nauczyli się szybko uważać więzienie za coś w rodzaju kolonii letnich i bez większego sprzeciwu korzystają z tego okresu wytchnienia po wyczerpującym życiu na wolności. Do naszej celi w Witebsku przychodził czasem „wospitatiel” o ewangelicznej twarzy, płowej czuprynie i niebieskich oczach i głosem przypominającym łagodny szept w konfesjonale wzywał gromadę,,biezprizornych” na naukę: „Riebiata, pojdiom niemnożko pouczitsia”. Uszy puchły, gdy „riebiata” wracali z kursu. Najohydniejsze wyzwiska i przekleństwa przeplatały się z frazesami „politgramoty”. Z kłębowiska młodych ciał wybiegały ku nam nieustanne oskarżenia o „trockizm”, „nacjonalizm” i „kontrrewolucję”, zapewnienia, że „towarzysz Stalin dobrze zrobił, zamykając was w więzieniu”, a „sowiecka władza zawojuje wkrótce cały świat” – wszystko to powtarzane z okrutnym, sadystycznym uporem, tak typowym dla każdej bezdomnej młodości. Nieco później, w obozie, spotkałem osiemnastoletniego chłopca, który pełnił funkcję naczelnika „kawecze” (kulturno-wospitatielnaja czast') tylko z tego tytułu, że niegdyś jako „biezprizorny” uczęszczał na kursy pedagogiczne w więzieniu.

Mój sąsiad pod oknem przyglądał mi się pierwszego dnia podejrzliwie,' żując bez przerwy skórki czerstwego chleba, po które sięgał do dużego worka, służącego mu na pryczy za poduszkę. Był jedynym człowiekiem w celi, do którego miałem ochotę przemówić. Często w więzieniach sowieckich spotyka się ludzi z piętnem tragedii odciśniętym na twarzach. Wąskie usta, krogulczy nos, łzawiące jak od garści piasku oczy, urywane westchnienia i kurze łapki zanurzające się co pewien czas w worku – mogły znaczyć wszystko albo nic. Szedł do ustępu, drobiąc małymi kroczkami, a gdy przychodziła na niego wreszcie kolej, rozkraczał się niezdarnie nad dziurą, spuszczając spodnie, unosił ostrożnie do góry długą koszulę i prawie stojąc, wzdymał się i czerwieniał od nadmiernego wysiłku. Wypędzano go zawsze z ustępu ostatniego, ale jeszcze na korytarzu zapinał spodnie, uskakując śmiesznie w bok przed poszturchiwaniami strażnika. Po powrocie do celi kładł się natychmiast na pryczy i dyszał ciężko, a jego stara twarz przypominała zasuszoną figę.

4
{"b":"90107","o":1}