Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wiem, wiem – potrząsał głową – to samo powiedział mi potem sędzia śledczy. Jeżeli kiedykolwiek poczułem tylko na krótko, czym jest wolność, to właśnie wtedy, kiedy czytałem książki francuskie od starego Bergera. Byłem jak okręt uwięziony wśród lodów i nie dziw się, że próbowałem się z nich wyłamać na ciepłe wody.

Kostylew używał często niezbyt szczęśliwych porównań literackich, ale to było wyjątkowo trafne. Duży, zwalisty, z głową pochyloną jak żelazny taran i pięścią wielkości kowalskiego młota podobny był istotnie do łamacza lodów.

Historia Kostylewa, niezupełnie dla mnie jasna wówczas, gdy ją słyszałem i oglądałem, dziś staje się czytelna jak rozszyfrowany palimpsest. Gdyż w poszukiwaniu starego tekstu najważniejsze było to, aby nie dać się zwieść interpretacji Kostylewa i zobaczyć jego tragedię tak, jak odcisnęła się w jego własnej pamięci w pierwotnej, nieświadomej formie. Niestety! Kostylew był tu sam badaczem i zanim dopuścił do odczytywania swego życia innych, poddał je na własną rękę drobiazgowej i bardzo jednostronnej analizie. Był na przykład przekonany, że „zmartwychwstał” dzięki kilkunastu podniszczonym romansom francuskim, gdy ja osobiście uważałem, że przeczytał je po prostu za późno i na nieszczęście po francusku. O ile wiem, wszystkie „odkryte” przez Kostylewa książki były tłumaczone na rosyjski i odkreśliwszy nieznośne komentarze marksistowskie, można je było swobodnie czytać w tanich wydaniach Gosizdatu. Traf chciał, że Kostylew przeczytał je po francusku w wieku, kiedy spóźniony i niewyżyty bunt ma już w sobie zazwyczaj coś chorobliwego i maniakalnego; uroił sobie więc, że go oszukano, że ukrywano przed nim „całą prawdę”. Miał do Zachodu stosunek nawróconego neofity, który błądzenie w dawnej wierze przypisuje sprzysiężeniu kłamstwa i perfidii zazdrosnych kapłanów. Odsunął się od partii, nie zawahał się nawet złożyć części winy za służenie fałszywym bogom na barki matki. Któregoś dnia zapomniał się w dyskusji z kolegami i wybuchnął:,,Wyzwolić Zachód! Od czego? Od takiego życia, jakiego myśmy nigdy nie oglądali na oczy!” Zapanowała martwa cisza, ale ten drobny incydent poszedł chwilowo w niepamięć.

W roku 1937 właściciel prywatnej wypożyczalni książek – stary Niemiec nadwołżański, Berger – został aresztowany, a w parę tygodni potem pociągnął za sobą Kostylewa. Pierwsze przesłuchanie zdawało się wskazywać, że udział Kostylewa w sprawie Bergera był raczej przypadkowy. Wymieniając ludzi, którzy odwiedzali wypożyczalnię książek, stary Niemiec nie zapomniał również o,,wysokim, barczystym uczniu Szkoły Morskiej”. Mimo że Bergera zagnała do więzienia Wielka Czystka, w jego sprawie było sporo autentycznych poszlak, które zaostrzyłyby czujność każdej normalnej policji. Gdyż co do jednego nie było wątpliwości: kierownictwo Dalstroju na Kołymie wymieniało za pośrednictwem starego Niemca złoto na obcą walutę i przedmioty zbytku z japońskimi markami fabrycznymi.

Skatowany do utraty przytomności, bity na nowo po otrzeźwieniu wiadrem zimnej wody, z oczami ledwie widzącymi przez szpary w plastrze zakrzepłej krwi i ustami obrzękłymi od poszarpanych dziąseł i chwiejących się zębów – Kostylew nie przyznawał się do winy z uporem, który rósł w miarę, jak potęgowały się zadawane mu cierpienia. Jakże skomplikowanym i nieobliczalnym mechanizmem jest organizm ludzki! To prawda, że istnieje w nim pewna określona granica wytrzymałości, ale przekroczywszy ją trzeba się liczyć tyleż samo z załamaniem, co z nieoczekiwanym buntem, który jest formą znieczulenia in extremis. Stan trwałego otępienia, spowodowany przerwaniem pierwszej linii oporu fizycznego i zmiażdżeniem wszystkich gniazd, które wraz z bólem emitowały rozkaz poddania się, kończy się zazwyczaj zupełnym paraliżem woli i zwichnięciem kręgosłupa, równie teraz bezużytecznego, jak przetrącony patyk w szmacianej kukle; ale bywa niekiedy i tak, że zdrętwiały od bicia organizm powtarza machinalnie ostatnie zapamiętane wysiłki broniącej się rozpaczliwie świadomości, niby odruchy warunkowe ciała pogrążonego już w agonii. Kostylew pamiętał tylko jedno: że cedził z zaciekłą determinacją przez zaciśnięte kurczowo zęby,,jestem niewinny, nie byłem nigdy szpiegiem”. Zemdlał – tym razem na długo – w chwili, gdy krzyknąwszy po raz ostatni „nie”, poczuł, jak od konwulsyjnego skurczu szczęk ustępują nagle przednie zęby, i dusząc się wypluł je wraz z falą ciepłej krwi i wymiotów, która przedarła się przez zatkany przełyk i bluznęła na ścianę jak nafta z przewierconego szybu. Poczuł pewną ulgę i pogrążył się w ciemności. To go uratowało. Gdy ocknął się po paru dniach w szpitalu więziennym, był już umyty i zabandażowany.

Na następnym przesłuchaniu sprawa szpiegostwa ustąpiła miejsca ogólnikowej rozmowie na temat poglądów politycznych Kostylewa. Było jasne, że NKWD nie chciało odesłać go w takim stanie do Szkoły Morskiej i postanowiło przestawić śledztwo na inny tor. Nie mogło być już mowy o uratowaniu zmasakrowanej twarzy młodego inżyniera sowieckiego, ale można było jeszcze uratować twarz potężnej instytucji, która od dwudziestu lat stała czujnie na straży Rewolucji. Teoria prawa sowieckiego opiera się na założeniu, że nie ma ludzi niewinnych. Sędzia śledczy więc, gdy dostaje w ręce oskarżonego, może ostatecznie po długich badaniach zrezygnować z postawionego na wstępie zarzutu, ale to nie znaczy, żeby miał nie spróbować szczęścia gdzie indziej. Więźniowie śledczy znaleźli dla tego osobliwego procederu świetne określenie: co ci „przyczepili”? pytają powracających z przesłuchania towarzyszy. W rezultacie wyrok skazujący jest zawsze czymś w rodzaju kompromisu; oskarżony dowiaduje się, że nie „przyszedł tu na darmo”, a NKWD kultywuje bez przeszkód mit swojej własnej nieomylności.

Nie ma tu potrzeby dokładnego opisywania śledztwa w sprawie Kostylewa, skoro cała teoria dezintegracji i przeobrażenia osobowości pewnego określonego typu więźniów zbudowana została w pierwszej części tego rozdziału na jego doświadczeniach. Teczka Kostylewa została wyjęta ze sprawy Bergera i oddana w ręce nowego sędziego śledczego. Młody inżynier odetchnął. W czasie śledztwa, które z niewielkimi przerwami trwało w więzieniu władywostockim blisko rok, nie uderzono go już ani razu. Chwilami przesłuchania nocne przypominały zapalczywe dyskusje studenckie; Kostylew bronił się, atakował, wygłaszał długie przemówienia, a po powrocie do celi przygotowywał się do następnego pojedynku jak adwokat do rozprawy. Przez cały ten czas sędzia śledczy uprzejmie słuchał, wtrącając tylko niekiedy krótkie uwagi i robiąc notatki. Dla Kostylewa, nauczonego już, że NKWD ma w razie potrzeby na podorędziu i inne argumenty, te trzy pierwsze miesiące rozpoznania były jak poranny sen po nocnym koszmarze. Polubił nawet na swój sposób małomównego i zawsze uśmiechniętego sędziego, który częstował go kawą i papierosami, wypytywał troskliwie o rany na głowie i nachylał uważnie uszu, ilekroć Kostylew ściszał w zadumie głos. Pierwsza faza jednak zdawała się nie prowadzić do niczego. Kostylew opowiedział o sobie wszystko, przyznał się do swojej grzesznej miłości do Zachodu i zażądał przeniesienia całej sprawy z więzienia przed plenum organizacji partyjnej w Szkole Morskiej. Ostatecznie oskarżenie o „uleganie wpływom liberalizmu burżuazyjnego” mogło być w najgorszym razie przedmiotem rozważań na posiedzeniu centralnego komitetu studenckiego, który przedłuża lub unieważnia legitymacje partyjne, a nie jedynym punktem przewodu śledczego w więzieniu NKWD. Jego inkwizytor był innego zdania i przeszedł z kolei sam do ataku.

Dekoracja śledztwa zmieniła się jak na scenie rotacyjnej. Kostylewa budzono w nocy, odprowadzano po paru godzinach do celi, budzono znowu o świcie, wywoływano na badanie w czasie posiłków dziennych i godzin przeznaczonych na załatwianie potrzeb fizjologicznych w ustępie, odmówiono mu mycia i codziennych spacerów na dziedzińcu więziennym. Nie było już mowy o papierosach i gorącej kawie. Kostylew chodził błędny, oszołomiony, z zaczerwienionymi od niedospania oczami, z rozpaloną od nie zagojonych jeszcze ran głową, w której krew szumiała jak resztki wrzątku w blaszanej bani. Bywały chwile, że słaniał się na nogach i opierał się jak ślepiec rękami o ściany korytarza, idąc w jasny dzień na badanie, lub mdlał na twardym zydlu za stołem śledczym. Dniem i nocą w małym pokoiku, w którym spędzał teraz po kilkanaście godzin na dobę, czarne żaluzje opuszczone za kratą odgradzały go od płynącego za oknami czasu i wydawały na łup podstępnych pytań w przeraźliwie jasnym kręgu żarówki. Niekiedy wydawało mu się, że jego głowa jest ogromnych rozmiarów poduszką, wypchaną pakułami i najeżoną tysiącami szpilek. Czuł ich bolesne, zwielokrotnione ukłucia i w przystępie rozpaczy próbował stłumić cierpienia, szarpiąc bandaże na czole, skroniach i policzkach lub zatykając rękami uszy, w których ukłucia szpilek zamieniały się w ostry, metaliczny i sypki dźwięk stalowych opiłków, uderzających o dno pustej skorupy. Zatracił poczucie czasu, we śnie osłabiały go ciągłe polucje, zrywał się z pryczy na dźwięk swego nazwiska zaczadzony i półprzytomny, wodząc dokoła zaognionymi oczami.

Gdyby chodziło tylko o przyznanie się do abstrakcyjnej winy, był już w zasadzie gotów i parokrotnie nawet próbował sam podsunąć tę myśl sędziemu śledczemu. Ale inkwizytor, któremu twarz zmieniła się nagle, jak gdyby opadła z niej maska, żądał teraz znowu faktów. Kto należał do tajnej organizacji w Szkole Morskiej? Kogo Kostylew wtajemniczył w swoje poglądy? Gdzie i kiedy odbywały się zebrania? Jaki był cel praktyczny organizacji? Jakie miała kontakty z zewnątrz? Kto był przywódcą? Kostylew zaprzeczał ostatnim wysiłkiem woli, czuł jednak, że jeśli śledztwo potrwa dłużej, zacznie zmyślać nazwiska i fakty, aby w fikcji znaleźć ratunek przed groźną próżnią rzeczywistości. Te trzy miesiące najbliższe były w swym napięciu i męczarniach fizycznych krótkiemu epizodowi tortur, gdy na wokandzie była jeszcze sprawa Bergera. Którejś nocy śledztwo przybrało nieoczekiwany obrót;

Kostylew dostał do podpisania dokument stwierdzający, że jego agitacja w Szkole Morskiej nie przybrała nigdy określonych form organizacyjnych.

W okresie trzecim śledztwo zelżało znowu. Kostylewa wzywano raz na tydzień, a czasem nawet raz na dwa tygodnie na wieczorne przesłuchania, w czasie których głównym przedmiotem przyjaznych rozmów stał się dla odmiany „rzeczywisty obraz życia na zachodzie Europy”. Mówił przeważnie sędzia śledczy – jak dawniej uprzejmy, uśmiechnięty i wyrozumiały – a Kostylew słuchał lub zadawał pytania. Mówił inteligentnie i ciekawie, posługując się książkami, cyframi i faktami.

19
{"b":"90107","o":1}