Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Hej, ty, ubijca Stalina, co za cyrk tu wyprawiasz! Wówczas usłyszeliśmy dziwny dźwięk, ni to westchnienie, ni łkanie, i „zabójca Stalina” odwrócił się wolno na piętach w kierunku wagonu. Postanowił widocznie wracać.

– Zwariowałeś – krzyknąłem – poczekaj, pomogę ci!

Ale było już za późno. Wyprostował się nagle i szarpnąwszy się do przodu, a właściwie w bok, próbował jeszcze przez chwilę odzyskać równowagę, a potem runął wraz z workiem w dół, na zaśnieżone szyny.

Zbiegliśmy wszyscy z nasypu i otoczyli go zwartym kołem.

– Kurza ślepota – powiedział krótko, otrzepując mąkę z buszłatu i obcierając zakrwawione czoło. – Myślałem, że przejdzie – dodał.

Obserwowałem go potem w dole, pod kładką, przebiegając z workami i po worki. Schylony, wybierał ostrożnie obiema rękami mąkę ze śniegu i podobny był do człowieka, strąconego za karę z wysokiego nieba w otchłanie piekieł, na najcięższe męki. Zdaje mi się, że płakał. A może zgarniał tylko garstkę mąki dla siebie, jak gdyby płacąc za ten ostatni raz najwyższą cenę, cenę postawienia wszystkiego na jedną kartę? Nie wiem. Tak jak nie wiem do dzisiaj, jak ukrywał w obozie tę swoją kurzą ślepotę i jak sobie wyobraził ostateczne nad nią zwycięstwo. Gdyśmy wracali do zony, prowadził go pod rękę brygadier. Gdy rewidowano nas przed bramą, miał puste kieszenie i pustą chusteczkę. Następnego dnia poszedł z karną brygadą do lasu. Poszedł do lasu!… Dla człowieka, który przesiedział siedem lat w obozie, znaczyło to tyle, co iść na powolną śmierć.

I istotnie umarł z wycieńczenia po paru miesiącach. Gdy go spotkałem na kilka dni przed śmiercią, nie mył się już od dawna, twarz miał podobną do pomarszczonej cytryny, ale zza oblepionych ropą rzęs patrzyło jeszcze na świat dwoje rozjarzonych gorączką oczu, które głód powlekać zaczynał bielmem szaleństwa. Nie trzeba było być doświadczonym więźniem, aby dostrzec od razu, że dzieli go najwyżej kilka dni od obłędu, a teraz dopalają się w nim tylko resztki godności ludzkiej. Stał z pustym kociołkiem w ręku, oparty o balustradę na dużym pomoście przed kuchnią, i natknąłem się nań właśnie w chwili, kiedy kucharz wysunął przez otwór w oknie moją blaszankę napełnioną zupą. Śmierdział tak potwornie, że odsunąłem się machinalnie. Pewnie utracił już kontrolę nad najprostszymi odruchami ludzkimi i spał tak, nie rozbierając się, gorączkujący i słaby, otoczony swoim twardym pancerzem z ekskrementów. Nie poznał mnie. Zaskamlał tylko cicho, patrząc przed siebie:

– Daj trochę zupy. – A potem dodał, jak gdyby usprawiedliwiając tę zuchwałą prośbę: – Samego rzadkiego.

Wlałem mu wszystko do kociołka i patrzyłem nań, wstrzymawszy oddech. Drżącymi rękami przytknął kociołek do ust i parząc sobie wargi, pił chciwie gorącą ciecz wśród odgłosów charczenia i prawie rzężenia. Dwie cienkie strużki płynu wyciekły mu z kącików ust i ścięły się natychmiast w ostre iglice lodu. Po czym, jak gdyby mnie w ogóle obok nie było, podszedł do kuchennego okna i rozpłaszczył na szybie zarośniętą twarz. Za oknem, oparty o dymiącą kadź zupy, stał leningradzki złodziej Fiedżka (politycznych nie dopuszczano do prac w kuchni) i śmiał się serdecznie.

– Dla kontrrewolucjonistów – zawołał – nie ma dolewki!

Przyglądałem się jeszcze chwilę tym dwóm twarzom, przedzielonym szklistym kwiatem lodu.,,Zabójca Stalina” wpatrywał się w kadź zupy wzrokiem, w którym natężyły się wszystkie, śmiertelnie zziajane, władze umysłu i ciała. W jego twarzy malował się nadludzki wysiłek przypomnienia sobie czegoś, zrozumienia czegoś. Wyostrzone rysy zdawały się na próżno przebijać przegrodę ze szkła. Słabnący, urywany oddech łzawił się na tafli lodu, podobny do ogromnego, zamglonego oka. Nagle cofnął prawą rękę jak do uderzenia. Zatrzymałem go w pół ciosu.

– Chodź – powiedziałem – nic ci z tego nie przyjdzie. Zaprowadzę cię do baraku.

Nie wyrywał się. Szedł skulony potulnie i zwichnięty wewnętrznie jak kukła, z której wyjęto patyk. Znowu – jak niegdyś – ni to westchnął, ni załkał.

– Bandyci – wykrztusił wreszcie – bandyci, bandyci…

– Kto? – zapytałem bezmyślnie.

– Wy, wy, wy wszyscy – krzyknął rozdzierającym głosem i uwolniwszy się z mojego uścisku, zaczął biec przed siebie.

Wyglądał jak ogromny, pokryty szlamem szczur rynsztokowy, którego schwytano niespodziewanie w smugę światła. Zakręcił się parę razy w miejscu, jak gdyby nie było zeń ucieczki. Nagle przystanął i odwrócił się w moją stronę.

– Ja zabiłem Stalina! – Głos jego przeszedł teraz w chrapliwy, obłąkany skowyt szaleńca. – Ja, ja, ja… Zastrzeliłem, jak psa zastrzeliłem… – zaśmiał się z gorzkim tryumfem.

Był za słaby, by zrozumieć wszystko. Ale był jeszcze niestety dość silny, by zrozumieć tyle, ile potrzeba do powolnej, dławiącej za gardło śmierci.

Przed nią zaś, jak ostatni sakrament, chciał wziąć na siebie zbrodnię, której nie popełnił, czyn, którego nie dokonał. Przez tyle długich lat nie wiedział, za co cierpi. Dziś zapragnął się przyznać, zapragnął się zmieścić w okrutnym i niezrozumiałym wyroku losu, który mu przedłożono do podpisu siedem lat temu. Broniąc się przed nieznaną przyszłością, szamocąc się w sidłach teraźniejszości, ratyfikował nałożoną nań przeszłość. Aby choć na chwilę przed skonem uratować jeszcze poczucie realności i wartości swego gasnącego istnienia.

Drei Kameraden

Wieczorami, jeżeli miałem całkowitą pewność, że brygada nie zostanie w nocy wezwana na bazę, zachodziłem często do małego baraku obok wartowni, który zwano „pieriesylnym”. Spędzali w nim zawsze parę nocy w oczekiwaniu na etap przybysze z więzień, którym niełaskawy los nie pozwolił zostać w Jercewie. Droga od nas prowadziła na wszystkie „łagpunkty”, ale wśród wymienianych spotykało się najczęściej Drugą Aleksiejewkę, mały obóz karny bez dna, tyle doń szło etapami więźniów, nigdy już nie wracając. Raz tylko, po amnestii, spotkałem w „pieriesylnym” dawnego towarzysza z więzienia grodzieńskiego, sympatycznego robotnika-trockistę z Warszawy, Andrzeja K., gdy wracał przez Jercewo na wolność. Z tego, co półsłówkami i bardzo niechętnie opowiadał, wynikało, że Aleksiejewka nastawiona jest wyłącznie na wyrąb lasu i nie ma ani w połowie takich warunków jak Jercewo. Porzucona w sercu puszczy archangielskiej, z dala od osiedli ludzkich i o kilkadziesiąt kilometrów od najbliższej linii kolejowej (nie licząc wewnętrznego toru, którym szła żywność z bazy w Jercewie), zdana jest wyłącznie na łaskę zwyrodniałego naczelnika-enkawudzisty i jego ścisłego sztabu. Więźniowie żyją tam w półzawalonych i zaciekających wiecznie barakach, nie są w stanie przekroczyć „drugiego kotła” (500 gramów chleba i dwie porcje rzadkiej zupy), otrzymują tylko zupełnie znoszone i podarte ubrania, pracują w lesie trzynaście zamiast dwunastu godzin, czekają na uroczystą proklamację wolnego dnia niekiedy po dwa lub trzy miesiące i z braku należytego pomieszczenia na szpital odchodzą w razie choroby wprost do „trupiarni”. Jedynie w lipcu i sierpniu – w okresie, gdy nie kończąca się zima północna wybucha nagle krótkim, ale upalnym latem – bagniste poręby leśne otwierają przed chorymi na szkorbut nędzarzami bogactwo jagód, cierpkich jarzębin i grzybów, a ziemiste twarze, pokryte skorupą brudu, i zaropiałe oczy, w których tli się jeszcze iskierka życia, wznoszą się z wdzięcznością i nową nadzieją ku słońcu. Aleksiejewka jest „łagpunktem sztrafhym” tylko z nazwy. W gruncie rzeczy spędzono do niej, jak ławicę szprotek do sieci, więźniów cudzoziemskich, którzy nic jeszcze nie zdążyli zawinić w obozie, w tej liczbie lumpenproletariat z dzielnicy północnej w Warszawie, zbiegły tu przez świętą rzekę Bug z hitlerowskiego piekła do sowieckiego raju. Ci wyrobnicy, kamasznicy, chałupnicy i pokątni wózkarze żydowscy marli w Aleksiejewce jak muchy i Andrzej widział ich nieraz wygrzebujących ze śmietnika zgniłe liście kapusty lub oskrobiny z kartofli. Toteż w „karnym łagpunkcie” wybuchały ciągle bunty i one to dopiero pozwalały ex post zalegalizować istniejący od dawna stan rzeczy. Tłumiono je bezkrwawo, wstrzymując na parę dni wydawanie racji więziennych, a w jakiś czas potem wynoszono za zonę małe kościotrupy, obciągnięte skórą żółtą jak pergamin świętych ksiąg i nie pohańbione kulą zwycięskiej rewolucji w czerepach. Przyjrzawszy się Jercewu, Andrzej, który mimo swego trockizmu miał nałogową skłonność doszukiwania się w Rosji sowieckiej „pewnych jasnych stron”, zawyrokował, że im dalej od centrali w Moskwie, tym gorzej, co miało oznaczać, że „myśl była dobra, ale wykonanie złe”.

Do baraku „pieriesylnego” schodziło się z drewnianej ścieżki w dół, po paru wyrąbanych w śniegu schodkach, które od ciągłego stąpania przybrały kolor zabłoconej podłogi w sionce; był ciemny, brudny, bez wody i „chwoi” – i znacznie niższy od innych, tak że na górnych pryczach można było rozmawiać tylko leżąc lub siedząc ze zgiętymi w pałąk plecami. Na gwoździach przybitych do belek, które wspierały pułap i obramowywały ciasne szuflady legowisk, wisiały wiecznie mokre buty, a na zygzakowatej rurze od piecyka suszyły się przemoczone onuce. W pierwszej chwili po wejściu nie widziało się na ogół prawie nic i trzeba było dopiero oswoić się z mdłym światłem małej żarówki na przeciwległej ścianie, aby wyłowić z półmroku dwa rzędy gołych stóp na pryczach, sterczące z szarych usypisk ciał ludzkich nakrytych z głową łachmanami, i trzy lub cztery cienie pochylone z wyciągniętymi przed siebie dłońmi nad rozgrzaną blachą piecyka jak nad blatem stolika wirującego. Pierwszy przedwieczorny przybysz do baraku „pieriesylnego” ożywiał zwykle jego milczących mieszkańców, poszturchując ich w gołe stopy czterema pytaniami: kto, skąd, dokąd i za co? Czasem, po takim wstępie, spod stosu spiętrzonych bezładnie szmat wynurzała się jakaś wynędzniała twarz o półobłąkanym spojrzeniu i odepchnąwszy natręta wściekłym „paszoł won”, chowała się na powrót za śmierdzącą zasłonę. Na ogół jednak kilka takich prób nawiązania znajomości wystarczyło, aby na pryczach zaczęły się podnosić przygarbione postacie, skore do rozmowy i handlu wymiennego. Pod wieczór było już zawsze w „pieriesylnym” rojno jak w ulu. Oparci o pionowe stropy, Jercewscy” wymieniali z „tranzytnymi”, którzy rzadko schodzili z prycz, trzęsąc się ze strachu nad swoim dobytkiem więziennym, przeżycia, obserwacje, zasłyszane wiadomości i chleb na machorkę. Co mi się najbardziej w „pieriesylnym” podobało, to jego atmosfera; przy odrobinie wyobraźni mógł przypominać coś pośredniego pomiędzy schroniskiem dla wykolejonych trampów, wyruszających po złote runo, a zwykłą kawiarnią europejską. Tutaj przecież można było poznać nowych ludzi, dowiedzieć się, co słychać w innych więzieniach, kupić szczyptę machorki, użalić się wspólnie nad parszywą dolą i – last but not least – posobaczyć, korzystając z małych szans donosu w tym parodniowym prowizorium, na Stalina i jego gwardię pretoriańską. Dopiero po wojnie przekonałem się z żalem, ale nie bez ukrytej satysfakcji, że pod tym względem kawiarnie europejskie stały się dla milionów ludzi tym, czym był dla mnie barak tranzytowy w Jercewie; że, słowem, bardziej przypominają drewniane budki, przybijane do drzew w moich stronach rodzinnych dla rozsejmikowanych ptaków wędrownych, które nagły chłód wypędza z krainy zimowego odlotu, niż wiedeńskie Kaffehausy lub paryskie cafes-chantants.

15
{"b":"90107","o":1}