– Zabiją, striełok, zabiją!… Dimka zwlókł się ze swojej pryczy, wystukując w ciszy kroki protezą, podszedł do drzwi baraku i zamknął je na zasuwę. Z górnej pryczy spadł na Gorcewa rozpostarty buszłat, a zaraz potem posypały się na jego głowę wściekłe razy żelaznego pręta. Zrzucił z siebie buszłat i zataczając się jak pijany, runął w kierunku własnej brygady. Nadział się na wyciągniętą pięść i odskoczywszy jak gumowa piłka, potoczył się dalej, chwiejąc się na nogach i wymiotując krwią. Podawali go sobie z rąk do rąk, aż wreszcie zupełnie już bezwładny obsunął się na ziemię, objąwszy instynktownie głowę rękami i zasłoniwszy kolanami brzuch. Leżał tak chwilę skurczony, zmięty i ociekający krwią jak wypluta szmata. Paru więźniów podeszło doń, trącając go butami. Nie ruszał się.
– Żyje? – zapytał ten, który go zdemaskował. – Sledowatiel z charkowskiego więzienia, bratcy. Czestnych ludzi bił tak, że by ich własne matki nie poznały. Ach, swołocz – zawodził żałośnie.
Dimka podszedł do leżącego z wiadrem chwoi i wylał mu je na głowę, Gorcew poruszył się, westchnął ciężko i znowu zesztywniał.
– Żyje – powiedział brygadier lesorubów – ale niedługo pożyje.
Nazajutrz rano Gorcew podniósł się ze swego miejsca, zmył z twarzy zakrzepłe plastry krwi i powlókł się do ambulatorium. Dostał jeden dzień zwolnienia. Poszedł znowu za zonę i wrócił z niczym. Teraz było jasne. Trzeci Oddział ofiarował więźniom jednego ze swoich dawnych ludzi. Zaczęła się niezwykła gra, w której prześladowcy zawarli milczące porozumienie z prześladowanymi.
Po tym odkryciu Gorcewowi przydzielono w brygadzie leśnej najcięższą pracę: walenie jodeł „łuczkiem”. Dla człowieka nienawykłego do pracy fizycznej w ogóle, a do pracy w lesie szczególnie, jest to pewna śmierć, jeśli go się przynajmniej raz dziennie nie zmienia i nie odsyła do palenia gałęzi. Ale Gorcewa nie zmieniano. Piłował codziennie jedenaście godzin, upadając wielokrotnie ze zmęczenia, łapiąc jak topielec powietrze, plując coraz częściej krwią, nacierając sobie rozpaloną twarz śniegiem. Ilekroć się buntował i ciskał desperackim ruchem piłę na bok, brygadier podchodził do niego i mówił spokojnie: „Wracaj do pracy, Gorcew, bo cię skończymy w baraku”. Wracał więc. Więźniowie przyglądali się jego torturom z tym większą przyjemnością, im dłużej trwały. Mogli go rzeczywiście skończyć w ciągu jednego wieczoru – teraz, gdy mieli już pozwolenie z góry. Ale chcieli za wszelką cenę przedłużyć jego śmierć w nieskończoność, chcieli, by poznał dokładnie to, do czego sam niegdyś posyłał tysiące ludzi.
Gorcew próbował jeszcze walczyć, choć musiał już przecież wiedzieć, że jego walka jest równie daremna, jak daremna była niegdyś walka jego ofiar na śledztwie. Poszedł do lekarza po zwolnienie, stary Matwiej Kiryłłowicz nie zapisał go nawet na listę. Odmówił raz wyjścia do pracy, odesłano go na dwie doby do izolatora o samej wodzie, a trzeciego dnia siłą wypędzono do lasu. Porozumienie działało sprawnie – obie strony dopełniały uczciwie swoich zobowiązań. Gorcew wlókł się codziennie na samym końcu brygady, chodził półprzytomny i brudny, gorączkował, w nocy jęczał przeraźliwie, pluł krwią i płakał jak małe dziecko, w dzień żebrał o litość. Dostawał trzeci kocioł, żeby zabawa potrwała dłużej; nie wyrabiał go wprawdzie, nie wyrabiał już nawet pierwszego kotła, ale brygada nie żałowała mu swoich procentów, aby podtuczyć ofiarę. Wreszcie pod koniec stycznia, po miesiącu, stracił przytomność przy pracy. Zachodziła obawa, że tym razem nie będą już mogli nie odesłać go do szpitala. Woziwoda, który jeździł codziennie do lasu z „primbludą” dla stachanowców i przyjaźnił się z brygadą lesorubów, miał go zabrać po skończonym dniu pracy do zony. Wieczorem brygada leśna ruszyła wolnym krokiem w kierunku zony, za nią zaś – w odległości kilkuset metrów – wlokły się sanie z nieprzytomnym Gorcewem. Nie dojechał już nigdy do zony, na wartowni bowiem okazało się, że sanie przyszły puste. Woziwoda tłumaczył się, że siedział cały czas na przednim zaworze sań i nie słyszał upadku ciała w miękki śnieg, usypany wałami po obu stronach drogi. Dopiero koło dziewiątej, gdy striełok zjadł kolację, ruszyła na poszukiwanie zaginionego ekspedycja ratunkowa z zapaloną pochodnią. Przed północą z okien naszego baraku zobaczyliśmy na drodze prowadzącej z „lesopowału” płonący punkcik, ale sanie zamiast do zony skręciły do miasta. Gorcewa znaleziono w głębokiej na dwa metry zaspie śnieżnej, która przywaliła jeden ze strumieni – musiał zawadzić zwisającą nogą o barierę mostku. Ciało zamarznięte na sopel zawieziono wprost do jercewskiej kostnicy.
Długo jeszcze po śmierci Gorcewa więźniowie żyli wspomnieniami o tym odwecie. Jeden z moich znajomych inżynierów, któremu w zaufaniu opowiedziałem kulisy wypadku na „lesopowale”, zaśmiał się gorzko i powiedział:
– No, nareszcie i nam pozwolono odczuć, że rewolucja odwróciła stary porządek rzeczy. Dawniej rzucano niewolników lwom na pożarcie, teraz rzuca się lwy na pożarcie niewolnikom.
Dodatkowym obciążeniem przy pracy była „kurza ślepota”, choroba, na którą prędzej czy później zapadała większość więźniów w obozach Północy na skutek złego odżywiania, a ściślej mówiąc, braku tłuszczów.
Człowiek dotknięty kurzą ślepotą przestaje widzieć dopiero o zmroku i musi w ten sposób niejako codziennie, z nastaniem nocy, oswajać się na nowo ze swoim kalectwem. Stąd pewnie jego stałe rozjątrzenie i coś w rodzaju zdenerwowania, graniczącego z panicznym lękiem przed nocą. W brygadach leśnych, które pracowały tylko za dnia w odległości paru kilometrów od obozu, już około trzeciej po południu, gdy zmierzch powlekał dopiero szarym welonem bladoniebieską emalię nieba, kurzy ślepcy przypuszczali gwałtowny szturm do wartownika:
– Prowadź do zony, prowadź do zony, a to nie dojdziemy!
Powtarzało się to codziennie z niezmienną dokładnością i z jednakowym skutkiem: brygady wychodziły z lasu o piątej i dobijały do obozu, po godzinnym marszu przez śnieżne wykroty, o szóstej, już po zupełnym zapadnięciu zmroku.
Widok kurzych ślepców, stąpających wolno rano i wieczorem z wyciągniętymi przed siebie rękami po oblodzonych ścieżkach w kierunku kuchni, był w zonie równie naturalny, jak widok przygarbionych pod drewnianymi jarzmami nosiwodów, którzy szli szybko ze wszystkich stron, ugniatając z chrzęstem na ścieżkach nawiany nocą śnieg, i zbijali się wokół studni w czarną, ostro zarysowaną grupę. Były to jedyne w ciągu dnia chwile, kiedy obóz przypominał olbrzymie akwarium, wypełnione po brzegi czarną wodą i chwiejącymi się cieniami ryb głębinowych.
Kurzych ślepców nie posyłano naturalnie nigdy do robót, które przeciągały się do późnej nocy. W naszej brygadzie tragarzy nie było ich nigdy, mimo że tylko u nas mogli się wyleczyć. Tylko my bowiem miewaliśmy czasem okazję ukradzenia na bazie żywnościowej kawałka słoniny. Stanowiło to coś w rodzaju zaklętego koła. U nas mogliby przestać być kurzymi ślepcami, ale do nas nie mogli przyjść, bo byli kurzymi ślepcami.
Pamiętam, że raz jeden tylko wyszedł z nami do pracy nowy więzień, mały, milczący człowieczek o surowej twarzy i zaczerwienionych oczach. Dostał dziesięć lat za zabawne przewinienie. Kiedyś, jako wysoki urzędnik jednego z komisariatów ludowych, podpił sobie w gabinecie z przyjacielem i założył się, że od pierwszego strzału trafi w oko Stalina, wiszącego na przeciwległej ścianie. Wygrał zakład, ale przegrał życie. Po paru miesiącach, gdy zapomniał już prawie o tym incydencie, poróżnił się o coś ze swoim przyjacielem. Nazajutrz czekało na niego dwóch oficerów NKWD. Przeprowadzili oględziny portretu i sporządzili na miejscu akt oskarżenia. Zasądziło go zaocznie (w podwójnym tego słowa znaczeniu) Osoboje Sowieszczanije. Odsiedział już siedem lat, pozostały więc najcięższe trzy, gdyby mu nie przedłużono wyroku. Przyszedł do naszej brygady po długich prośbach, żeby – jak to sam określił, zataczając ręką szeroki łuk dokoła własnej osoby – „poprawić się trochę”.
Wyładowywaliśmy właśnie, podzieleni na siedmioosobowe zespoły, trzy ogromne pulmany mąki. Zwijaliśmy się jak szatany, powiedziano nam bowiem, że zaraz potem pójdziemy do zony. Pracował z początku nieźle, ale gdy poszarzało, zaczął nagle odstawać. Omijał swoją kolejkę, w wagonie upuszczał umyślnie worki, żeby je potem długo zaszywać, coraz to odchodził na stronę. W naszym zespole był na szczęście tylko jeden „urka”, reszta politycznych udawała zupełną obojętność. – Starik – powiedział mi nawet na ucho ze śmiesznym akcentem rosyjskim Fin Rusto Karinen – nie może nadążyć.
Ale gdy zaczęło się zmierzchać na dobre, zameldował striełkowi nagłą potrzebę i wolnym, chwiejnym krokiem, stawiając ostrożnie kroki jak akrobata na linie, poszedł w kierunku latryny. Długo nie wracał, tak długo, że nawet „urka” Iwan zaapelował przy mrukliwej aprobacie obu Niemców do naszych sumień, że pracujemy przecież zespołowo, a normy oblicza się potem średnio, wszystkim po równi. Nagle zabielała obok wagonu jego twarz jak papier i zobaczyłem, że drży cały.
– Co ci jest? – zapytałem, przystając obok niego na chwilę.
– Nic – odrzucił szybko, szukając mnie ręką w ciemnościach, choć na tle skrzącego dookoła śniegu widać było w promieniu pięciu metrów wszystko jak na dłoni. – Nic, zasłabłem trochę.
– Idź po worek, bo cię stąd wygryzą! – odkrzyknąłem i pobiegłem do wagonu. W chwilę potem widziałem, jak wchodzi na kładkę, przerzuconą pomiędzy pulmanem a pomostem składu. Szedł znowu wolno, ale dość pewnie, podnosząc wysoko nogi, jak rasowy koń o przewiązanych pęcinach. Znowu długo nie wychodził, aż zaczęliśmy się wszyscy niecierpliwić. Obaj więźniowie, którzy podawali w wagonie worki, opowiadali nam potem, że musieli mu, nie wiedząc dlaczego, dosłownie nakładać worek na ramię. Poprosił ich o to krótkim, drżącym „pożałujtie”. Wreszcie ukazał się w drzwiach wagonu i przez chwilę szukał nogą kładki. Gdy ją znalazł, przesadził paroma susami pół drogi i przystanął. Potem podniósł prawą nogę do góry i zamachał nią parokrotnie jak baletnica wspinająca się na czubki palców, ale za każdym razem trafiał w próżnię – kładka była bardzo wąska – więc przystawił ją z powrotem ostrożnie i zastygł w oczekiwaniu. Było to wszystko razem śmieszne trochę w swym niepojętym tragizmie i nie usposabiało wcale do współczucia. Dopiero potem zrozumieliśmy, że dane nam było oglądać groteskowy i wstrząsający taniec śmierci, ale teraz Karinen zaśmiał się tylko krótko, a Iwan wykrzyknął gniewnie: