Na krótko przed ukończeniem pracy więźniowie odnosili narzędzia do szopy i siadali kołem przy ognisku. Kilkanaście żylastych, pokrytych plastrami zakrzepłej krwi, czarnych od pracy i zbielałych jednocześnie od przemrożenia dłoni unosiło się nad płomieniem, oczy zapalały się chorobliwym blaskiem, a na zmartwiałych z bólu twarzach pełgały cienie ognia. To był koniec, koniec jeszcze jednego dnia. Jakże straszliwie ciążyły te ręce, jak kłuły w płucach lodowate igły oddechów, jak dławiły w gardle serca, jak uciskał pod żebrami pusty żołądek, jak bolały kości nóg i ramion! Na dany przez konwojenta znak podnosiliśmy się od ognia, niektórzy opierając się na wystruganych przy pracy kijach. Około szóstej ze wszystkich stron pustej, białej równiny ciągnęły już ku obozowi brygady niby żałobne orszaki pogrzebowe cieni, niosących na plecach swoje własne zwłoki. Idąc tak wijącymi się, krętymi ścieżkami, wyglądaliśmy jak macki olbrzymiej czarnej ośmiornicy, której łeb przebity w zonie czterema włóczniami reflektorów szczerzył ku niebu zęby połyskujących w ciemnościach okien baraków. W absolutnej ciszy wieczoru słychać było tylko skrzypienie butów na śniegu, przerywane jak świstami bata okrzykami konwojentów: prędzej, prędzej! Nie mogliśmy jednak prędzej. W milczeniu opieraliśmy się prawie o siebie, jak gdyby zrosnąwszy się można było łatwiej dotrzeć do oświetlonych już wrót obozu. Jeszcze ostatnie kilkaset metrów, jeszcze jeden wysiłek, a potem zona, łyżka, kawał chleba, prycza i samotność – upragniona, lecz jakże iluzoryczna samotność…
A przecież nie był to jeszcze koniec. Ostatnie trzysta – dwieście – sto metrów były śmiertelnym wyścigiem do bramy: brygady rewidowano na wartowni w kolejności przybycia. Bywało, że na samej mecie zwalił się ktoś w tłumie więźniów jak zrzucony z pleców worek. Podnosiliśmy go za ręce, aby nie opóźniać rewizji. Biada brygadzie, w której znaleziono jakiś niedozwolony przedmiot lub ukradziony ochłap. Odsuwano ją na bok i na mrozie, na śniegu rozbierano prawie do naga. Zdarzały się rewizje, które z sadystyczną powolnością ciągnęły się od siódmej do dziesiątej.
Dopiero za bramą, w zonie, był naprawdę koniec. Więźniowie przystawali na chwilę przed listą imienną dziennej poczty, rozchodzili się wolno do swoich baraków po blaszanki i ruszali na kuchnię. W zonie było już znowu ciemno jak rano, na oświetlonym pomoście przed kuchnią rosły powoli ogonki i brzęczały kociołki. Przechodziliśmy obok siebie bez słowa, jak ludzie w zadżumionym mieście. Nagle tę ciszę rozdzierał straszliwy krzyk: to wyrwano komuś u stóp pomostu kociołek z zupą.
I tak dzień po dniu – tygodniami, miesiącami, latami – bez radości, bez nadziei, bez życia.
Czym jest, a raczej czym może być praca w rękach tych, którzy zechcą się nią posłużyć jako narzędziem tortur, świadczy najlepiej fakt, że zimą 1941 roku w sposób najzupełniej legalny i nieznacznie tylko wykraczający przeciwko prawu obozowemu zamordowano pracą więźnia w jednej z brygad leśnych.
W miesiąc po moim przyjeździe do Jercewa przyszedł do obozu z więzienia w Leningradzie nowy etap więźniów politycznych i dwudziestu „bytowików”. „Bytowików” zostawiono w Jercewie, a politycznych rozesłano do „łag-punktów” z wyjątkiem jednego, Gorcewa – młodego, dobrze zbudowanego więźnia o tępej twarzy fanatyka, który został z miejsca skierowany na „lesopował”.
O tym Gorcewie chodziły po obozie dziwne słuchy, on sam bowiem wbrew utartym zwyczajom nie wspominał nigdy słowem o swojej przeszłości. Już ten fakt musiał do niego usposabiać współwięźniów niechętnie; ludzi strzegących zazdrośnie tajemnicy swego wyroku uważano bądź za zbyt dumnych, by ich dopuścić do zażyłości więziennej, bądź za potencjalnych donosicieli. Ale nie to jeszcze było najgorsze, skoro donosicielstwo uchodziło w obozie za rzecz najzupełniej naturalną. Wszystkich drażnił przede wszystkim sposób zachowania się Gorcewa; robił wrażenie człowieka, któremu tylko jedna noga obsunęła się przez nieuwagę do obozu, a drugą oparł się był mocno na wolności. Tak wolno się było nosić jedynie specjalistom z „iteerowskiego kotła”, ale nigdy zwykłym więźniom z ogólnych robót. Chodziły więc słuchy, że Gorcew był przed aresztowaniem enkawudzistą.
On sam – nieświadomie zapewne albo przez głupotę – robił wszystko, aby je potwierdzić. Ilekroć w czasie rozmów przy ognisku zabierał głos, wygłaszał krótkie i zaciekłe tyrady przeciwko „wrogom ludu” uwięzionym w obozach, broniąc jednocześnie „partii i prawitielstwa”. Ograniczona, tępa twarz fanatyka o przebiegłych oczach szui i dużej bliźnie na prawym policzku rozjaśniała się odruchowo uśmiechem uniżoności i pochlebstwa, gdy wymawiał te dwa magiczne słowa: „partia i prawi tielstwo”. Znalazł się przecież tutaj – jak to raz niechcący wyznał – przez „oszybkę” i niezadługo już wróci na swoje dawne, „odpowiedzialne stanowisko”. Więźniowie spoglądali nań teraz więcej niż z niechęcią, bo z nie ukrywaną nienawiścią.
Nie przez sympatię, ale ze zwykłej ciekawości próbowałem się do niego parę razy zbliżyć. Było coś fascynującego w możliwości rozmawiania z człowiekiem, który siedząc w obozie, przyglądał mu się oczami komunisty z wolności. Ale Gorcew unikał mnie podobnie jak innych, odpowiadał opryskliwie na pytania i nie reagował nawet na prowokacyjne zaczepki. Raz jeden tylko dał się wciągnąć w rozmowę na temat okrążenia kapitalistycznego, z której wyniosłem wrażenie, że popularny pogląd, jakoby młode pokolenie komunistów sowieckich było jedynie bandą wiernych swemu dowódcy kondotierów, gotowych opuścić go przy pierwszej nadarzającej się okazji – jest z gruntu błędny. Dla setek tysięcy Gorcewów bolszewizm jest jedyną religią, jedynym poglądem na świat, jakiego nauczono ich w dzieciństwie i młodości. Ludzie typu Zinowjewa, Kamieniewa czy Bucharina mogli przeżywać swoje „odszczepieństwo ideologiczne” jako jedną z największych klęsk, która odebrała nagle ich życiu wszelką treść, mogli cierpieć, czuć się zdradzonymi lub nawet załamać się – ale przecież mimo wszystko musieli mieć jeszcze dość miar porównawczych, dość dawnego krytycyzmu, aby w chwilach trzeźwości spojrzeć na to, co się z nimi i wokół nich działo, z boku i jak gdyby z historycznego oddalenia. Dla ludzi z gatunku Gorcewów załamanie się wiary w komunizm, jedynej wiary, jaką się dotąd w życiu kierowali, musiałoby być równoznaczne z pozbawieniem ich pięciu podstawowych zmysłów, którymi poznaje się, określa i ocenia otaczający świat. Toteż uwięzienie nie mogło być dla nich prawie nigdy bodźcem do złamania ślubów kapłańskich; traktowali je raczej jak przejściową klauzurę za naruszenie dyscypliny zakonnej, wyczekując dnia zwolnienia z jeszcze większą uległością i pokorą w sercach. Fakt, że musieli ją spędzać w piekle, nie świadczył o niczym; a raczej świadczył o tym, że piekło istnieje naprawdę, i biada tym, których za grzechy przeciwko naukom Boga Ojca spotyka wygnanie z raju.
Któregoś wieczoru uniosła się nieco zasłona, okrywająca przeszłość Gorcewa. Pokłócił się był o jakiś drobiazg z grupą „nacmenów” w rogu baraku, w ataku furii, jakiej nie oglądaliśmy u niego dotychczas nigdy, schwycił pierwszego z brzegu Uzbeka za poły chałatu i potrząsając nim nieprzytomnie, wycedził przez zaciśnięte zęby: „Ja takich jak wy basmaczów strzelałem tuzinami jak wróble na gałęzi!” Stary Uzbek, siedzący jak zwykle z podwiniętymi po turecku nogami na dolnej pryczy, zacharczał wściekle w swoim języku, a twarz zmieniła mu się nie do poznania: spod przymrużonych skośnie powiek zdawał się spojrzeniami sztyletować napastnika, górna warga z cienkimi obwisłymi wąsikami zadrżała nerwowo, odsłaniając rząd białych zębów. Nagle błyskawicznym uderzeniem podbił do góry obie ręce Gorcewa i podawszy lekko tułów do przodu, splunął mu z całej siły w twarz. Gorcew rzucił się do bicia, ale jak żelazne kleszcze chwyciły go ręce dwóch „nacmenów”, którzy zeskoczyli z górnej pryczy. Przyglądaliśmy się tej scenie w milczeniu, nie poruszając się z miejsc. A więc tłumił powstanie „basmaczów” w Środkowej Azji! Nie posyłano tam byle kogo, o nie! samych tylko zaufanych, elitę partyjną. Jego interwencja w Trzecim Oddziale nie odniosła żadnego skutku, nie wezwano nawet starego Uzbeka za zonę. Może dlatego, że mimo woli potwierdził fakt, o którym nie wolno było w Rosji głośno mówić? A może dlatego, że wbrew pozorom nie miał za zoną możnych protektorów, nie chroniły go dawne powiązania, był odsłonięty do ciosu? W każdym razie dla brygady, do której należał, był to dobry znak. Chodziło przecież tylko o to, żeby Trzeci Oddział się do tej sprawy nie mieszał, żeby rzucił choć jednego ze swoich dawnych ludzi na pastwę zemsty.
Około Bożego Narodzenia przechodził przez Jercewo etap z Kruglicy do obozów peczorskich. Więźniowie zatrzymali się na trzy dni w „pieriesylnym”, a wieczorami odwiedzali nasze baraki, szukając znajomych. Jeden z nich, mijając pryczę Gorcewa, zatrzymał się nagle i zbladł.
– Ty tutaj? – wyszeptał zbielałymi wargami. Gorcew podniósł głowę, zbladł również i cofnął się do ściany.
– Ty tutaj? – powtórzył przybysz, zbliżając się do niego wolno. Po czym skoczył mu zwinnym susem do gardła, przewrócił go na pryczy na wznak, wparł prawe kolano w jego pierś i półklęcząc tłukł w zapamiętaniu jego głowę o deski pryczy.
– Wpadłeś i ty? – krzyczał, wystukując prawie każde słowo głową Gorcewa. – Wpadłeś nareszcie i ty? Ale palce umiałeś łamać w drzwiach, igły pchać za paznokcie, bić w mordę, kopać w jądra, tłuc w brzuch… Zrosły się palce, zrosły – uduszą swołocz, uduuuszą…
Mimo że młodszy i na pierwszy rzut oka silniejszy, Gorcew zachowywał się tak, jak gdyby zdrętwiał i nie umiał się bronić. Dopiero po paru chwilach oprzytomniał, kopnął napastnika kolanem w brzuch i zwalił się wraz z nim z pryczy na podłogę. Oparłszy się rękami o najbliższą ławkę, z twarzą przekrzywioną nieprzytomnym strachem, podniósł się z ziemi i zaczął biec w kierunku wyjścia z baraku. Zastąpiło mu drogę paru „nacmenów” z kąta obok drzwi. Odwrócił się – z tyłu stała jego własna brygada, przyglądając mu się wrogo. Napastnik szedł teraz ku niemu z żelaznym prętem, wetkniętym mu do ręki przez kogoś z górnej pryczy. Równocześnie pierścień z obu stron zaczął się zacieśniać. Gorcew otworzył usta do krzyku, ale w tej samej chwili od strony „nacmenów” dosięgła jego głowy drewniana pokrywa od cebrzyka. Zwalił się na ziemię, brocząc krwią. Resztkami sił podniósł się na kolana, spojrzał na zbliżających się wolno więźniów i krzyknął rozdzierającym głosem: